Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga czwarta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.Klaudyusz Frollo.

I w rzeczy saméj Klaudyusz Frollo nie był człowiekiem pospolitym.
Z pochodzenia należał on do owych rodów średnich, które w niegrzecznym języku ostatniego wieku zwano bez różnicy, bądź wyższém mieszczaństwem, bądź drobną szlachtą. Rodzina ta odziedziczyła po braciach Paclet majętność lenną Tirechappe, zależną od biskupa paryzkiego, a któréj dwadzieścia i jeden domów były w wieku XIII przedmiotem tylu pieniaczych sporów przed urzędem ziemskim. Jako posiadacz téj lenności, Klaudyusz Frollo należał do rzędu stu czterdziestu i jednego panów, mających prawo do gruntów czynszowych Paryża i jego przedmieść, długi czas można było oglądać imię jego zapisane w téj godności w archiwach u Św. Marcina-Polnego między dworem Trancarvillskim, należącym do mistrza Franciszka Le-Rez, a kollegium Tours.
Klaudyusz Frollo od dzieciństwa przeznaczonym był przez rodziców do stanu duchownego. Nauczono go czytać na księgach łacińskich; zawczasu wychowano do spuszczania oczu i mówienia po cichu. Dzieckiem jeszcze będąc, zamknięty zostałprzez ojca w kollegium Torchi, we Wszechnicy. Tam to wyrósł nad mszałem i słownikiem.
Było to zresztą dziecię smutne, poważne i myślące; uczyło się z zapałem, pojmowało szybko; w czasie zabaw rekreacyjnych, w okrzykach towarzyszów udziału nie brało; nie mięszało się do swawolnych wypraw na ulicę Dufouarre; nie znało, co to jest dare alapas et capilos laniare, i żadnéj roli nie odgrywało w zaburzeniach 1462 roku, które latopisy poważnie zaznaczają pod tytułem: „Szóstego rozruchu Wszechnicy“. Nie zdarzyło mu się chyba ani razu drwić z biednych uczniów kollegium Montaigu, za ich kapotki, od których nazwę swą brali, ani ze stypendystów kollegium Dornans za ich strzyżone na głowie koronki, i za ich trójmienne sutanki z sukna perskiego, koloru błękitnego i fioletowego, azurini coloris et bruni, jak się wyraża przywiléj kardynała Des Quatre-Couronnes.
Natomiast chłopiec najprzykładniéj uczęszczał do wielkich i małych szkół przy ulicy Świętego Jana z Beauvais. Pierwszym żakiem, jakiego ksiądz od Św. Piotra-de-Val, przed rozpoczęciem lekcyi prawa kanonicznego, spostrzegał naprzeciw swéj katedry w szkole Saint-Vendregesile, był zawsze Klaudyusz Frollo, skromnie przytulony do słupa. uzbrojony kałamarzem rogowym, gryzący pióro, piszący na wytartém kolanie, i jak w zimie, chuchający w palce. Pierwszym nadbiegającym słuchaczem, którego Jmei Pan Miles-d’Isliers, doktor dekretów, spotykał każdego poniedziałku rano przy otwieraniu bram szkoły Chef-St.-Denis, był również Klaudyusz Frollo. W szesnastym téż roku życia młody kleryk już dotrzymać mógł placu w teologii mistycznéj, Ojcom Kościoła; w teologii kanonicznéj Ojcom Soboru; w teologii scholastycznéj doktorom Sorbony.
Skończywszy teologię rzucił się do dekretów. Przeszedłszy Mistrza sentencyj, zajął się kapitularzami Karola Wielkiego; od nich, party nieugaszoném pragnieniem wiedzy, chłonął kolejno, jedne po drugich, dekretalie Teodora biskupa hispalskiego, dekretalie Boucharda biskupa Wormskiego, dekretalie Ivesa, biskupa z Chartres; późniéj dekreta Gracyana, stanowiące ciąg dalszy kapitularzów Karola Wielkiego; późniéj zbiór Grzegorza IX, późniéj epistołę Honoryusza III-go Super specula. Zbadał i przyswoił sobie obszerny i tłumny ten peryod walki prawa pospolitego z prawem kanoniczném, wyłaniający się z chaosu wieków średnich, peryod, który biskup Teodor otwiera w roku 618, a papież Grzegorz zamyka w 1227.
Po strawieniu dekretów, wpadł na medycynę i sztuki wyzwolone. Poznał naukę ziół i naukę leków zewnętrznych. Stał się biegłym w gorączkach i potłuczeniach, w ranach i puchlinach. Jakób d’Espars uznałby go był zu lekarza-fizyka, Ryszard Hellain za lekarza-chirurga. Z jednakiém powodzeniem przebiegł wszystkie stopnie wyzwoleństwa, mistrzowstwa i doktorstwa sztuk. Zgłębił filologię łacińska, grecką i hebrajską, świątynię potrójną, bardzo rzadko wówczas odwiedzaną. Była to prawdziwa gorączka zbierania i gromadzenia skarbów wiedzy. Do ośmnastego roku życia młody ten człowiek przeszedł wszystkie cztery fakultety; zdawało mu się, że jedynym celem życia jest: poznawać.
Około téj to epoki, nadzwyczaj gorące lato 1466 r. spowodowało straszną oną zarazą, która w samém tylko vice-hrabstwie paryzkiém zmiotła czterdzieści tysięcy ludzi z górą, między innemi, powiada Jan z Troyes, „mistrza Arnoula, astrologa królewskiego, wielce człowieka uczynnego, mądrego i dowcipnego.“ Rozeszła się akurat wieść po Wszechnicy, że ulica Tirechappe szczególniéj klęską dotknięta została. Tam zaś znajdowała się lenność, na któréj siedzieli rodzice Klaudyusza. Młodzieniec z trwogą pobiegł do rodzinnéj chaty. Ale zanim jéj próg przestąpił, już wiedział, że ojciec i matka nie żyli od wczora. Ocalał tylko braciszek mały, z powijaków nie wyszły, który leżał w kołysce i płakał. Z tego się odtąd składać miała cała rodzina Klaudyusza. Młodzian wziął dziecię na ręce i wyszedł, głęboko zadumany. Do téj pory żył jedynie nauką; zaczynał teraz żyć życiem.
Katastrofa ta była punktem przesilającym w istnieniu Klaudyusza. Sierota, starszy, głowa rodziny w dziewiętnastym roku, ujrzał się znienacka powołanym od wrażeń szkolnych do rzeczywistości. Więc wzruszony litością, namiętnie i ofiarnie przywiązał się do owego dziecka, do swego brata. Znajdował w uczuciu ludzkiém coś zarazem i dziwnego i słodkiego, on, który dotąd same tylko kochał książki.
Do szczególnego stopnia doszło to uczucie: w duszy równie świeżéj, była to jakby pierwsza miłość. Rozłączony od samego dzieciństwa z rodzicami, których prawie nie znał, zamknięty i jakby zamurowany w swych książkach, żądny przedewszystkiém wiedzy i nauki, zwracając wyłączną uwagę na się w badaniach, oraz na swą wyobraźnię rozkwitłą na sprawie literackiéj, biedny seminarzysta nie miał nawet czasu poczuć miejsca gdy w nim serce biło. Brat ten maleńki bez ojca, bez matki, spadający mu dziś nagle na barki jak z nieba, uczynił żak człowieka nowego. Spostrzegł, że jest coś innego jeszcze na świecie, oprócz rozumowań Sorbony i wierszy Homera; że dusza ludzka i tkliwych wrażeń potrzebuje; że życie bez pieszczoty i miłości byłoby kołowrotkiem suchym, skrzypiącym i rozdzierającym. Wyobrażał atoli sobie — był bowiem w wieku, który złudzenia złudzeniami zwykł zastępować — że same jedynie przywiązania pokrewne, że jedne tylko pokrewieństwa rodzinne są nieodbicie potrzebne, i że dość mu ukochać małego braciszka, by miéć czém wypełnić całe swoje istnienie.
Z całą tedy namiętnością charakteru już głębokiego, gorącego i w sobie skupionego, oddał się przywiązaniu dla małego swojego Janka. Słabe, nieszczęśliwe to stworzenie, miluchne, rumiane, o jasnych kędziorach, sierota rzucona na łaskę i wsparcie sieroty, wzruszało go do dna duszy; i jako myśliciel poważny jął zastanawiać się z miłosierdziem nieskończoném nad jego losem. Otoczył go pieczołowitością i staraniem, jak przedmiot kruchy i wymagający usilnéj ostróżności. Stał się dla dziecięcia czémś więcéj niż bratem: niemal jego matką.
Jehan był jeszcze u piersi, gdy matkę stracił; Klaudyusz oddał go do mamki. Okrom nadziału Tirechappe, w spadku po ojcu otrzymał on nadział du Moulin, zawisły lennictwem od czworobocznéj wieży Gentilly: był to młyn na wzgórzu przy zamku Winchestre (Bicêtre) Młynarka karmiła wówczas ładne niemowlę; wszystko razem znajdowało się tuż pod samym bokiem Wszechnicy. Klaudyusz odniósł do niéj małego swego Jehana.
Odtąd, czując na sobie ciężar do dźwigania, począł brać życie z bardzo poważnéj strony. Myśl o małym braciszku stała się dlań nie tylko rozrywką, lecz celem nauki. Postanowił poświęcić się całkiem przyszłości chłopca, za którą odpowiadał przed Bogiem, i o żadnéj innéj nie myśląc małżonce, o żadném inném nie marząc dziecięciu, oddać się szczęściu i pomyślności swego brata. Bardziéj więc niż kiedykolwiek polubił swój stan duchowny. Zasługi jego, nauka, stanowisko jako bezpośredniego lennika biskupstwa paryzkiego, na oścież otwierały przed nim podwoje Kościoła. Za szczególną dyspensą Stolicy Apostolskiéj w dwudziestym już roku życia został księdzem, i jako najmłodszy z kapelanów katedry notrdamskiéj otrzymał służbę przy ołtarzu, zwanym altare pigrorum (ołtarzem leniuchów), z powodu późnéj mszy przy nim odprawianéj.
Na tém miejscu, więcéj niż kiedykolwiek zatopiony w ukochanych swych książkach, które opuszczał na godzinkę jedynie dlatego, by pobiedz ku nadziałowi Moulin, szybko stał się przedmiotem szacunku i uwielbienia klasztoru, podziwiającego w nim ową mięszaninę nauki i surowości, tak rzadką w jego wieku. Z klasztoru rozgłos jego, jako uczonego, udzielił się niebawem ludowi, u którego, zwyczajem podówczas nierzadkim, zyskał nawet cokolwiek sławę czarnoksiężnika.
W chwili to właśnie, kiedy ostatniéj niedzieli postnéj śpieszył na służbę przy ołtarzu leniuchów, znajdującym się tuż obok drzwi chóru wychodzącego na nawę, na prawo, w pobliżu obrazu Najświętszéj Panny, w téj właśnie chwili uwagę jego obudziła gromada starych sekutnic, ujadająca do koła tapczana podrzutków.
Zbliżył się wtedy do nieszczęśliwéj małéj istoty, tak nienawistnéj i tak zagrożonéj. Niebezpieczeństwo w którém się biedactwo znajdowało, jego kalectwo, jego opuszczenie, myśl o osieroconym bracie, przywidzenie, które się naraz uczepiło wyobraźni Klaudyusza, że i biedny ten mały Janek mógłby również, w razie jego śmierci, być nędznie rzuconym na deskę podrzutków, wszystko to razem zbiegło się do serca młodego kapłana. Litość niewypowiedziana ścisnęła mu duszę i zabrał z sobą dziecię.
Gdy nieboraka wyciągnął z worka, znalazł go w istocie bezkształtnym nad wyraz. Bestyjstwo to małe miało brodawkę na oku lewém, głowę zapartą w ramiona, grzbiet powyginany, kość piersiową wystającą, nogi powykręcane; pomimo to wszakże nie wyglądało chorobliwie, a lubo niepodobna było odgadnąć, w jakiém narzeczu bełkotało, krzyk sam przecież oznajmiał zdrowie i siły nielada. Współczucie Klaudyusza wzmogło w się w skutek téj brzydoty; uczynił w swém sercu wotum wychowania dziecięcia, a to przez miłość dla swego brata, i w tym zamiarze, ażeby — jakiekolwiek byłyby w przyszłości błędy Jehanka — miał on za sobą na wszelki przypadek uczynek ów miłosierny, na jego intencyę spełniony. Był to rodzaj zaliczki dobrych uczynków, którą wnosił na rachunek młodziutkiego swego braciszka; był to akt miłosierdzia, rzucony niby z góry na ten wypadek, gdyby malcowi zabraknąć kiedy miało owéj monety, jedynéj jaką przyjmują u wejścia do raju.
Ochrzcił przybrane swe dziecko i nazwał je Quasimodo, bądź dlatego, że chciał tym sposobem naznaczyć dzień, w którym je znalazł, bądź téż, że mu chodziło o scharakteryzowanie, do jakiego stopnia biedne to mało stworzenie urodziło się niedojdą koszlawym i jakby niewykończonym. I zaprawdę, jednooki, garbaty, połamany podrzutek był chyba tylko niby-czémś (quasi-modo).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.