Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga piąta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.Abbas beati Martini.

Sława dom Klaudyusza daleko się rozbiegła. Spowodowała mu ona, jakoś około epoki wspomnionych sporów z biskupem o Panią z Beaujeu, odwiedziny pewne, które na długo wyryły się w jego pamięci.
Było to pod wieczór. Archidyakon, wróciwszy tylko co z nabożeństwa, usunął się do swój celki zakonnéj w klasztorze Notre-Dame. Okrom może kilku flaszek szklannych, zastawionych w kącie i pełnych jakiegoś dwuznacznego piasku, wielce podobnego do strzelniczego prochu, celka ta nie przedstawiała nie dziwnego ani tajemniczego. Tu i owdzie widziałeś wprawdzie parę napisów na ścianie; były to jednakże proste sentencye naukowe lub pobożne, wyjęte z autorów niepodejrzanych. Klaudyusz zasiadł właśnie przy świetle mosiężnego trójramiennika, naprzeciw obszernéj skrzyni objuczonéj rękopisami. Oparł łokieć o rozwartą książkę Honoryusza Autun: De praedestinationne et libero arbitrio, i w głębokiéj zadumie przerzucał karty jakiegoś foliału drukowanego, który z sobą przyniósł. Sród tych jego dumań zastukano do drzwi. — Kto tam? — zawołał uczony, uprzejmym głosem zgłodniałego brytana, odpędzanego od kości. Odpowiedziano z zewnątrz: — Przyjaciel waszéj miłości, Jakób Coietier. — Poszedł odemknąć.
Był to w istocie lekarz królewski; osobistość już niemłoda, lat pięćdziesięciu, o ostrym wyrazie twarzy, którą łagodził chyba wzrok chytrowaty. Towarzyszył mu ktoś drugi. Obaj mieli na sobie szaty długie siwego koloru, podbijane futerkiem popieliczkowóm, opasane i spięte, z kapturami tegoż koloru i materyału. Ręce ich chowały się w obszernych rękawach, nogi kryły się pod fałdami kapot, a oczy pod kapturami.
— A miej-że mię, Panie, w swojéj opiece! — rzekł archidyakon wprowadzając gości — zaprawdę, panowie, nie spodziewałem się tak zaszczytnych odwiedzin o téj porze. I ciągnąc wciąż w sposób równie ugrzeczniony, wzrok niespokojny i badawczy rzucał to na lekarzy, to na jego towarzysza.
— Nie jest nigdy zanadto późno oddać pokłon uczonemu tak znakomitemu, jak dominus Klaudyusz Frollo de Tire-chappe — odpowiedział doktor Coietier, którego akcent frane-comptski rozwlekał wszystkie wyrazy frazesu z majestatem sukni ogoniastéj.
Wtedy się rozpoczął między lekarzem a archidyakonem jeden z owych wzajem pochwalnych prologów, które w owéj epoce, zwyczajem utartym, poprzedzały wszelką rozmowę między uczonymi, a które im bynajmniéj nie przeszkadzały nienawidziéć się najserdeczniéj w świecie. Nie jest zresztą. dzisiaj inaczéj: każde usta uczonego wywyższające drugiego uczonego, to czara żółci miodem zaprawnéj.
Grzeczności Klaudyusza Frollo sypane Jakóbowi Coictier odnosiły się szczególnie do licznych korzyści światowych, jakie czcigodny lekarz wyciągnąć umiał, w ciągu swojego tak godnego zazdrości zawodu, z każdéj choroby króla. Operacya ta alchemiczna, jak się okazuje, pewniejsza i skuteczniejsza, niźli poszukiwanie kamienia filozoficznego.
— Doprawdy, mości doktorze Coictier, niezmiernie byłem rad, dowiedziawszy o biskupstwie pańskiego siostrzeńca, mnie wielce miłościwego pana Piotra Verse. Czyliż nie jest biskupem w Amiens?
— Tak jest, mości archidyakonie; wielka to łaska i miłosierdzie Boże.
— A czy wiesz waszmość, przepysznieś mi wyglądał w dzień Bożego Narodzenia na czele swojego bractwa izby obrachunkowéj. Pozdrowić, pozdrowić pana seniora!
— Pod-seniora, tylko pod-seniora, księże Klaudyuszu. Niestety, nie nad to.
— No, a jakże daleko postąpiły roboty około domu przy ulicy Saint-André-des-Arecs? To Luwr prawdziwy. Bardzo lubię rzeźbione owe morelowe drzewko na drzwiach, z tą miłą grą słów: à l’abricotier[1].
— Ha, mistrzu Klaudyuszu, cała ta murarka strasznie drogo mię kosztuje. W miarę jak się dom wznosi, ja w ruinę zapadam.
— Ależ! alboż cię pozbawiono dochodów z ciemnie i dzierżaw Pałacu Sprawiedliwości? alboż nie do ciebie należy komorne z domów, bud, stajen i zagród okopowych? Dojna-to krówka!
— Klucz Poissy nic a nic mi w tym roku nie przyniósł.
— Lecz kopytkowe z Triel, Saint-James, St.-Germain-en-Laye, zawsze przecież stoi wybornie?
— Sześć-dwudziestek liwrów, nawet nie paryzkich.
— Masz urząd radcy królewskiego. To już stałe, zdaje mi się.
— Zapewne, ojcze Klaudyuszu; ale za to przeklęte owe dominium Poligny, o którém tyle plotą, nie przynosi mi nawet rocznie w przecięciu sześćdziesięciu dukatów w złocie.
W grzecznościach, któremi dom Klaudyusz z umysłu okładał Jakóba Coictier, znać było ów ton ostry, zjadliwy i głucho drwiący, pobłyski-
wał ów uśmiech smutny a niemiłosierny człowieka wyższego i nieszczęśliwego, który niekiedy naigrawa się od niechcenia nad grubą pomyślnością człowieka pospolitego. Lekarz królewski ani się poznał na tém.
— Na moją duszę — rzekł nareszcie Klaudyusz ściskając go za rękę — rad widzę, że waszmość przy tak doskonałém zostajesz zdrowiu.
— Bóg ci zapłać, mistrzu Klaudyuszu.
— Ale, ale — zawołał dom Klaudyusz — a jakże się ma najjaśniejszy nasz chory?
— Nie dość się wypłaca lekarzowi swemu — odpowiedział doktor, rzucając uboczne spojrzenie na swego towarzysza.
— Tak sądzisz, bracie Coietier? — wtrącił naraz towarzysz.
Wyrazy te, wymówione tonem zdziwienia i wyrzutu, sprowadziły na nieznajomego uwagę archidyakona, który mówiące właściwie, ani na chwilę nie spuścił z myśli obcego przybysza, odkąd ten próg jego celki przestąpił. Wielorakie téż tylko względy dla doktora Jakóba Coietier, wszechmocnego lekarza Ludwika XI, były powodem, że dom Klaudyusz przyjąć go raczył w takiém niespodziewaném towarzystwie. Ztąd i w twarzy archidyakona nie znać było bynajmniéj życzliwości, gdy Jakób Coictier odezwał się doń:
— Otóż właśnie, ojcze Klaudyuszu, przyprowadzam ci jednego z braci, który cię pragnął widziéć, prowadzon twoim rozgłosem.
— Jego miłość naukom się poświęca? — spytał archidyakon, wpierając w nieznajomego wzrok swój przenikliwy. Pod powiekami obcego skrył się wzrok niemniéj przeszywający i niemniéj niedowierzający, jak i jego własny. Był to, o ile słabe światełko lampy pozwoliło archidyakonowi miarkować, starzec lat około sześćdziesięciu, średniego wzrostu, niepomału jak się zdawało skołatany a chorowity. Rysy jego oblicza, acz na ogół dość pospolite, mieszczańskie, miały w sobie coś potężnego i surowego; Źrenica jego migotała z pod głęboko wgiętéj arkady powiekowéj, jako światło w głębi jaskini, a pod kapturem nasuniętym i zwieszającym się na sam nos prawie, czułeś poruszającą się szeroką płaszczyznę czoła genialnego,
Nieznajomy podjął się sam odpowiedziéć na pytanie archidyakona.
— Czcigodny mistrzu — odezwał się tonem poważnym — sława twa doszła aż do mnie, i zapragnąłem zasięgnąć twéj rady. Jestem tylko biedny szlachcie prowincyonalny, który sandały swe zrzuca, zanim wejdzie do mieszkania uczonych. Wypada byś się o mojém imieniu dowiedział. Jestem sodalis Tourangeau.
— Szczególne imię jak na szlachcica — pomyślał archidyakon. Poczuł się jednak w obec czegoś silnego i rzetelnie poważnego. Instynkt wzniosłego jego umysłu odgadnąć mu pomógł zdolność również wysoką, choć pod zwieszonym kapturem sodalisa Tourangeau, i rozpatrując się w surowéj téj postaci, kąśliwy półuśmiech, wywołany na jego ściętéj twarzy obecnością Jakóba Coictier, znikał zwolna jako brzask na widnokręgu nocy. Ponury i milczący, wrócił do swego wielkiego poręczastego krzesła, i usiadł, oparłszy się po zwyczaju łokciem o stół, i głowę zwiesiwszy na dłoń. Po krótkiéj chwili namysłu, dał znak ręką, by goście raczyli usiąść, i odezwał się do Tourangeau:
— Przychodzicie, mistrzu, do mnie po radę, i w jakiéj-że nauce?
— Wielebny — odrzekł Tourangeau — jestem chory, mocno chory. Posiadacie imię wielkiego Eskulapa, przybyłem tedy prosić o radę w lekach.
— W lekach! — rzekł archidyakon podnosząc głowę. Zdawał się skupiać w sobie przez chwilę, poczém mówił daléj:
— Mości sodalisie Tourangeau, że takie jest już wasze imię, odwróćcie jeno głowę. Odpowiedź znajdziecie wypisaną na ścianie.
Tourangeau usłuchał i odczytał po nad sobą ten oto napis, wyrznięty w murze: „Lecznictwo jest córą mar. Jamblichos“.
Doktor Jakób Coictier, nie bez pewnego tymczasem oburzenia posłyszał był zapytanie towarzysza. Odpowiedź Klaudyusza ukłuła go jeszcze żywiéj. Nachylił się ku Tourangeau i rzekł doń głosem dostatecznie cichym, by nie być słyszanym od archidyakona:
— Uprzedziłem, że to szaleniec. Aleście się kazali prowadzić...
— Bo téż — odparł sodalis w tymże tonie, a z usmiechem gorzkim — bo téż, doktorze Jakóbie, bardzo być może iż ten szaleniec ma słuszność.
— A, to już wola wasza! — zamknął Coictier sucho.
Zwracając się zaś do archidyakona:
— Szybko jedziesz, mości Klaudyuszu i nie więcéj ci Hipokrates czyni trudności, niż małpie łupina orzecha! Leki marą! Nie sądzę, iżby aptekarze i mistrze, gdyby tu byli przytomni, zastanawiali się długo nad tém, czém cię ukamionować. Więc zaprzeczasz wpływowi cieczy na krew i maści na ciało! Więc zaprzeczasz wiecznéj téj mocy leczniczéj kwiatów i metalów, którą światem nazywamy, stworzonéj umyślnie dla wiecznego tego łazarza, którego zwiemy człowiekiem?
— Nie zaprzeczam — odparł chłodno dom Klaudyusz — ani lekarstwom ani chorobom. Zaprzeczam lekarzowi.
— Więc nieprawda — ciągnął Coictier z zapałem — że podagra jest liszajem na wewnątrz, że się ranę orężną leczy przyłożeniem myszy pieczonéj, że krew junacza właściwie wstrzyknięta przywraca młodość żyłom zastarzałym; więc już nieprawda, że dwa i dwa są cztery, a amprostatonos następuje po opistatonos?
Archidyakon odpowiedział niewzruszony:
— Są pewne rzeczy, o których sądzę w sposób pewien...
Coictier poczerwieniał z gniewu.
— No, no — odezwał się sodalis Tourangeau — nie unośmy-że się. Jego miłość, archidyakon, naszym jest przyjacielem.
Coictier się uspokoił, mruknąwszy półgłosem:
— Zresztą, to szaleniec!
— Do kaduka — począł sodalis Tourangeau do archidyakona po niejakiém milczeniu — nie trafiacie jakoś w chęć moją. Zamierzałbym prosić was o dwa posłuchania, jedno w przedmiocie zdrowia, drugie w przedmiocie mój gwiazdy.
— Miłościwy panie — odrzekł archidyakon — jeśli taką jest myśl wasza, równie dobrze byłoby się stało, gdybyście się byli nie męczyli po moich schodach. Nie wierzę w medycynę. Nie wierzę w astrologię.
— Na prawdę? — zawołał sodalis zdziwiony.
Coietier śmiał się śmiechem przymuszonym.
— Widzisz, wasza mość teraz — mówił z cicha do Tourangeau — widzisz, że to istny waryat. I w astrologię nie wierzy.
— Bo téż — kończył Klaudyusz — niech-że mi kto będzie mądry i wyobrazi sobie coś w rodzaju tego, że każdy promień gwiazdy jest nitką, która się wiąże z głową człowieka!
— To więc w cóż nareszcie wierzycie! — zawołał sodalis Tourangeau.
Archidyakon zawahał się sekundę jednę, poczém pozwolił przemknąć po swych ustach uśmiechowi, który jakby kłam zadawał odpowiedzi jego:
Credo in Deum.
Dominum nostrum — dodał sodalis, kładąc na piersi znak Krzyża Świętego.
Amen — rzekł Coictier.
— Przezacny mistrzu — począł sodalis — błogo mi na sercu, że was widzę przy tak mocnéj świętobliwości. Wszelakoż, wielkim takim uczonym będące, azaliżbyście do tego w końcu doszli, że w naukę nie wierzycie?
— Nie! — powiedział archidyakon, chwytając za ramię sodalisa Tourangeau, iskra zapału rozświeciła szarą jego źrenicę. — Nie, nauce nie urągam, nauki nie odrzucam! Jeżelim pełzał tak długo po ziemi i z pazurami w nią wpuszczonemi śród nieprzeliczonych skrętów jaskini, to nie bez tego, bym zdala, przed sobą, u końca lochu nie spostrzegał światła, płomienia, czegoś, najpewniéj odbłysku oślepiającéj téj pracowni środkowéj, gdzie cierpliwi i mędrcy Wszechmoc oglądają...
— Ostatecznie — przerwał Tourangeau — na czém zasadzić pewność i prawdę? w czém je upatrujecie?
— W alchemii.
Coictier aż podskoczył.
— Ależ oczywiście — zawołał — alchemia ma swoją racyę, ale po cóż, don Klaudyuszu, złorzeczyć medycynie i astrologii?
— Nicość, wasza nauka o człowieku! Nicość, wasza nauka o niebie! — powiedział archidyakon stanowczo.
— To tyle, co jedném dmuchnięciem zmieść Epidaurus i Chaldeę — odciął się Coctier drwiąco.
— Posłuchaj-no mnie waszmość, panie Jakóbie. To ci mówię w najlepszéj wierze. Nie jestem ja, wiesz, lekarzem króla, i Najjaśniejszy Pan nie powierzał mi Dedalowego ogrodu dla postrzeżeń konstelacyjnych... Nie gniewaj się, chciéj wysłuchać. Jaką, pytam, prawdę żywotną wyciągnęliście już nie z medycyny, która jest sztuką zanadto niedorzeczną, lecz z astrologii saméj? Czy przymioty „bustrefedonu“ prostopadłego, czy może cudowne własności liczby ziruph, lub takież własności liczby zephirod?
— A sympatyczna siła „kluczykowéj kostki“? — zawołał Coictier — a kabalistyka cała ztąd wypływająca?
— Błąd, mości doktorze! żadna z waszych formuł gruntu rzeczywistości nie dościga. Alchemia tymczasem, ona, zadziwiające poczyniła odkrycia. Zdołasz-li zaprzeczyć wypadkom jak następujące? Lód zamknięty w ziemi przez lat tysiąc przekształca się w kryształ skalny. Ołów jest praszczurem wszystkich metalów; złoto bowiem nie jest metalem, złoto jest światłem. Owóż, ołów potrzebuje zaledwo czterech okresów po dwa wieki każdy, by przejść stopniowo z ołowiu w stan arszeniku czerwonego, z arszeniku czerwonego w cynę, z cyny w srebro. Azaliż to nie fakta? Ale wierzyć w „kluczyk“, w prostopadłość promienistą i w gwiazdy, rzecz to niemniéj śmieszna, jak wierzyć z mieszkańcami Wielkiego-Kataju, że wilga przeradza się w kreta, a ziarnko zboża w rybę cyprinowego rodzaju.
— Badałem hermetykę — przerwał Coictier — i utrzymuję...
Nie pozwolił mu dokończyć rozpędzony archidyakon.
— Ja zaś — mówił — badałem medycynę, astrologię i hermetykę. Oto w czém prawda (i to mówiąc, wziął z półki flaszkę napełnioną proszkiem, o którym wspomnieliśmy wyżéj), w tém jedynie światło! Hipokrates złudzenie, Urania sen; Hermes, oto jest myśl. Złoto to słońce; robić złoto, to tyle co być Bogiem. W tém jedyna nauka. Zgłębiłem — powiadam wam — medycynę; zgłębiłem astrologię: nicość, nicość. Ciało ludzkie, ciemnością; gwiazdy, ciemnością.
I zasunął się we swe krzesło w postawie potężnéj i natchnionéj. Sodalis Tourangeau śledził za nim w milczeniu. Coictier usiłował poddrwiwać, ruszał nieznacznie ramionami, i powtarzał z cicha:
— Szaleniec! fiksat!
— Lecz punkt ostatni — ozwał się naraz Tourangeau — punkt celowy, został-że dopięty? Czy doszedłeś, jak się robi złoto?
— Gdybym tego doszedł — odrzekł archidyakon zwolna, rozwlekając wyrazy jako człowiek, ważący w myśli wartość każdéj syllaby — gdybym tego doszedł, król Francyi nosiłby imię Klaudyusza, nie zaś Ludwika.
Sodalis ściągnął brwi.
— Cóż-bo tam znowu plotę! — podchwycił dom Klaudyusz z uśmiechem pogardy. — Na co-by mi się przydał tron Francyi, skoro mógłbym odbudować państwo Wschodu!
— Ano, to co innego! — powiedział sodalis.
— O nieszczęśliwy waryat! — mruknął Coictier.
Archidyakon ciągnął tymczasem daléj, lecz się zdawało, że tym razem własnym już tylko myślom odpowiada.
— Daremnie, gdzie tam! pełzam dziś zaledwo; kaleczę sobie twarz i kolana o kamienie na drodze podziemnéj. Przewiduję, nie widzę jeszcze! nie czytam, syllabizuję tylko.
— A gdy się nauczysz czytać — spytał sodalis — czy zrobisz złoto?
— Któż o tém wątpi? — odrzekł archidyakon.
— W takim razie, świadczę się Panną Najświętszą, że w ciężkiéj jestem potrzebie pieniędzy, i bardzobym chciał nauczyć się czytać w twych księgach. Powiedz mi, wielebny mistrzu, nauka twoja nie jest-li wrogą lub nieprzyjemną Królowéj niebios?
Na to pytanie sodalisa, dom Klaudyusz z wyniosłością spokojną. odpowiedział tylko:
— Czyim-że jestem archidyakonem?
— To prawda, mój mistrzu. W takim tedy razie, byłżebyś łaskaw przypuścić mię do tajemnicy? Kaź mi syllabizować z sobą.
Klaudyusz przybrał majestatyczną i arcykapłańską postawę drugiego Samuela.
— Starcze — rzekł — trzebaby dłuższego szeregu lat, niźli ci pozostał, by przedsięwziąć tę podróż po przez światy tajemnicze. Sędziwą, wielce sędziwą masz głowę! Nikt nie opuszcza jaskini bez włosów pobielałych, ale się do niéj wchodzi o rumianéj jedynie twarzy. Nauka wybornie umié sama przez się zasuszać, ze świeżości odzierać i bliznami zaorywać twarze ludzkie; nie potrzebuje od starości, by jéj przynosiła oblicza całkiem pomarszczone. Jeżeli jednak bierze cię ochota poddać się w twym wieku karności i odczytywać straszliwy alfabet mędrców, chodź ze mną, dobrze, sprobujemy. Nie każę ci, biedny mój staruszku, zwiedzać grobowcowych izb piramid, o których powiada starożytny Herodotus, ani ceglanéj wieży babilońskiéj, ani niezmiernego biało-marmurowego przybytku indyjskiéj świątyni Eklingi. Równie jak ty, i ja téż nie oglądam murów chaldejskich, wzniesionych według świętéj formuły Sikry, ani świątyni Salomona, dziś zniszczonéj, ani kamiennych a połamanych drzwi grobowca królów izraelskich. Wytłómaczę ci posąg Św. Krzysztofa, obraz siewcy i symbol dwóch aniołów u fasady Kaplicy Swiętéj, z których jeden rękę swą trzyma w kielichu, a drugi w chmurach...
Wtém miejscu Jakób Coictier, zbity najprzód z tropu zapaloną wymową archidyakona, odchrząknął tryumfalnie, i przerwał tonem uczonego, poprawiającego kolegę:
Erras, amice Claudi. Symbol nie jest liczbą. Bierzesz Orfeusza za Hermesa.
— To waszmość się raczéj mylisz — odparł poważnie archidyakon. — Dedalus to podmurowanie, Orfeusz to ściany, Hermes to gmach, to wszystko. Przyjdziesz, ojcze, kiedy ci się spodoba — mówił daléj, zwracając się do Tourangeau — pokażę ci cząsteczki złota pozostałe na dnie tygla Mikołaja Flamela, porównasz je ze złotem Wilhelma paryzkiego. Odkryję ci cudowne własności greckiego słowa peristera. Przedewszystkiém atoli odczytam ci jednę po drugiéj marmurowe litery alfabetu, granitowe stronice książki. Od fasady biskupa Wilhelma i od Św. Jana-Okrągłego przejdziemy do kaplicy Swiętéj, następnie zaś do domu Mikołaja Flamela przy ulicy Marivaulx, do jego nagrobka na cmentarzu ŚŚ. Niewiniątek, do dwóch jego szpitali przy ulicy Montmorency. Dam ci do odczytania hieroglify, okrywające cztery wielkie żelazne rynny facyaty szpitala Św. Gerwazego i ulicy Rupieciéj. Wspólnie téż odsyllabizujemy fasady Św. Koźmy, Św. Genowefy przy Ogiennikach, Św. Marcina, Św. Jakóba-u-Rzeźni...
Tourangeau, jakkolwiek rozumném było jego spojrzenie, od dawna nie zdawał się już pojmować słów dom Klaudyusza. Przerwał teraz:
— Jako Bóg żyw! i jakież to są te książki waszéj miłości?
— A oto z nich jedna! — powiedział archidyakon.
I otwierając okno celki, wskazał palcem na niezmierną katedrę Najświętszéj Panny, która ścieląc się na gwiaździstém niebie ciemnym wycinkiem dwóch swych wież, swych żeber kamiennych i fantastycznego swego grzbietu, wyglądała jako niezmierny sfinks dwugłowy, rozsiadły pośrodku stolicy.
Archidyakon popatrzył czas jakiś w milczeniu na gmach olbrzymi, poczém wyciągając z westchnieniem rękę prawą ku książce drukowanéj, która leżała rozwartą na stole, lewą zaś ku Notre-Dame, i prowadząc wzrok smutny z książki na kościół: „Niestety — rzekł — to zabije tamto“.
Coictier, który się z ciekawością zbliżył był ku książce, nie mógł się wstrzymać od okrzyku:
— Cóż znowu! — jest-że w tém coś tak bardzo strasznego: Glossa in epistolas D. Pauli. Norimbergae, Antonius Koburger, 1474. Stare rzeczy. Książka to Piotra Lombarda, mistrza Sentencyi. A może dlatego taka nadzwyczajna, że drukowana?
— Rzekłeś — odpowiedział Klaudyusz, który, jak się zdawało, pogrążonym był w głębokie dumy, i stał wyprostowany, trzymając odgięty indeks na foliale wyszłym z pod sławnéj prassy norymbergskiéj. Poczém dodał te słowa tajemnicze:
— O zaprawdę, zaprawdę! drobne rzeczy dają rady wielkim; ząb góry znosi. Szczur nilowy zabija krokodyla, koncerz zabija wieloryba, książka zabije gmach!
Klasztorne „gaście ognie“ wydzwoniły w chwili, gdy doktor Jakób po raz dziesiąty szeptał nieznajomemu swą zwrotkę: To obłąkaniec! Na co towarzysz odrzekł mu tym razem:
— Zdaje się, że tak jest.
Była to godzina, o któréj żadna obca dusza nie mogła już dłużéj bawić w klasztorze. Goście pożegnali więc archidyakona.
— Mistrzu — rzekł sodalis do archidyakona na progu — lubię ludzi uczonych, cenię umysły wielkie, i ciebie w szczególniejszém mam poszanowaniu. Przyjdź jutro do zamku Tournelle i zażądaj widziéć się z opatem Ś-go Marcina z Tours.
Archidyakon wrócił do celki cały zdumiony. Pojął nareszcie kim był ów sodalis Tourangeau, i przyszedł mu na myśl ustęp z kapitularzy Ś-go Marcina Tourskiego: „Abbas beati Martini, scilicet Rex Franciae, est camonicus de consuetudine et habet parvam praebendam, quam habet sanctus Vemantius et debet sedere in sede thesaurart.
Utrzymywano, że od téj to właśnie daty archidyakon częste miewać począł narady z Ludwikiem XI, gdy Jego Królewska Mość przybywała do Paryża, i że wpływ don Klaudyusza cieniem okrywał Olliviera Le-Daim i Jakóba Coictier, który, swoim zwyczajem, silnie za to króla strofował.




  1. Niby: à l’abri-Coictier, czyli w wymawianiu: à l’abricotier, „Pod strzechą“ Coictiera lub téż „pod morelą“.(Przyp. tłómacza.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.