Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga pierwsza/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z zachwyceniem przychodzi nam oznajmić tym razem czytelnikom, że podczas całéj opisanéj powyżéj sceny, Gringoire i jego sztuka trzymały się najwyborniéj. Napierani przez autora, aktorowie nie przestali wygłaszać jego dyalogu, a on nie przestał go słuchać. Dawszy za wygraną hałasom, postanowił wytrwale prowadzić rzecz aż do końca, w niezłomnéj wierze poprawy i przychylnego zwrotu opinii publicznéj. Promyk ów nadziei ożywił się jeszcze, skoro poeta ujrzał, że Quasimodo, Coppenole, wraz z ogłuszającą czeredą króla błaznów, mieli się ku wyjściu z wielkiéj komnaty. Tłum rzucił się w ślady pochodu.
— Chwała Bogu — rzekł Gringoire do siebie — rozproszą się nareszcie wszystkie te mgły, spłyną wszystkie te fusy towarzyskie.
Na nieszczęście, mgłą i fusami była publiczność cała. W mgnieniu oka, sala pustką zaległa. Jak wymiótł.
Mówiąc bez przesady, zostało jeszcze kilku widzów, zmęczonych snać hałasem; tu luzem, tam w gromadkach, otaczających słupy, spostrzedz mogłeś niejednego starca, dziecię niejedno; gdzie niegdzie były nawet kobiety. Szczególniéj u uszaków okien często gęsto spotkać się mogło oko z czerniejącemi, jak muchy, w kupkach kurtkami żaków, z powychylanemi na zewnątrz głowami.
— A no to i wszystko co trzeba — pomyślał sobie Gringoire — by dyalog mój z honorem wyszedł pod koniec. Zgromadzenie wprawdzie nieliczne, lecz jest to publika wyborowa, śmietanka literacka najoczywiściéj.
Mniemanie tém mocniéj było uzasadnione, że ku samemu finałowi sztuki autor wysadził się z pękiem całym efektów. W téj oto właśnie chwili rozpłynąć miała symfonia rozkoszna na cześć Panny Maryi, z wyrokiem nadchodzącéj. Ale symfonii jak na toż nie stało. Postrzegł się Gringoire, że przeklęta kawalkada i muzykę za sobą pociągnęła.
— Proszę na to nie zważać — rzekł poeta stoicznie do aktorów.
Zbliżył się do gromadki, która jak mu się zdało, o jego sztuce rozprawiała. Oto jest ustęp z rozmowy posłyszanéj:
— Wiesz, majstrze Cheneteau? ów dworzec nawarski, co to do księcia Nemours należał...
— Ten, naprzeciw kaplicy Braque?...
— Ten sam. Owóż skarb wynajął go Wilhelmowi Alix, bajarzowi, za sześć liwrów ośm soldów paryzkich rocznie.
— Mieszkania szalenie idą w górę!
— Mniejsza o to — rzekł Gringoire wzdychając. — Za to inni słuchają.
— Bracia! bracia! — brzękły naraz głosy żaków w oknach. — Bywajcież co tchu: Esmeralda na placu!
Sądzoném już chyba było, że dnia tego wszystkie słowa miéć będą moc czarowną, okrom słów poety. Na okrzyk malców i te nawet resztki, które się po kątach sali zatrzymały były, rzuciły się z pośpiechem ku oknom, wdrapując się na ściany, i powtarzając: Esmeralda! Esmeralda!
Zarazem téż rozległy się na placu oklasków grzmoty.
— Esmeralda?! — zawołał Gringoire, z boleścią załamując ręce. — A niech mnie piorun trzaśnie, jeśli rozumiem co-by to znaczyć miało? A Boże! mój Boże! czyliżby teraz na okna przyjść miała kolej?
Zawrócił ku scenie, i ujrzał, że się przedstawienie nie wiedziéć dla czego urwało. Był to akurat moment, kiedy Jowisz z gromami zjawić się miał na scenie, Owóż Jowisz nieruchomie stał u podnoża teatralnéj budki.
— Michale Giborne, — krzyknął poeta ze złością. — Cóż robisz najlepszego? A twoja rola? Leź-że!
— To łatwo powiedziéć! — odparł Jowisz. — Jakiś szkolnik drabinę tylko-co zabrał.
Gringoire spojrzał. Zdarzenie, niestety, było aż nadto prawdziwém. Wszelka komunikacya między węzłem a rozwiązaniem sztuki przeciętą została.
— Smarkacz — mruknął Gringoire. — I po cóż on zabrał drabinę?
— Po to, by popatrzéć na Esmeraldę — rzewnie odpowiedział Jowisz. — Aha, rzekł, otóż drabinka niczém nie zajęta, — i porwał.
Cios to był ostatni. Z poddaniem się zniósł go Gringoire.
— Pal was djabli! — powiedział komedyantom — zapłaceni będziecie, jeśli mi zapłacą.
Dopiéro wtedy zabrał się do odwrotu, z głową spuszczoną, ale ostatni, jako wódz, który się dzielnie trzymał usque ad finem.
I schodząc powoli po stromych krużgankach pałacu:
— Ani słowa — cedził do siebie przez zęby — piękne stado osłów i urwisów, ci Paryżanie; zbierają się na misteryum, i nie słuchają go wcale! Zajmowali się wszystkiém a wszystkiém, o czémbys nie pomyślał: Clopinem Trouillefou, kardynałem, Coppenole, Quasimodo, czortem rogatym, a sztuką, a dyalogiem, a Najświętszą Panną Maryą ani w ząb. O dałbym ja wam najświętsze, gałgani jacyś, gdybym był wiedział! A zemną? a ja? przybyłem patrzéć na oblicza, a widziałem tylko karki! jestem poetą, a sukces miałem aptekarski! Prawda, że sam Homerus włóczył się niegdyś za jałmużną po miasteczkach greckich; prawda, że i Nazon zmarł na wygnaniu śród Chazarów. Z tém wszystkiém, powtarzam, niech mię djabli żywcem ze skóry obedrą, jeżeli wiem co oni chcieli powiedziéć tém swojém: Esmeralda! A najprzód: ciekawym co to za wyraz?... Cyganerya, ani wątpić!