<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernst Theodor Amadeus Hoffmann
Tytuł Kawaler Gluck
Podtytuł Wspomnienie z roku 1809
Pochodzenie Powieści fantastyczne
Wydawca Towarzystwo Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAWALER GLUCK
Wspomnienie z roku 1809.




Schyłek jesieni w Berlinie ma zazwyczaj jeszcze kilka pięknych dni. Słońce przyjaźnie wypływa z obłoków i szybko w parę przetwarza wilgoć w półciepłem powietrzu, wiejącem przez ulice. Wtedy widzimy długi szereg pstro przemieszanych elegantów, mieszczan, duchownych, żydówek, referendarzów, gryzetek, profesorów, modniarek, tańcerzy, oficerów i t. d. w alei pod Lipami: wszyscy mniej więcej dążą do ogrodu zoologicznego. Wkrótce też wszystkie miejsca u Klausa i Webera są zajęte; kawa z cykoryą paruje; eleganci kurzą swe cigarros, ludzie gadają, spory prowadzą o wojnę i pokój, o trzewiki panny Bethman, czy były szare czy zielone, rozważają sprawę protekcyjnej granicy handlu w państwie, braku gotówki i t. d., aż w końcu wszystko się spływa w aryi z Fanchon, przyczem rozstrojona harfa, nienastrojone skrzypce, suchotniczy flet i spazmatyczny fagot rozżalają się nad sobą i nad słuchaczami. Tuż u parkanu, oddzielającego kawiarnię Webera od ul. Wojskowej, stoją liczne okrągłe stoliki i krzesła ogrodowe; tu oddychasz świeżem powietrzem, tu obserwujesz, kto wchodzi i kto wychodzi, tu jesteś daleko od kakofonicznego jęku przeklętej orkiestry; tu ja siaduję zazwyczaj, oddając się swywolnemu igrzysku swej fantazyi, co mi sprowadza oblicza miłych ludzi, z którymi rozmawiam o nauce, o sztuce, o tem wszystkiem co dla ludzi powinno być najdroższe. Coraz jaskrawiej toczy się przedemną tłum spacerujących, ale nic mię nie wytrąca z równowagi, nic nie rozpędzi mego fantastycznego towarzystwa. Tylko jakieś przeklęte trio nikczemnego walca wydziera mnie z krainy marzeń: słyszę jedynie skrzeczący głos górny wiolinu i fletu i grzechotliwy bas fagotu; razem unoszą się i opadają, zatrzymując się na rozgrzytanych oktawach i mimowoli jak ktoś, opanowany gorącym bolem, wołam:
— Ach, co za straszna muzyka! Co za wstrętne oktawy!
Około siebie słyszę szept:
— Przeklęty los! znów jakiś pogromca oktaw!
Spoglądam i dopiero teraz widzę, że, niedostrzeżony przezemnie, przy tym samym stole zajął miejsce człowiek, który nieruchomym wzrokiem patrzy na mnie, i od którego oko moje teraz już się oderwać nie może.
Nigdy nie widziałem głowy, nigdy nie widziałem postaci, co by tak nagle uczyniła na mnie tak głębokie wrażenie. Łagodnie zgięty nos opierał się o szerokie, otwarte czoło, z wyraźnemi wypukłościami nad krzaczastą, półsiwą brwią; oczy jego błyszczały prawie dzikim, młodzieńczym ogniem (człowiek mógł mieć ponad pięćdziesiąt lat). Miękko sformowana broda była w osobliwem przeciwieństwie z zamkniętemi usty, a przelotny uśmiech, wywołany szczególną grą mięśni w zapadłych policzkach, zdawał się buntować przeciw głębokiej, melancholicznej powadze, spoczywającej na czole. Kilka jedynie siwych loków leżało z tyłu wielkich, odstających od głowy uszu. Wysoka chuda postać nieznajomego obwinięta była szerokim nowoczesnym płaszczem. Gdy wzrok mój utkwiłem w jego osobie, opuścił twarz i dalej spełniał swoją robotę, którą mu zapewne przerwał mój okrzyk. Mianowicie z wyraźną przyjemnością z różnych małych tutek przesypywał tabakę do wielkiej tabakiery i zwilżał ją czerwonem winem z ćwierci flaszki.
Muzyka zamilkła; czułem konieczność przemówienia do niego.
— Dobrze, że już muzyka grać przestała, — rzekłem; — nie można było wytrzymać.
Stary rzucił na mnie szybkie spojrzenie i przesypał ostatnią tutkę.
— Byłoby lepiej, gdyby tu wcale nie grano — powiedziałem raz jeszcze. Czy nie jest pan tego mniemania?
— Nie mam żadnego mniemania — rzekł. — Pan jest muzyk i zna swoją sztukę...
— Myli się pan; nie jestem ani tem ani owem. Uczyłem się niegdyś gry na fortepianie i jenerałbasie, jako rzeczy, należącej do dobrego wychowania, a ponieważ między innemi mówiono mi, że nic tak złego nie daje efektu, jak kiedy bas z głosem górnym idzie naprzód w oktawy: przyjąłem tę opinię niegdyś ze słów powag i nieraz później stwierdziłem jej prawdę.
— Istotnie? — powiedział mi, poczem wstał i powoli w zamyśleniu ruszył do muzykantów, często podnosząc wzrok ku górze i uderzając się w czoło dłonią, niby ktoś, co chciałby sobie w myśli obudzić pewne przypomnienie. Widziałem, jak rozmawiał z muzykantami, traktując ich rzekłbyś z rozkazodawczą godnością. Powrócił — i zaledwie usiadł, zaczęto grać uwerturę z Ifigenii w Aulidzie Glucka.
Oczy przymrużył, ręce złożywszy na krzyż, oparł je o stół — i słuchał andante; lewą nogę lekko poruszając, oznaczał zmiany głosów; teraz podniósł głowę — szybko potoczył wzrokiem dokoła — lewa ręka, której palce rozstawił szeroko, spoczywała na stole, jakby chwytając akord w locie; prawą — podniósł do góry; był to jakby kapelmistrz, który orkiestrze wskazuje moment innego tempa — prawa ręka opada i zaczyna się allegro. Płomiennie czerwone stały się jego blade policzki; brwi schodzą się razem na pomarszczonem czole, wewnętrzny gniew rozpala dzikie spojrzenie ogniem, którym coraz bardziej rozprasza się uśmieszek, co jeszcze się unosi na półotwartych ustach. Teraz przechyla się w tył, brwi idą do góry, gra mięśni na policzku powraca, oczy błyskają, głęboki, wewnętrzny ból rozpływa się w rozkosz, co wszystkie fibry porywa i kurczowo niemi wstrząsa — głęboko z piersi oddycha, krople mu występują na czole; zaznacza wyjście tutti i inne główne miejsca; prawa ręka nieustannie takt wybija, lewą wydobywa chustkę i twarz sobie przeciera. Tak ciałem i barwą ożywił szkielet, jaki dawała z uwertury owa para skrzypiec. Słyszałem łagodną, rozrzewniającą skargę, która się wzbija z fletem, kiedy przegrzmiała burza skrzypiec i basów i zamilkł grom bębnów; słyszałem lekko uderzające tony wiolonczeli, fagotów, które przepełniają serce bezimienną tęsknotą; powraca tutti, jak olbrzym wielkie występuje unisono, głucha skarga zamiera pod jego miażdżącym krokiem.
Uwertura się skończyła. Nieznajomy opuścił ręce i siedział z zamkniętemi oczami, niby ktoś, co omdlał z nadmiernego wysiłku. Butelka jego była próżna; napełniłem mu szklankę burgundem, który tymczasem kazałem przynieść. Głęboko wzdychał, rzekłbyś ze snu się budzi. Zmusiłem go do picia; uczynił to bez ceremonii i jednym łykiem wypiwszy całą szklankę, zawołał: — Jestem zadowolony z wykonania! Orkiestra trzymała się dzielnie.
— A jednak — powiedziałem — był to tylko słaby zarys arcydzieła wykonanego żywemi farbami. Czyż nie sądzę słusznie?
— Pan nie jest Berlińczykiem.
— Istotnie. Tylko dla odmiany się tu zatrzymałem.
— Burgund jest dobry. Ale zaczyna być zimno.
— Więc chodźmy do izby i tam wychylmy flaszkę wina.
— Dobry projekt. — Nie znam pana, ale też i pan mnie nie zna. Możemy się nie pytać o nazwiska; nazwisko często jest ciężarem. Piję wino burgundzkie; nic mię to nie kosztuje, czujemy się ze sobą przyjemnie i to jest dobrze.
Mówił to wszystko z dobrotliwą serdecznością. Weszliśmy do salonu kawiarni; usiadłszy, rozpiął płaszcz i ze zdziwieniem zauważyłem, że pod płaszczem miał na sobie haftowany surdut o długich połach, czarne aksamitne rajtuzy i małą srebrną szpadkę. Starannie znów zapiął płaszcz.
— Czemuż to pan mię pytał, czy jestem Berlińczykiem?
— Bo w takim razie musiałbym pana w tej chwili opuścić.
— To brzmi zagadkowo.
— Bynajmniej, skoro tylko panu powiem, że ja — no, że ja jestem kompozytorem.
— Wciąż jeszcze nie odgaduję znaczenia słów pańskich.
— A więc proszę mi wybaczyć mój poprzedni okrzyk. Widzę, że się pan nic nie rozumie na Berlinie i Berlińczykach.
Powstał i kilkakrotnie żywo przeszedł się po pokoju tam i z powrotem; poczem się przybliżył do okna i ledwie dosłyszalnie zaczął śpiewać chór kapłanek z Ifigenii w Taurydzie, przyczem uderzał w szybę przy wyjściu tutti. W zdumieniu uważałem, że w pewien zgoła swoisty sposób oddawał niektóre melodye, co mię uderzały tu siłą i nowością. Nie przeszkadzałem mu wcale; skończył i wrócił na swoje krzesło. Opanowany szczególnem zachowaniem się tego człowieka i fantastycznością objawów zewnętrznych nadzwyczajnego talentu muzycznego, milczałem. Po chwili zapytał mię:
— Czy pan nigdy nie komponował?
— Owszem, próbowałem tej sztuki, ale wszystko, co napisałem, jak mi się roiło chwilowo, w natchnieniu, zdało mi się potem próżne i jałowe; przeto zarzuciłem te próby.
— Zrobił pan niesłusznie. Bo już to, że pan próbował, jest niezgorszem świadectwem pewnego talentu. Uczymy się muzyki w latach chłopięcych, bo tak życzy sobie papa i mama; przeto brząka się i gędzi, a niedostrzeżony bywa zmysł głębszego przejęcia się melodyą. Może to jakiś półzapomniany motyw piosenki, którą inaczej śpiewano, pierwsza własna myśl, a ten embryon, z trudem ożywiany siłą cudzą, dorósł do miary olbrzyma, który wszystko dokoła siebie pochłonął i przemienił w swój szpik i swoją krew. Ha, jakże to możliwe wyjaśnić tysiączne formy, przy pomocy których dochodzi się do kompozycyi! Jest to szeroka ulica Wojskowa, tu gromadzą się wszyscy, krzyczą, wołają: my jesteśmy poświęceni! jesteśmy u celu! Poprzez wrota z Kości Słoniowej przechodzi się do krainy Marzeń: niewielu dostrzega te wrota raz jeden, jeszcze mniej przestąpić je zdoła. Wszystko tu wydaje się awanturniczem. Szalone postaci unoszą się tu i owdzie, ale wszystkie mają własny charakter — jedne mniej, drugie więcej. Nie widać ich na ulicy Wojskowej: tylko poza wrotami z Kości Słoniowej je znajdziesz. Trudno jest z naszych nizin wejść do tego królestwa: niby przed twierdzą Alcyny potwory przecinają drogę, kłębi się tam, wiruje; niejeden przemarzy marzenie w krainie marzenia, rozpływa się w marzeniu, już tam cienia swego niejeden nie rzuca, bo gdyby nawet znalazł się w cieniu, to zawsze krąży w światłości, co przenika to królestwo; ale jeno bardzo nieliczni, z marzeń przebudzeni, unoszą się wzwyż i przepłynąwszy królestwo Marzeń, dochodzą do Prawdy; jest to moment najwyższy: zetknięcie z tem, co Wieczyste, co Niewypowiedziane. Spójrz na słońce — to Trójdźwięk, z którego, niby gwiazdy, płyną akordy, by cię oprząść ognistemi nićmi. Niby poczwarka leżysz w ogniu, aż Psyche się uniesie ku słońcu.
Przy ostatnich słowach podskoczył, wzrok podniósł do góry, rękę ku niebu wytężył. Poczem siadł znowu i szybko wypróżnił ofiarowaną sobie szklankę. Nastała cisza, której nie śmiałem przerwać, aby nie wytrącić z linii tego niezwykłego człowieka. W końcu spokojniej zaczął mówić dalej.
— Kiedy byłem w królestwie Marzenia, dręczyły mię tysiączne bole i trwogi. Była noc i przerażały mię szczerzące zęby larwy potworów, które waliły się na mnie i już to mię strącały w otchłań morza, już to unosiły wysoko w powietrze. Oto szły promienie światła po przez noc, a te promienie były to dźwięki, które mię ośpiewywały miłą jasnością. Przebudziłem się z bólu i ujrzałem wielkie, jasne Oko, które spoglądało w organy — a pod jego spojrzeniem z organów wydobywały się tony i migały i obejmowały się w uroczystych akordach, jakich nigdy nie przeczuwałem. Melodye lały się strumieniem w górę i na dół, a ja płynąłem w tym strumieniu i o mało co nie utonąłem; wówczas spojrzało na mnie Oko i utrzymało mnie na powierzchni, nad spienionemi falami. — Znowu nastała noc — i oto wyszły ku mnie dwa kolosy w śmiertelnych pancerzach: Ton główny i Kwinta. Porwały mnie, ale Oko się uśmiechało: wiem, co przepełnia tęsknotą twe piersi; łagodny, słodki młodzian, Tercya, pod kolosami wyjdzie ku tobie; usłyszysz jego słodki głos, ujrzysz mię znowu, a moje melodye będą twojemi.
Zatrzymał się.
— I znów widziałeś to Oko?
— Widziałem, widziałem znowu! — Długie lata wzdychałem w krainie marzeń — tam — tam! Przebywałem w czarownej dolinie, i przysłuchiwałem się, jak śpiewały między sobą kwiaty. Tylko słonecznik milczał i chylił zamknięty kielich ku ziemi. Niewidzialne węzły ciągnęły mię ku niemu — podniósł głowę — kielich rozwarł — i z niego błysło mi Oko. Teraz, niby promienie, potoczyły się tony z głowy mej ku kwiatom, które chciwie je sączyły. Coraz większe stawały się liście słonecznika — promienie tryskały z jego wnętrza — otoczyły mnie dokoła — Oko, a z niem i ja — zniknęliśmy w kielichu.
Przy ostatnich słowach podskoczył i szybkim, młodzieńczym krokiem pośpiesznie wybiegł z pokoju. Napróżno czekałem na jego powrót: postanowiłem tedy wrócić do miasta.
Byłem już w pobliżu bramy Brandenburskiej, gdy ujrzałem nadchodzącą w mroku długą postać — i wnet rozpoznałem swego dziwaka.
— Czemuż to mię pan tak nagle opuścił?
— Było zbyt gorąco — i już dzwonił Eufon.
— Nie rozumiem pana.
— Tem lepiej.
— Tem gorzej, gdyż chciałbym wielce rozumieć pana w całości.
— Czy pan nic nie słyszy?
— Nic.
— To już przeszło. — Idźmy dalej. W gruncie nie zbyt lubię towarzystwo. Ale — pan nie jest kompozytorem — pan nie jest Berlińczykiem.
— Nie mogę zrozumieć, co pan czuje przeciw Berlińczykom. Tu, gdzie sztuka takiej czci doznaje i w tak wysokiej mierze jest uprawiana, dobrze czuć by się powinien człowiek pańskiego ducha artystycznego.
— Myli się pan. Ku udręce swej skazany tu jestem, jako duch wyosobniony, błądzić w próżni!
— W próżni — tu — w Berlinie?
— Tak, czuję się tu jak w próżni, gdyż żaden duch pokrewny nie wyjdzie tu na moje spotkanie. Jestem sam.
— Ależ artyści — kompozytorzy?
— Precz z nimi! Ci krytykują, krytykują i rozcieńczają wszystko do najbardziej rozcieńczonej miary; ryją wszystko nawskroś, aby tylko jaką ubożuchną myśl znaleźć; wciąż ględząc niedorzeczności o sztuce, o zmyśle artystycznym i Bóg wie o czem — nie są zdolni nic stworzyć, i gdy im coś tak zjawi się w duchu, jakby kilka idej miało im zaświtać, wtedy z okropnej ich lodowatości poznasz, jak są dalecy od słońca: to lapońska robota.
— Sąd pański wydaje mi się zbyt surowy. W każdym razie muszą pana zadowalać wspaniałe przedstawienia w teatrze.
— Raz się przemogłem, aby znów pójść do teatru, i usłyszeć operę mego młodego przyjaciela, jakże się ona zowie? — Ach, cały świat jest w tej operze! Poprzez pstry zgiełk barwnie przybranych ludzi ciągną duchy Orkusowe, wszystko ma tu głos i wszechmocny dźwięk — do licha! — myślę o Don Juanie. Ale nie mogłem wytrzymać nawet uwertury, co była wykonana prestissimo, bez sensu i zrozumienia; a przecież przygotowałem się do tej sprawy modlitwą i postem, gdyż wiem, że Eufon zanadto jest od tych mas poruszany i staje się nieczysty.
— Gdybym nawet i ja przystał, że arcydzieła Mozarta bywają tu wykonywane w sposób bardzo niedbały, to jednak opery Glucka cieszyć się mogą wcale godnem wystawieniem.
— Tak pan sądzi? — Chciałem raz słyszeć Ifigenię w Taurydzie. Wchodząc do teatru słyszę, że grają uwerturę Ifigenii w Aulidzie. Hm — sądzę, to omyłka; więc dają tę Ifigenię! Dziwię się bardzo, gdy oto brzmi andante, którem się rozpoczyna Ifigenia w Taurydzie, poczem następuje burza. Dwadzieścia lat dzieli jedno od drugiego. Całe wrażenie, cała gorliwie obmyślana ekspozycya tragedyi przepadła! Ciche morze — burza — grecy na ląd wyrzuceni — opera skończona. Jakto? Czy kompozytor dla igraszki napisał uwerturę, że ją, niby sztuczkę na trąby można pakować, gdzie i jak się komu podoba?
— Przyznaję, że to nieporozumienie. Jednak — czyni się przecież wszystko, by posiadać dzieła Glucka.
— Ej-że! — powiedział krótko i uśmiechał się gorzko i coraz bardziej gorzko. Nagle odszedł i nie mogłem go zatrzymać. W jednej chwili jakby zniknął i przez parę dni kolejno szukałem go w Parku Zoologicznym napróżno.


∗             ∗

Minęło parę miesięcy, gdy w pewien dżdżysty, zimny wieczór — zapóźniony szedłem w oddalonej części miasta i śpieszyłem do swego domu na Friedrichstrasse. Musiałem przechodzić koło teatru; huczna muzyka, trąby i kotły przypominały mi, że właśnie grano Armidę Glucka i nawet chciałem wejść na przedstawienie, gdy naraz pobudził moją uwagę szczególny monolog tuż pod oknem, gdzie słychać prawie każdy ton orkiestry.
— Teraz wychodzi król — grają marsza — bębnić, jeno bębnić — jest właśnie rzeźki — jedenaście razy musicie to dziś robić — pochód nie jest dość pochodowy — Ha, ha! — maëstoso — wleczcie się, dzieci! — Patrzcie, tam figurant ma rozplecione sznurowadło — Dobrze, poraz dwunasty — i zawsze uderzać na dominantę — O wszechmocne bogi, to się nigdy nie skończy — Teraz wyśpiewuje on swój komplement — Armida dziękuje z pokorą — Jeszcze raz? Oczywiście, brak jeszcze dwóch żołnierzy. — Teraz łomocze się recitativo. — Jakiż zły duch mię tu przypędził!
— Klątwa jest rozwiązana — krzyknąłem. — Pójdź.
Ująłem silnie pod rękę mego dziwaka z Thiergartenu — gdyż on to był, co gadał sam do siebie — i pociągnąłem go z sobą. Zdawał się oszołomiony i, milcząc, szedł ze mną. Byliśmy już na Friedrichstrasse, gdy naraz się zatrzymał.
— Znam cię — powiedział. — Byłeś w Thiergartenie — rozmawialiśmy dużo, piłem wino, rozgrzałem się, potem przez dwa dni całe dźwięczał Eufon — wiele wycierpiałem — ale to już minęło.
— Cieszy mię, że przypadek znów mię z panem zetknął. Pozwól pan, że się bliżej zapoznamy. Mieszkam tu niedaleko. Gdyby pan...
— Nie mogę i nie powinienem odwiedzać nikogo.
— Nie, już mi pan nie ujdzie; idę z panem.
— A więc przejdziemy się jeszcze paręset kroków. Ale pan chciał iść do teatru.
— Chciałem usłyszeć Armidę, ale teraz...
— Teraz usłyszysz Armidę! Pójdź ze mną...
Milcząc ruszyliśmy w górę ulicy Frydrychowskiej; gwałtownie skręcił w ulicę Poprzeczną (Querstr.) — a biegł tak szybko ulicą, że zaledwie byłem w stanie iść za nim: aż nakoniec zatrzymał się przed jakimś niepozornym domkiem. Dość długo pukał, aż mu wreszcie otworzono. Po omacku stąpając, dostaliśmy się na górne piętro do izby, której drzwi mój przewodnik zamknął bardzo starannie. Słyszałem, jak się otwarły jeszcze jedne drzwi; wkrótce wszedł do drugiego pokoju z zapalonem światłem, i widok osobliwie wysztafirowanego mieszkania zdziwił mię nie mało. Staromodne, bogato przyozdobione krzesła; zegar ścienny w złoconej szafie, i szerokie ciężkie zwierciadło nadawały wszystkiemu posępny wygląd zamierzchłego zbytku. W pośrodku stał mały fortepian, na nim wielki porcelanowy kałamarz, tuż zaś, obok kilka arkuszy papieru liniowanego do pisania nut. Bliższe wejrzenie na te narzędzia kompozytorskie przekonało mię jednak, że od dłuższego już czasu chyba nic tu nie pisano; papier był zupełnie pożółkły — a gęsta pajęczyna osnuła kałamarz. Nieznajomy podszedł do szafy w kącie pokoju, której dotąd nie zauważyłem, a gdy odchylił zasłonę, ujrzałem szereg pięknie oprawionych ksiąg ze złotemi napisami: Orfeo, Armida, Alcesta, Ifigenia i t. d., słowem wszystkie arcydzieła Glucka.
— Pan posiada wszystkie utwory Glucka? — zawołałem.
Nie odpowiedział nic, ale usta jego skurczyły się w spazmatyczny uśmiech a gra mięśni w zapadłych policzkach w jednej chwili przeżarła twarz w okropną larwę. Odrętwiały skierował na mnie posępne wejrzenie, ujął jeden z tomów — była to Armida — i uroczyście ruszył w stronę klawikordu. Szybko to otworzyłem i rozwinąłem spleciony pulpit; z przyjemnością patrzył na moją gorliwość. Otworzył księgę i, któż wyrazi moje zdumienie! ujrzałem poliniowane stronice, ale nie zapisane ani jedną nutą.
Zaczął:
— Teraz zagram uwerturę. Odwracaj stronice, jeno w czasie właściwym.
Zapowiedziałem, że to zrobię — i oto nieznajomy grać zaczął wspaniale i po mistrzowsku, w pełnych akordach, majestatyczne tempo di marcia, którem się zaczyna uwertura, prawie zupełnie zgodnie z oryginałem; ale znów Allegro było tylko przeplecione głównemi pomysłami Glucka. Tyle nowych genialnych odmianek tu wtrącił, że moje zdumienie rosło nieustannie. Uderzające były zwłaszcza jego modulacye, niezbyt przytem jaskrawe — i umiał prostą myśl główną przybrać w szereg tak melodyjnych melizmów, że te w coraz nowszym, odmłodzonym powracały kształcie. Twarz mu promieniała; już to ściągały mu się brwi i długo powstrzymywany gniew rzekłbyś pragnął gwałtownie wybuchnąć; już to oko mu się rozpływało we łzach tęsknoty. Chwilami, gdy ręce wykonywały kunsztowne melizmy, nucił temat przyjemnym głosem tenorowym; to znowu w zupełnie osobliwy sposób umiał naśladować głosem głuchy ton uderzeń bębna. Gorliwie odwracałem stronice, śledząc wskazania jego spojrzeń. Uwertura była skończona i, znużony, z zamkniętem okiem, padł znowu na fotel. Wkrótce jednak porwał się znów przebudzony i żywo odwróciwszy liczne puste arkusze księgi, rzekł posępnym głosem:
— Wszystko to, mój panie, napisałem, gdym wyszedł z krainy marzeń. Ale zdradziłem rzeczy święte nieświętym — i lodowata ręka przeniknęła w to gorejące serce. Serce mimo to nie pękło i byłem skazany błądzić śród nieświętych, jako duch umarły, bezkształtny, aby mię nikt nie rozpoznał, aż mię w końcu słonecznik znów ku Wiekuistemu uniesie! Ha, teraz zagrajmy scenę Armidy.
Teraz zagrał scenę ostatnią Armidy z wyrazem, co mię przeniknął do rdzenia. I tu wyraźnie odchylił się od właściwego oryginału: ale ta waryacya muzyczna była to tażsama scena Glucka niby podniesiona do najwyższej potęgi. Wszystko co nienawiść, miłość, zwątpienie, szał może wyrazić w najsilniejszych rysach, z mocą wielką ujął w tony. Głos jego zdawał się głosem młodzieńca, który z głębokiej smętnicy wydobył się do wyżyn przenikającej mocy. Wszystkie moje fibry drżały, utraciłem władzę nad sobą. Gdy skończył, rzuciłem mu się w ramiona i głosem ściśnionym pytam:
— Co to? kto ty jesteś?
Powstał i mierzył we mnie poważnym, przenikającym wzrokiem; gdy jednak znów go chciałem pytać, nagle wraz ze światłem umknął przeze drzwi i pozostawił mię w mroku. Trwało to jakiś kwadrans; zwątpiłem, czy go jeszcze raz zobaczę i, oryentując się podług położenia klawikordu, chciałem drzwi otworzyć, gdy naraz wszedł w starodawnem ubraniu galowem, w bogatej kamizelce, ze szpadą u boku, ze światłem w ręku.
Osłupiałem. Uroczyście zbliżył się ku mnie, łagodnie ujął mię za rękę i ze szczególnym uśmiechem tak mi powiada:
— Jestem kawaler Gluck.




Uwaga tłumacza. Gluck ur. 1714 † 1787.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernst Theodor Wilhelm Hoffmann i tłumacza: Antoni Lange.