Kazan/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kazan |
Wydawca | „Polska Zbrojna“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia „Polski Zbrojnej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Poraj |
Tytuł orygin. | Kazan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rzekłszy to, Mac Cready siadł przy ogniu i siedział dłuższą chwilę w milczeniu. Przez cały czas nie spuszczał Kazana z oczu. Następnie, gdy już był pewien, że Thorpe i jego żona, zawarłszy się w namiocie, nie zamierzają zeń wychodzić, ruszył i on z kolei ku swemu namiotowi i znikł poza płócienną zasłoną.
Sięgnął po butelkę whisky, siadł i popijał z niej zwolna około pół godziny. Potem znów wyszedł, wziąwszy butelkę ze sobą i siadł na krawędzi sanek tuż obok łańcucha, na którym uwiązany był Kazan.
Wnet skutki whisky zaczęły się stawać widoczne; oczy mu poczęły świecić nienaturalnym ogniem.
— Złapałem cię, widzisz! — powtórzył. — Ciekaw jestem kto też ci dał to nowe przezwisko? Skądeś ty sobie nowego pana wynalazł? Zagadkowe to wszystko mi się wydaje... Szkoda, że gadać nie umiesz...
Thorpe ani żona jego nie spali jeszcze, Mac Cready bowiem posłyszał, jak coś mówił, na co znów odpowiedział głośny śmiech Izabelli.
Mac Cready zadygotał cały. Twarz mu poczerwieniała i nagle porwał się na równe nogi. Schował butelkę do kieszeni od kurtki i, okrążywszy zdaleka ognisko, podsunął się jak duch bez najmniejszego szelestu do jednego z drzew tuż obok namiotu Thorpe’a. Długo tam nasłuchiwał, nieruchomy jak słup kamienny.
O północy dopiero powrócił do swego namiotu z błędnemi oczyma, z wykrzywioną potwornie gęba. Białe kobiety są rzadkością w Ziemi Północnej, to też nieposkromiona żądza, granicząca z szałem, zbudziła się i wnet rosnąć poczęła w jego plugawej duszy.
W cieple ogniska Kazan, morzony snem z lubością przymknął oczy. Drzemał, ale coraz to drgnał, tysiące snów tańczyło mu po mózgu. Zdawało mu się chwilami, że walczył z kimś i kłapał potężnemi szczękami. To znów ciągnął na łańcuchu sanki, na których siedział to Mac Cready, to jego młoda pani. Chwilami zdawało mu się, że wraz ze swym panem wsłuchuje się w jej czarujący, przecudny śpiew. Całem ciałem Kazana w czasie tej drzemki wstrząsały coraz dreszcze. I znów sen mu się odmienił. Widział się biegnącego w szpicy wspaniałego zaprzęgu, złożonego z sześciu psów, a należącego do policji królewskiej; zaprzęgiem powoził ówczesny jego pan, młody i piękny, który nań wołał: „Pedro! Pedro!“ Na tych samych sankach leżał też ktoś drugi z rękoma w szczególny sposób ujętemi w żelazne okowy. Wkrótce potem sanki przystanęły, dawny jego pan usiadł przy ogniu, przed którym i on sam się wyciągnął. Wówczas ów szczególny człowiek, który tymczasem ręce uwolnił z oków, podkradł się z tyłu, zbrojny w potężną pałkę. I nagle zamachnął się straszliwie, pałka z okropną siłą spadła na tył głowy jego panu, który z chrapliwym jękiem zwalił się na ziemię.
W tejże chwili Kazan się przebudził. Porwał się na wszystkie cztery łapy, najeżył grzbiet i począł głucho ujadać. Ognisko wygasło już; oba namioty spowijał głęboki mrok. Do świtu było jeszcze daleko.
Poprzez mrok dojrzał jednak Kazan, że Mac Cready, który już wstał, znowu powrócił na swe podsłuchy w pobliżu namiotu Thorpe’a. Kazan wiedział, że Mac Cready i ów osobnik w żelaznych okowach byli jednym i tym samym człowiekiem; nie zapomniał też, że przez długi czas po morderstwie dawnego pana bity był bezlitośnie biczem i kijem.
Posłyszawszy groźne warczenie psa, przewodnik żywo ruszył ku ognisku, rozżarzył płomień, długo dmuchając i wzruszając napół już opalone szczapy. Gdy wreszcie ogień znowu zapłonął, Mac Cready krzyknął donośnie, by zbudzić Thorpe’a i Izabellę.
Thorpe w kilka chwil potem wyszedł przed namiot, a wnet za nim wyszła też jego żona. Podeszła ku sankom i siadła na krawędzi w pobliżu Kazana. Rozpuszczone włosy tworzyły jej jakby otęcz dokoła głowy i płowemi falami spadały na ramiona.
W chwili, gdy głaskała Kazana, Mac Cready podszedł do sanek, udając, że szuka czegoś pomiędzy paczkami; przez moment ręce mu się niby przypadkiem uwikłały w złociste włosy.
Zdawało się, że Izabella nie poczuła tego dotknięcia. Ale Kazan dojrzał, jak szybkie palce chyłkiem jakby biegały po jego młodej pani, gdy jednocześnie w oczach przewodnika rozgorzały te same co dawniej chutliwe, półobłąkańcze błyski. Chyżej niż ryś skoczył poprzez sanki ile mu na to łańcuch pozwolił. Przewodnik ledwie zdołał odskoczyć w tył, Kazan zaś, którego powstrzymał w skoku łańcuch, padł w bok, całym ciężarem cielska potrąciwszy Izabellę.
Thorpe, który patrzył był wówczas gdzieindziej, odwrócił się wówczas dopiero, gdy dostrzec mógł koniec tej sceny; dojrzał też, że Izabella, trącona przez psa, upadła na sanki. Ani przez chwilę nie wątpił, przewodnik zaś nie myślał mu przeczyć bynajmniej, że pies samochcąc rzucił się na swą panią. Spojrzał więc naprzód czy Izabella się przypadkiem nie skaleczyła, poczem sięgnął ręką za pas po rewolwer. Ale broni nie miał ze sobą: zostawił ją był w namiocie. U nóg mu tylko leżał bat, który Mac Cready zostawił na śniegu. Thorpe chwycił za bicz i w gniewie ruszył ku Kazanowi.
Pies, przywarowawszy na ziemi, nie poruszył się nawet, by uciekać albo się bronić. Ukarany został straszliwie. Nie zaskomlił jednak pod biczem ani nie warknął.
Spostrzegł za to, jak jego pani, która się tymczasem ocknęła, podbiegła nagle do męża, pochwyciła za bicz, którego rzemień jeszcze się chwiał nad głową Thorpe’a i wstrzymała go gwałtownie.
— Nie bij go! nie bij! — krzyknęła nakazująco razem i błagalnie.
Odciągnęła go potem na ubocze.
— Kazan, — poczęła szeptać blada jeszcze i drżąca z wzruszenia, — nie rzucił się wcale na mnie. Ale, gdy się Mac Cready pochylił nad sankami, szukając w nich czegoś, — ciągnęła, ściskając coraz silniej męża za ramię, — poczułam, że się ociera ręką o plecy moje i o włosy. Wówczas dopiero Kazan dał susa. Nie, nie mnie chciał ugryźć, ale twojego przewodnika! Coś się tu musi dziać dziwnego. Boje się czegoś.
— Uspokój się, droga moja, — odrzekł Thorpe, — uspokój się, malutka. Mac Cready mówił przecież, że znał tego psa dawniej. Może go miał nawet przed nami i postępował z nim nie po ludzku, to też Kazan prawdopodobnie mu to pamięta i złość ma do niego. Muszę tę sprawę wybadać przy sposobności. Ale tymczasem, proszę cię raz jeszcze, bądź ostrożna i trzymaj się od psa zdaleka.
Izabella mu to przyrzekła. Patrząc jednak na pyszny łeb Kazana, któremu po pysku sączyły się krople krwi a jedno z oczu przymknęło się, zacięte biczem, — nie była w stanie wstrzymać odruchu wzruszenia, które starała się opanować. Nie podeszła doń jednak. Ale napół oślepłe psisko wiedziało przecież, że to ona wstrzymała karzącą je rękę. Patrząc też na nią i skomląc zcicha, pies bił po śniegu puszystym ogonem.
Tymczasem poczęło świtać; przewodnik zaprzągł psy do sanek; ruszono w drogę.
Dzień był długi i pełen mozołu. Kazan, zaprzężony w szpicy, biegł przed psami z palącem, stale przymkniętem okiem; grzbiet i boki bolały go dotkliwie pod razami ostrego, surowcowego bicza.
Biegł ze zwieszonym smutnie łbem, bez zwykłego mu podówczas zapału. A przecież nie ból fizyczny go tak nastrajał. Coś innego bardziej go bolało. Po raz pierwszy w życiu czuł zniechęcenie. Bijał go przecie przed laty Mac Cready. Dzisiaj zaś obaj pokrzykiwali nań ustawicznie, by biegł naprzód, choć chromał i zataczał się chwilami.
Najbardziej bolało go i odbierało mu chęć do życia to, że na każdym postoju, podczas każdego spoczynku, ukochana jego pani odsuwała się odeń i trzymała się zdala. Wieczorem nawet, gdy rozniecono ogień i rozłożono się obozem, siadła na uboczu i słówkiem się doń nie ozwała.
Patrzała nań tak zimno, tak surowo, że aż mu przez myśl przebiegło, czy i ona go również bić nie pocznie. Zakopał się więc w śniegu, tyłem odwrócony do ognia, wlazłszy w kąt, gdzie mrok był najczarniejszy. Znaczyło to, że biedne psie serce krwawiło mu się z żałości. I nikt prócz niej tego nie odgadł. Pani nie zawołała nań jednak, ani doń nie podeszła. Ale nie przestawała poglądać w jego stronę, pozierając również, co robił Mac Cready, który ze swej strony ukradkiem rzucał oczyma ku Kazanowi.
Po skończonym obiedzie rozbito namioty i jak wprzeddzień Thorpe z Izabellą zamknęli się w jednym z nich. Mac Cready siedział na dworze.
Zaczął padać śnieg. Mac Cready, któremu Kazan przypatrywał się ukradkiem z coraz to rosnąca ciekawością — siadłszy przy ogniu, wyciagnął butelkę whisky i gęsto z niej pociągał. Od ognia padały mu na twarz czerwone błyski; w rozchylonych ustach lśniły się białe zęby. Wstawał po wielekroć razy, podchodził do namiotu i przywierał doń uchem, nasłuchując, czy Thorpe i jego żona już śpią. W namiocie było cicho, słychać było tylko półgłośne chrapanie Thorpe’a.
Przewodnik wstał i podniósł wzrok ku niebu. Śnieg padał tak gęsty, że oczy przesłoniły mu wnet duże puszyste płatki. Otarł je rękawem i poszedł ku wydeptanym poprzednio, przed paru godzinami śladom. Już ich prawie nie było widać. Po godzinie nikt nie byłby w stanie powiedzieć, czy ktokolwiek tędy przejeżdżał. Nawet ogień, jeśli się doń dokładać nie będzie, wygaśnie i śnieg go zasypie przed świtem.
Mac Cready, nie wchodząc do namiotu, znów pociągnął kilka haustów z butelki. Coś niewyraźnie, bełkotliwie a wesoło pogadywał do siebie. Serce waliło mu w piersi jak bęben. Silniej jeszcze zatłukło się serce w piersi Kazana, gdy spostrzegł, że przewodnik pochwycił gruby, sękaty kij i postawił go sztorcem pod drzewem.
Wziął następnie Mac Cready z sanek jedną z latarń i zapalił ją. Potem z latarnią w roku podszedł do namiotu Thorpe’a.
— Ho! Thorpe... Thorpe! — zawołał półgłosem.
Ale Thorpe chrapał w dalszym ciągu.
Uchylił więc zlekka zasłony u wejścia i zawołał tym razem nieco głośniej.
— Thorpe!
I znów nie było odpowiedzi. Thorpe’owie spali.
Wówczas przewodnik, przesunąwszy rękę pod zasłonę, rozwiązał sznurki, przytrzymujące ją od wewnątrz i podniósł ją całą. Przyświecił sobie potem latarką tak, by światło padało na złote włosy Izabelli, tulącej się do mężowskiego ramienia. Wpatrzył się w nią uporczywie z paskudnym uśmiechem na ustach, z oczyma płonącemi jak węgle.
Thorpe się tymczasem ocknął. W mgnieniu oka więc zapuścił Mac Cready zasłonę i zaczął w nią bębnić zzewnątrz, nawołując:
— Ho! Thorpe... Thorpe! — powtarzał.
Tym razem Thorpe mu odpowiedział:
— Hallo!... To ty, Mac Cready?
— Tak, — mówił półgłosem przewodnik. — Możecie wyjść na chwilę? Coś się dziwnego w lesie dzieje. Ale nie budźcie żony...
Cofnął się i czekał zdala od namiotu.
Thorpe wyszedł. Mac Cready palcem wskazał na ciemną linję jodeł.
— Przysiągłbym, — rzekł, — że się tam ktoś włóczy. Przed chwila, gdym poszedł po chróst na ogień, widziałem najwyraźniej cień ludzki zdaleka. Noc do kradzieży psów niezmiernie sposobna. Chodźcie, weźcie latarnię. Jeśli mi się w oczach nie troi, tośmy powinni znaleźć ślady ludzkie na śniegu.
Podał Thorpe’owi latarnię, a sam wziął kij do ręki.
Kazan chciał warknąć głośno, ale mu głos utknął w gardzieli. Chciał poskoczyć ku swemu panu ile mu łańcuch pozwoli i przestrzec go. Ale mu przeleciało przez myśl, że gotów znów kijem za to dostać. Milczkiem poglądał więc za obu odchodzącymi. Zaczął potem wyczekiwać, nasłuchując.
Niebawem śnieg znowu począł chrzęścić. To Mac Cready powracał, sam tym razem. Kazan się temu nie zdziwił; wiedział dobrze, co znaczył nocą gruby, sękaty kij w ręku tego człowieka.
Gęba przewodnika wyglądała teraz potwornie. Zdawało się, że nie w nim niema ludzkiego; że to jakiś zwierz dziki idzie. Futrzana czapka spadła mu ze łba i śnieg sypał mu się na głowę. Chwilami poczynał paskudnie chychotać, ale się wnet hamował.
Kazan przywarował do ziemi, zaszył się w jakiś kat ciemniejszy i patrzał. Mac Cready z kijem w jednej ręce, z latarnią w drugiej szedł raźno ku namiotowi Thorpe’ów. Podszedłszy, rzucił kij na ziemię i uchylił zasłony. Zajrzawszy naprzód przezornie i spostrzegłszy, że Izabella się nie obudziła, wśliznął się cicho, jak kot, do namiotu, a potem zapuścił zasłonę.
Skoro już był w namiocie, zawiesił latarnię na gwoździu, wbitym w żerdź, pośrodku podtrzymującą namiot. Izabella spała spokojnie... Mac Cready wpatrzył się w nią uporczywie.
Poprzez mrok nocny Kazan usiłował dojrzeć, odgadnąć istotną treść niezwykłych, szybko po sobie następujących wydarzeń. Przedewszystkiem więc pan jego gdzieś zniknął. A potem, co ów przewodnik mógł był tam robić w namiocie, gdzie wszystko, co było, stanowiło własność jego pana? Przez wąską szczelinę niedomkniętej zasłony widać było olbrzymi cień Mac Cready’ego.
Pies porwał się na wszelki wypadek z legowiska, siadł na zadzie; grzbiet zjeżył mu się od gniewu. Nagle rozległ się krzyk donośny. W krzyku tym słychać było przestrach okropny. Kazan poznał w nim przerażony głos swej pani i skoczył ku namiotowi. Ale wstrzymał go łańcuch i obroża werżnęła mu się w gardziel, tłumiąc warkliwe ujadanie.
Odgadywał teraz z dygotania namiotu, z potrząsanej coraz zasłony, że pani jego zmaga się w dzikiej walce z owym straszliwym człowiekiem. I znów słyszeć się dały wołania. Nawoływała Thorpe’a, a potem rozległo się głośne:
— Kazan, Kazan!
Pies skoczył znowu i znów się zwalił na grzbiet. Raz, drugi i trzeci szarpnął się z całej siły. Surowcowa obroża rznęła mu gardziel, wrzynała mu się w ciało, jak nóż. Musiał przez chwilę odpocząć, zaczerpnąć tchu.
W namiocie tymczasem walka trwała wciąż, coraz zacieklejsza. Przez wąską szczelinę widać było dwa cienie, to zmagające się z sobą w postawie stojącej, to znów walące się na ziemię i tarzające się w zaciekłym uścisku. Jeszcze raz porwał się pies w straszliwym wysiłku, naparł całym swym ciężarem, wyjąc z wściekłości. Nagle coś mu trzasło dokoła karku. Obroża pękła.
Szybciej nad mgnienie oka wpadł do namiotu i skoczył przewodnikowi do gardła. Dość było jednego zaciśnięcia potężnych szczęk. Mac Cready chrapnął głucho, coś jakby jęk wydarło mu się z krtani, zwalił się na kolana naprzód, a potem padł na wznak. Kazan, pijany krwią, cieknącą mu po pysku, głębiej jeszcze zapuścił kły w rozszarpana gardziel swego wroga.
Ale wnet posłyszał nawoływanie swej pani. Izabella, ciągnąc go za obrosły siercią kark, nakazywała, by porzucił swą ofiarę. Długo się nie dał odciągnąć, ale wreszcie rozluźnił szczęki. Ona wówczas pochyliła się nad zagryzionym i długo się weń wpatrywała; potem zakryła sobie twarz oburącz.
Cofnęła się następnie do posłania i ciężko padła na futro. Utkwiła w nie twarz i tak leżała bez ruchu. Kazan, niepokojąc się, podszedł ku niej. Obwąchał jej twarz i zimne jak lód ręce; czule przytulił się do nich pyskiem. Nie poruszyła się jednak. Oczy wciąż miała przymknięte.
Kazan siadł przy posłaniu, nie spuszczając oczu z trupa, gotów się nań rzucić ponownie, gdyby zaszła potrzeba. Czemu jednak i ona się nie porusza? — dziwił się i zastanawiał. Poruszyła się wreszcie, nawpół odemknęła oczy i pogładziła go po łbie.
A jednocześnie śnieg zachrzęścił pod czyjemiś krokami. Pies podbiegł ku wejściu. W odblasku ogniska dostrzegł Thorpe’a, idącego powoli w pomroce, wspierającego się ciężko na kiju, zataczającego się z osłabienia, z twarzą czerwoną od krwi.
Na widok kija Kazan zatrząsł się z przerażenia. Co powie pan, spostrzegłszy, że zagryzł mu przewodnika. Będzie go znów bił niechybnie, bez litości.
Chyłkiem wysunął się z namiotu, wpadł w mrok i skrył się w gąszczu. Tam dopiero przystanął, odwrócił się, głucha skarga, bolesna a pełna miłości, ścisnęła mu krtań i wraz zamarła. Po tem, co zrobił, będzie teraz bity, bity bez ustanku. Nawet ona bić go teraz będzie niewątpliwie. Jeśli tu zostanie, pobiegną za nim, schwycą go i oboje go będą bili.
Ozwała się w nim krew wilcza. Spojrzał w głęboką otchłań lasów. Tam, w tej pomroce, nie było kijów ani pałek, nie było ostrych, surowcowych batów. I nikt go tam nie odnajdzie nigdy.
Jeszcze chwilę zdawał się wahać. A potem milczkiem zagłębił się w mrok, jak owe dzikie stworzenia, do których wracał.