Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadszedł maj. Piersi znużone ciągłem wciąganiem w siebie lodowatej mgły zimowej, z rozkoszą napawały się pogodą dnia wiosennego, a delikatne promienie ożywczego słońca padały na czarne mury Tempie.
Żołnierze, trzymający straż, przechadzali się po wewnętrznym dziedzińcu, dzielącym wieżę od ogrodu i śmiali się lub palili fajki.
Około godziny piątej zeszedł jakiś człowiek i zbliżył się do sierżanta, dowodzącego posterunkiem.
— A! to ty, ojcze Tison, zawołał wesoło gwardzista.
— Tak, to ja obywatelu; urzędnik Maurycy Lindey, twój przyjaciel, będący tam na górze, przysyła ci przeze mnie pozwolenie, udzielone przez radę mojej córce, aby dzisiejszego wieczora odwiedziła swoję matkę.
— Skoro jest rozkaz na to... — odpowiedział sierżant, w którym czytelnik poznał zapewne przyjaciela naszego Lorina, — nie mam więc nic do nadmienia, i gdy córka twoja przybędzie, przepuszczę ją w tej chwili.
— Dziękuję, dzielny Termopilu, dziękuję! — rzekł Tison. — Ah! jakże biedna moja żona szczęśliwa będzie.
— Wiesz co, sierżancie, — odezwał się inny gwardzista, usłyszawszy, co mówił Tison na odchodnem — mnie podobne sceny do głębi duszy przejmują?
— Jakie sceny, obywatelu Devaux? — zapytał Lorin.
— No... — zaczął znowu litościwy gwardzista, — toć ten człowiek z twarzą surową, z sercem bronzowem, ten nieugięty prześladowca królowej, odchodził wszakże ze łzą w oku, nawpół radosną, nawpól bolesną, na myśl, że żona jego ujrzy swą córkę, on zaś nie! Nie trzeba o tem myśleć, sierżancie, bo doprawdy bardzo przykre...
Wtem nagle w lewej stronie posterunku, dał się słyszeć hałas, pełen przekleństw, gróźb i płaczu.
— Co to jest? — spytał Devaux.
— Jakiś głos dziecinny, — odpowiedział Lorin nasłuchując.
— W rzeczy samej — przerwał gwardzista — biją zapewne jakiegoś biednego malca; tu naprawdę powinniby samych tylko bezdzietnych wysyłać.
— Będziesz ty śpiewał?... — rzekł głos chrapliwy i opiły.
I jakby dla przykładu zanucił:
Pani Veto obiecała...
— Nie!... — odpowiedziało dziecko, nie będę śpiewać!
— Śpiewaj mi zaraz!...
— Nie!... — odpowiedziało dziecko, — nie, nie, nie!
— A! mały łajdaku! — wrzasnął głos chrapliwy.
I rozległ się w powietrzu świst pocięgla. Dziecię wyło z bólu.
— A! do kroćset! — rzekł Lorin — to ten niegodziwiec Simon bije małego Kapeta.
Kilku gwardzistów narodowych wzruszyło ramionami, niektórzy uśmiechali się nawet.
Devaux wstał i odszedł.
Nagle otworzyły się małe drzwi i królewskie dziecię popędzane biczem strażnika
wbiegło uciekając na dziedziniec; lecz tuż za niem padło coś ciężkiego na bruk i ugodziło go w nogę.
— O!... — wrzasnęło dziecię.
Zachwiało się i przyklękło.
— Przynieś mi tę formę, mała poczwaro, albo...
Dziecię podniosło się i wstrząsnęło głową na znak odmowy.
— Tak słuchasz!... — wrzasnął tenże sam głos i dodał — poczekaj, poczekaj, dam ja ci zaraz.
Mówiąc to Simon partacz wyskoczył ze swej budy jak dziki zwierz z nory.
— Hola! hola! — zawołał Lorin, marszcząc brwi, — a dokąd to tak mości Simon?
— Chcę skarcić tego wilczka, — odpowiedział partacz.
— Za co? — spytał znowu Lorin.
— Bo ten mały łajdak nie chce śpiewać, jak dobry patrjota, i nie chce pracować, jak dobry obywatel.
— No i cóż ci to szkodzi? — odrzekł Lorin. — Czy naród oddał ci Kapeta na naukę śpiewu?
— Proszę! — powiedział zdziwiony Simon — coś chyba w nieswoje rzeczy wtrącasz się, obywatelu sierżancie?
— Jakto w nieswoje rzeczy? Wtrącam się we wszystko, co dotyczy człowieka z sercem. Jakoż niegodnie jest, aby człowiek z sercem obojętnie mógł patrzeć, jak ktoś niesłusznie katuje dziecko.
— A ja powiadam, że pozwolono mi robić z nim, co mi się podoba. Chcę, żeby śpiewał piosenkę pani Veto i musi śpiewać.
— Ależ, nędzniku, pani Veto, jest matką tego dziecięcia; czy chciałbyś aby twemu dziecku kazano śpiewać, żeś jest łotrem?...
— Ja?... — ryknął Simon: ja! niegodziwy arystokrato!
— Tylko bez obelg, — powiedział Lorin — bo ja nie jestem Kapet... Mnie nie przymusisz do śpiewania.
— Każę cię aresztować, niegodziwy!...
— Ty?... — krzyknął Lonin — ty każesz aresztować mnie Termopila, sprobujno tylko zbójco!...
— Dobrze, dobrze, obaczymy, który z nas śmiać się będzie ostatni. Tymczasem Kapet, podnieś formę i pójdź dokończyć trzewika, albo do stu piorunów!...
— A ja — rzekł Lorin blady, jak trup, postępując naprzód, zacisnąwszy pięści i zęby — ja powiadam ci, że nie podniesie twojej formy; że nie będzie robił trzewików, słyszysz nikczemniku? Masz widzę przy sobie wielkie szablisko, ale nie boję się ani, jego ani ciebie. Tylko spróbuj i wydobądź.
W tej chwili dwie kobiety weszły na dziedziniec; jedna z nich, która trzymała papier w ręku, przemówiła coś do placówki.
— Sierżancie, zawołała placówka, córka Tison chce się widzieć z matką.
— Przepuścić, bo rada pozwoliła — rzekł Lorin, nie chcąc się obrócić ani na chwilę z obawy, aby Simon korzystając z jego roztargnienia, nie bił znowu dziecka.
Placówka przepuściła obie kobiety; ale zaledwie wstąpiły na czwarty stopień ponurych schodów, spotkały Maurycego Lindey, który schodził na dziedziniec. Ponieważ zupełnie się już prawie zmierzchło, trudno mu zatem było rozpoznać twarze.
Zatrzymał obie.
— Kto jesteście, obywatelki? — zapytał — i czego chcecie?
— Ja jestem Zofja Tison — odpowiedziała jedna. — Pozwolono mi odwiedzić matkę i przybywam.
— Dobrze, obywatelko — odrzekł Maurycy; — ale pozwolenie służy tylko tobie samej.
— Przyprowadziłam z sobą przyjaciółkę, aby nas dwie przynajmniej było między tylu żołnierzami.
— Bardzo dobrze; lecz twoja przyjaciółka nie wejdzie na górę.
— Jak ci się podoba, obywatelu — odrzekła Zofja Tison, ściskając dłoń przyjaciółki, która oparta o mur, zdawała się być mocno przerażona.
— Obywatele numerowi — zawołał Maurycy podnosząc głowę i stosując to do placówek ustawionych na każdem piętrze — przepuśćcie Zofję Tison; tylko jej przyjaciółki puszczać nie należy. Zaczeka na schodach, a wy baczcie, aby ją szanowano.
— Dobrze, obywatelu — odpowiedziały placówki.
Obie kobiety poszły.
Maurycy przeskoczył resztę schodów i wybiegł na dziedziniec.
— Co to jest — spytał gwardzistów — kto tu tak hałasuje? Aż w przedpokojach uwięzionych słychać krzyki dziecka!...
— Oto — powiedział Simon, przyzwyczajony do obchodzenia się urzędników i pewien, że Maurycy przyjdzie mu w pomoc... — oto ten zdrajca, ten arystokrata, nie pozwala mi oćwiczyć Kapeta.
— Tak jest, do pioruna! nie pozwalam — rzekł z pogardą Lorin — a jeżeli jeszcze raz nazwiesz mnie arystokratą lub zdrajcą, natychmiast przebiję cię na wylot szpadą.
— Na pomoc, obywatelu urzędniku, na pomoc!... — wrzeszczał Simon, któremu tym razem Lorin zagroził na serjo.
— Sierżant ma słuszność, — zimno odpowiedział urzędnik — krzywdzisz naród nikczemniku, skoro bijesz dziecię.
— A wiesz, Maurycy, zaco je bije?... Za to, że dziecię\ nie chce śpiewać: Pani Veto, że syn nie chce znieważać matki.
— Nędzniku! — rzekł Maurycy.
— I ty także — zawołał Simon — czyliż mnie sami tylko zdrajcy otaczają?
— Milcz szelmo!... — krzyknął urzędnik, chwytając Simona za gardło i wyrywając mu pocięgiel; — spróbuj tylko dowodzić, że Maurycy Lindey jest zdrajcą.
— Dziękuję ci panie, — rzekło dziecię stoicko przypatrując się tej scenie; — ale pomści on się za to na mnie.
— Bądź spokojny chłopcze — rzekł Maurycy do dziecka — zaraportuję ja o tem wszystkiem, gdzie należy.
— I ja także zaraportuję — rzekł Simon. — Między innemi powiem i to, iż zamiast jednej kobiety, której pozwolono wejść do wieży, wpuściłeś dwie.
W rzeczy samej w tej chwili obie kobiety wychodziły z wieży. Maurycy chciał widzieć przyjaciółkę młodej dziewicy, albo przynajmniej głos jej usłyszeć, ale owinięta w swą mantylkę, jakby naumyślnie ani słowa przemówić nie chciała. Zdawało mu się nawet, że drżała.
Bojaźń ta wznieciła w Maurycym podejrzenie. Wbiegł czemprędzej na górę, przybył do pierwszej izby i dostrzegł przez szklane drzwi, że królowa coś nakształt listu chowała do kieszeni.
— O! ho! — rzekł — czyżby mnie miano oszukać?
Zawołał na kolegę.
— Obywatelu Agrikola — powiedział — wejdź do Marji Antoniny i ani na chwilę nie spuszczaj jej z oka.
Urzędnik wszedł do królowej.
— Przywołaj żonę Tison’a — rzekł do gwardzisty.
W pięć minut potem, obywatelka Tison weszła promieniejąca.
— Widziałam moją córkę — powiedziała.
— Dobrze. A czy twoja córka nie pragnęła widzieć się z Austrjaczką?
— Nie.
— Nie wchodziła do niej?
— Nie.
— A czy podczas twej rozmowy z córką, nikt nie wyszedł z pokoju królowej?
— Ach! prawda, zda je mi się...
— No, co?
— Dziewczyna wychodziła.
— I rozmawiała z twoją córką?
— Nie.
— Czy twoja córka nic jej nie dała?
— Nie.
— A może ona co z ziemi podniosła?
— Kto, moja córka?...
— Nie, córka Marji Antoniny?
— Tak, tak, podniosła swoją chustkę.
— A! nieszczęśliwa! zawołał Maurycy.
I poskoczył do sznurka od dzwonka, za który żywo pociągnął.
W dzwon ten uderzano tylko na trwogę.