Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga czwarta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.Duszyczki miłosierne.

Na lat szesnaście przed epoką, w któréj się odbywają wypadki tu opowiedziane, w poranek niedzieli przewodniéj (Quasimodo), stworzenie jakieś żyjące złożoném zostało, po mszy, w kościele katedralnym, na tapczanie przykutym do lewéj ściany babińca, wprost u wielkiego wyobrażenia Świętego Krzysztofa, olbrzymiego owego posągu, na który rznięta z kamienia figura wielmożnego imci Antoniego z Essarts, rycerza, patrzała na klęczkach od r. 1419, dopóki na raz nie pomyślano obalić i świętego i wiernego. Na tym to tapczanie było we zwyczaju kłaść dzieci opuszczonych na łaskę osób miłosiernych. Brał je ztąd kto chciał. U tapczana znajdowała się skarbonka miedziana na jałmużny.
Gatunek istoty ludzkiéj, leżącéj na téj desce przed południem przewodniém roku Pańskiego 1467, zdawał się budzić w wysokim stopniu ciekawość dość znacznéj gromady, zebranéj około tapczana. Gromada składała się przeważnie z osób płci pięknéj. Były to prawie bez wyjątku staruszki.
Z nich cztery w pierwszym szeregu, najbardziéj nad deską pochylone, zwrócić na siebie mogły baczniejszą uwagę; sukmanki na nich szare, w rodzaju sutan, domyślać się w nich kazały sióstr z jakiegoś pobożnego bractwa. Nie wiem dlaczegoby historya przekazać nie miała potomności imion czterech tych skromnych i czcigodnych ichmościanek. Były to: Agnieszka Laherme, Joanna Delatarme, Henryeta Lagaultiere, i Grauchera Laviolètte, wszystkie cztery wdówki, wszystkie cztery służebnice kaplicy Stefana-Haudry, wyszłe z domu za pozwoleniem swéj przełożonéj, dla wysłuchania kazania, stosownie do statutów Piotra d’Ailly.
Zresztą, jeżeli cztery owe Stefanistki w istocie trzymały się tym razem przepisów Piotra d’Ailly, to natomiast gwałciły najwidoczniéj i z całéj duszy reguły Michała z Brache i kardynała z Pizy, które im tak nieludzko nakazywały milczenie.
— A to co takiego, moja siostro? — odezwała się Agnieszka do Gauchery, przypatrując się leżącéj małéj istocie, która się kręciła i skomliła, wylękniona tyloma spojrzeniami.
— Co to się z nami stanie — mówiła Johanna — jeśli to w taki sposób na świat dziś dzieci przychodzą.
— Nie znam się na dzieciach — podchwyciła Agnieszka — lecz grzechem jest chyba patrzéć na takie.
— To nie jest dziecko, Agnieszko.
— To małpa chybiona — zauważyła Gauchera.
— To cud — dodała Henryeta Lagaultiere.
— W takim razie — rzekła Agnieszka — byłby to już trzeci z rzędu od niedzieli Lactare, nie ma bowiem jeszcze i dni ośmiu, jakeśmy mieli cud nad żartownisiem z pielgrzymów, ukaranym z nieba przez Najświętszą Pannę Aubervillierską, a był to drugi cud w tym miesiącu.
— Ależ to prawdziwy potwór obrzydliwości, ten niby to dzieciak podrzucony — poczęła Joanna.
— Wrzeszczy, że dyakona-by ogłuszył — mówiła ze swéj strony Gauchera. — Milcz-że, szczeniaku jakiś!
— I ktoby dał wiarę, że to przewielebny z Reims okropieństwo podobne przeséła naszemu arcypasterzowi! — rzekła Gaultiera składając ręce.
— Przedstawiam sobie — powiadała Agnieszka Laherme — że to jest bydlę, zwierzę, płód żyda z maciorą; coś takiego nareszcie, co nie jest chrześciańskie, a co rzucić należy w wodę lub w ogień.
— Pewną jestem przynajmniéj — dodała Gaultiera — że się nikt o nie upomniéć nie zechce.
— O, mój ty Boże! — wołała Agnieszka — biedne te mamki z tego tam domu podrzutków, wiecie, u końca uliczki, idąc w dół rzeki, tuż obok Pana naszego, biskupa! ot gdy małego tego potwora poślą im do karmienia! Wolałabym już pierwéj upiorowi piersi dawać.
— Otóż niewiniątko, biedna ta Laherme! — pochwyciła Joanna. — Czyliż nie widzisz, siostro moja, że małe to monstrum ma co najmniéj lat cztery, i że więcéj już chyba dbałoby o rożen, niż o pierś twoją?
W istocie, do nowonarodzonych nie mogło się liczyć „małe to monstrum“. (Samibyśmy byli w kłopocie gdyby nam przyszło biedactwo owo nazwać inaczéj.) Była to jakaś drobna massa niezmiernie kańczasta i ruchliwa, zaszyta w worek płócienny, zaznaczony literami Jego Miłości Wilhelm Chartier, ongi biskupa paryzkiego. Z worka wyłaziła głowa, czyli raczéj coś bezkształtnego, pokrytego zaroślą kudeł ryżych, z pod których wyglądało oko, usta i zęby. Oko płakało, usta trzęsły się od wrzasku, a zęby na to tylko i czekały, by kąsać. Wszystko razem wiło się i łomotało w worku ku wielkiemu zadziwieniu tłumu, wzrastającego dokoła i odnawiającego się nieustannie.
Pani Aloiza de Gondelaurier, niewiasta bogata i szlachetnie urodzona, w długim zawoju spadającym ze złoconego rogu jéj czepca, trzymająca za rękę dziewczynkę lat około sześciu, przechodząc zatrzymała się przy desce i popatrzyła chwilę na nieszczęśliwe stworzenie, podczas gdy śliczniutka jéj wnuczka, Fleur-de-Lys de Gondelaurier. cała ubrana w jedwabie i aksamity, syllabizowała drobnym swym paluszkiem wyryty napis na skraju tapczana: „Podrzutki“.
— Doprawdy — rzekła pani, odwracając się ze wstrętem, — sądziłam, że tu jedynie dzieci podrzucają.
I odwróciła się, kładąc na talerz złotówkę srebrną, która aż jękła między miedziakami, a na dźwięk któréj biedne służebnice z kaplicy Stefana-Haudry szeroko aż otworzyły oczy.
Po chwili nadszedł poważny i uczony Robert Mistricolle, protonotaryusz królewski, z ogromnym mszałem pod jedną ręką, pod drugą zaś wiodąc swą żonę (jéjmościankę Wilhelminę Lamoiresse), mające w ten sposób przy swym boku dwa regulatory, duchowny i świecki.
— Podrzutek! — rzekł, oglądnąwszy przedmiot. — Podrzutek wyrzucony niechybnie na poręczy rzeki Phlegeto!
— Jedno tylko ślepie widać na nim — zauważyła Wilhelmina — brodawka zakrywa mu drugie.
— To nie brodawka — odparł mistrz Robert Mistricolle — to jaje zawierające drugiego takiego szatana, który ma na sobie podobneż jajeczko innego znowu czarcika w sobie chowające, i tak bez końca.
— Zkąd wiesz o tém? — spytała Wilhelmina Lamairesse.
— Wiem o tém dowodnie.
— Mości protonotaryuszu — spytała Gauchera — jaki nam prognostyk wyciągasz z tego niby-to podrzutka?
— Prognostyk największych nieszczęść — odpowiedział Mistrieolle.
— Ach, mój Boże, mój Boże! — zawołała stara jakaś kobieta z tłumu — kiedy już łońskiego lata była taka zaraza, i Anglicy, jak powiadają, mają wylądować gromadą w Harefleu.
— Stanie to nawet może na przeszkodzie przybyciu królowéj we wrześniu — dodała inna; — wszak i tak już towar ani rusz w górę.
— Mojém zdaniem — powiedziała stanowczo Joanna Delatarme — byłoby lepiej mieszczanom paryzkim, gdyby małego tego zaklętusa na wiązce drew suchych położyli, niżeli na téj tu desce.
— Na porządnéj wiązce w płomieniach — dodała staruszka.
— Byłoby to daleko roztropniejsze — rzekł Mistricolle.
Rozumowaniu Stefanistek i wyroczym słowom protonotaryusza królewskiego przysłuchiwał się od niejakiego czasu młody kapłan. Była to postać surowa, o szerokiém czole i spojrzeniu głębokiém. W milczeniu rozsunął on ciżbę, przyjrzał się „małemu zaklętusowi“, i dłoń nad nim wyciągnął. Nadchodził nie zawcześnie, gdyż wszystkie dewotki połykały już ślinkę na samo wspomnienie „porządnéj wiązki w płomieniach“.
— Biorę za swoje to dziecko — powiedział kapłan.
Ukrył je pod swoją sutanę i poniósł. Zgromadzenie powiodło za nim wzrokiem osłupiałym. Ksiądz znikł zaraz za podwojami czerwonemi, prowadzącemi wówczas z kościoła do klasztoru.
Gdy pierwsze zdziwienie przeszło, Johanna Delaterme rzekła na ucho do Gaultiery:
— Mówiłam ci przecie, siostro, że młody ten kleryk, imci Klaudyusz Frollo, jest czarnoksiężnikiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.