<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POWRÓT DO ZIEMI PÓŁNOCNEJ

Rozpoczął się odtąd dla Kazana długi szereg szczęśliwych dni w bogatem domostwie, gdzie Thorpe, jego pan, wypoczywał u boku młodej małżonki, zdala od Ziemi Północnej.
Brakło mu tam niewątpliwie gęstych zwartych lasów, rozległych pól śnieżnych, uciechy bójek z innemi psami, gdy, zaprzężony w szpicy z groźnem poszczekiwaniem na tropie ciagnął pańskie sanki poprzez polany i barrensy. Dziwił się, że nie słyszy groźnych „kouche! kouche! hou-yah!“ woźnicy ani straszliwego trzaskania olbrzymiego bicza, mierzącego do dwudziestu stóp, splecionego z jelit karibu — bicza gotowego zawsze zacinać ujadającą sforę, której karki dostrzegał zawsze poza sobą. Coś innego, niesłychanie słodkiego, pełne czarów uczucie kobiety zastąpiło mu teraz brak tych wszystkich rzeczy.
Tajemniczy czar owiewał go nieustannie; nawet gdy wychodziła chwilami, snuł się ów czar po izbie, wypełniając mu chwilę osamotnienia. Niekiedy nocą, czując w pobliżu zapach ciała swej młodej pani, Kazan poczynał skomlić i pojękiwać cichutko. Pewnego rana po całonocnej niemal włóczędze gdzieś, gdzie go oczy poniosły, żona Thorpe’a zastała go zwiniętego w kabłąk, skulonego u drzwi domostwa. Schyliła się wówczas nad nim, chwyciła go w ramiona, aż go owiało jak obłok złote przędziwo długich, pachnących włosów. Odtąd też zawsze skoro Kazan na noc nie wracał, zostawiała u progu ciepłą derkę, by mu służyć mogła za posłanie. Wiedział, że jest tam, poza drzwiami, i wypoczywał w spokoju, szczęśliwy.
Z każdym dniem zapominał też Kazan o pustyni i przywiązywał się coraz gorętszem uczuciem do młodej swej pani. W ten sposób upłynęły coś ze dwa tygodnie.
Przyszła jednak chwila, gdy zaczęły się zarysowywać jakieś zmiany. W całym domu wszczął się dokoła Kazana ruch niezwykły, nieodgadniony; pani przestała nań zwracać uwagę. Przejęło go niejasne jakieś uczucie niepokoju, węszył w powietrzu mające nadejść wydarzenia. Usiłował wyczytać z twarzy swego pana, nad czem mógł był on przemyśliwać.
Poczem pewnego rana założono Kazanowi na szyję mocną obrożę ze splecionych rzemieni karibu z przymocowanym do niej łańcuchem; pan wziął go na łańcuch i usiłował wyprowadzić na drogę, czegóż to odeń chciano? Wyrzucano go niewątpliwie z domu. Siadł więc mocno na zadzie i nie dał się ruszyć z miejsca.
Pan się upierał.
— Kazan, Kazan! — mówił doń pieszczotliwie — chodź mały, chodź!
Pies się jednak zaciął, cofnął się i wyszczerzył kły. Spodziewał się, że wnet spadnie mu na grzbiet świszczący bicz rzemienny lub twardy kij. Ale nie. Pan począł się śmiać i zawrócił wraz z nim do domu.
Wkrótce potem wyszedł Kazan posłusznie z domostwa. Prowadziła go teraz Izabella, położywszy mu dłoń swą na łbie. Ona też nakazała mu wskoczyć susem do mrocznego wnętrza jakiegoś wozu, do którego razem podeszli. Zaciągnęła go potem w najmroczniejszy kąt owego wozu, gdzie go pan następnie uwiązał. Poczem on i ona wyszli, śmiejąc się do rozpuku, jak dwoje dzieci.
Długie godziny leżał tam Kazan, nieruchomy, zmartwiały, wsłuchując się w szczególny, głośny łoskot kół pod sobą, przerywany od czasu do czasu ostrym donośnym świstem. Koła zatrzymywały się powielokroć razy, a wówczas dochodziły Kazana zzewnątrz czyjeś głosy.
Wreszcie na ostatnim postoju rozpoznał z całą pewnością głos sobie znany. Wstał, targnął łańcuchem, zaskomlił. Drzwi szczególnego wozu przesunęły się jak zasuwa, w otworze pojawił się człowiek jakiś z latarnią, poza nim zaś pan Kazana.
Nie zwrócił na nich Kazan nawet uwagi. Spojrzał w świat poprzed drzwiami wozu, ledwie pozwolił się spuścić z łańcucha i jednym susem wyskoczył na biały śnieg. Nie znalazł jednak tego czego się spodziewał; wyprężył się i począł węszyć.
Ponad głową jarzyły mu się te same gwiazdy, do których wył przez całe swe życie. Dokoła zwartym murem ciągnęły się czarne zadumane w ciszy bory. W pewnej odległości widać było kilka latarń razem.
Thorpe wziął latarnię trzymaną dotąd przez towarzyszącego mu człowieka i podniósł ją w górę. Na ten sygnał z nocnej dali doleciał głos:
— Kaa...aa..zan!
Kazan młyńca wywinął i pobiegł jak kamień, rzucony z procy. Pan ruszył za nam, śmiejąc się i mrucząc niby gniewliwie:
— A, stary bandyta!
Podszedłszy do owej grupy latarń, Thorpe zastał już tam Kazana łaszącego się u nóg Izabelli. Trzymała go za łańcuch.
— Droga moja, — rzekł Thorpe — to twój pies, sam nawet tu przybiegł oddać ci się pod władzę. Miejmy się jednak na ostrożności, bo ojczyste powietrze może znów w nim rozbudzić wrodzoną dzikość. Tkwi w nim zawsze wilk i „out-law“[1]. Widziałem sam, jak odgryzł rękę Indjaninowi jednem zaciśnięciem szczęk, jak zębami rozszarpał podgardle innemu psu. Uratował mi niewątpliwie życie... A przecież nie jestem w stanie mu ufać. Miejmy się na baczności!
Nim Thorpe skończył, Kazan, jakby na potwierdzenie tego, co pan mówił, nasrożył się i począł warczeć, odsłaniając białe potężne kły. Sierść mu się zjeżyła na karku.
Thorpe już sięgnąć miał po rewolwer, jaki miał za pasem. Ale Kazan nie na niego warczał.
Z mroku wyłoniła się jakaś inna postać i stanęła w świetle latarń. Był to Mac Cready, przewodnik, który miał od punktu krańcowego kolei, gdzie wysiedli, towarzyszyć Thorpe’owi i jego żonie aż do obozowiska nad Czerwoną Rzeką; pan Kazana po skończonym urlopie wracał tam, by objąć znów kierownictwo robót przy budowie kolei transkontynentalnej, jaka poprzez Kanadę połączyć miała ocean Atlantycki z oceanem Spokojnym.[2]
Nowy przybysz miał szczęki kwadratowe, o wyrazie niemal zwierzęcym; w bezczelnych oczach chwilami gdy się wpatrywał w Izabellę, lśniły mu się te same błyski dzikiego pożądania, jakie migotały niekiedy w źrenicach Kazana, gdy ten spoglądał na swą młodą panią.
Tylko Izabella jednak i jej pies spostrzegli to dziwne, migotliwe jarzenia. Beret z czerwonej włóczki zsunął się żonie Thorpe’a na ramiona, odsłaniając gorące złoto włosów, połyskujące w przyćmionem świetle latarń. Zamilkła, a jednocześnie spłonęła rumieńcem; w urażonych jej oczach zapaliły się dwa brylanty. Mac Cready pochylił wzrok ku ziemi pod jej spojrzeniem, ona zaś instynktownie położyła dłoń na łbie Kazana.
Pies tymczasem warczał wciąż coraz to chrapliwiej na przybysza, srożąc się nań coraz bardziej. Izabella lekko targnęła łańcuchem.
— Leżeć, Kazan! — nakazała.
Na jej głos pies się nieco rozprężył.
— Leżeć! — powtórzyła, pociskając mu silniej łeb ku dołowi; Kazan położył się jej u nóg, ale wargi drżały mu wciąż, odsłaniając coraz białe kły. Thorpe przyglądał się owej scenie i dziwił się ledwie hamowanej nienawiści, jarzącej się psu w oczach.
Nagle przewodnik rozwinął swój długi bicz na psy. Twarz mu zmartwiała jakby i, zapominając zdawało się, o dwojgu wpatrzonych weń błękitnych oczu, zawołał władczo na Kazana.
— Hu! pójdź tu, do nogi, Pedro!
Kazan się jednak nie poruszył.
Wówczas Mac Cready naprężył muskuły. Opisał w mroku rozległe, szybkie jak błyskawica kolisko i klasnął z bicza głośno, jakgdyby strzelił z pistoletu. I znów powtórzył.
— Pójdź tu, Pedro, tu do nogi!
Kazan znów począł warczeć głucho. Nic w nim nie drgnęło jednak. A Mac Cready zwrócił się do Thorpe’a.
— To szczególna, — rzekł. — Byłbym przysiągł, żem znał tego psa poprzednio. Jeśli to Pedro, tak przypuszczam, to to zły pies.
I znów spojrzał na Izabellę, i znów zadrgały mu w oczach te same błyski. Zadrżała pod tym wzrokiem. Już przedtem, gdy wysiadała z wagonu i gdy ów człowiek podał jej rękę, uczuła na jego widok mróz w całem ciele. Ale pohamowała wrażenie, przypominając sobie, co opowiadał jej mąż o owych surowych, mrukliwych ludziach, żyjących w lasach Północy. Słyszała o nich, że są nieco dzicy, ale energiczni, dzielni i uczciwi; nim też tu przybyła do nich, nauczyła się ich szanować i lubić.
Otrząsnęła się więc z instynktownego wstrętu, jakim ją przejmował Mac Cready i odezwała się doń z uśmiechem:
— Pies pana, zdaje się, nie lubi, — rzekła uprzejmie. — Chce pan, bym go pogodziła z panem?
Pochyliła się nad Kazanem, którego Thorpe wziął na łańcuch, gotów odciągnąć, gdyby tego zaszła potrzeba.
Mac Cready również się nad psem pochylił. Twarzą dotknął niemal twarzy Izabelli. Dojrzał o parę cali zaledwie od swych ust usta młodej pani, która z lekkim niby dąsem na wargach poskramiała Kazana, usiłując nakazać mu, by nie warczał na przewodnika. Mac Cready, korzystając z tego, że stojący poza nim Thorpe nie mógł go widzieć, znowu począł wpatrywać się w kobietę, ciekawiącą go stokroć więcej, niż Kazan.
— Niech pan zrobi jak ja, — rzekła. — Niech go pan pogłaszcze...
Ale Mac Cready już się wyprostował.
— Odważna z pani kobieta! — odparł. — Jabym się nie ośmielił. Odgryzłby mi rękę.
Ruszyli wąską, ledwie widoczną, śród śniegu ścieżką.
Minąwszy gęsty las jodłowy, przybyli wnet do kryjącego się poza nim obozowiska, skąd Thorpe wyjechał przed dwoma tygodniami i dokąd wracał teraz z swą młodą żoną. Stał tam namiot, gdzie zamieszkiwał ze swym dawnym przewodnikiem, i drugi tuż obok, w którym zamieszkać miał Mac Cready.
Przed namiotami paliło się ogromne ognisko, w pobliżu ognia zaś stały długie, wąskie sanki. Śród drzew pobliskich widać było liczne cienie z błyszczącemi w mroku oczyma; Kazan poznał je niezwłocznie, byli to jego dawni towarzysze uprzęźni. Gdy Thorpe wiązał go na łańcuchu do płozy sanek, naprężył się i znieruchomiał: znów więc rozpocznie w tym lesie znajomy sobie żywot przywódcy uprzężnej sfory.
Izabellę bawiło to ciekawe, nieznane jej dotąd życie, w którem brać miała teraz udział: wszystko ją tam zajmowało nad wyraz, aż z uciechy klaskała w ręce. Thorpe, podniósłszy i odrzuciwszy w tył płócienną zasłonę u wejścia do namiotu, poprosił, by weszła pierwsza. Skoro znikła, nie rzuciwszy nawet oczyma poza się, nie ozwawszy się nawet, Kazana ogarnął smutek i, skomląc zcicha, spojrzał na Mac Cready’ego.
W namiocie zaś Thorpe mówił do żony:
— Przykro mi niewymownie, droga moja, że stary Jackpine, mój dawny przewodnik, nie chciał z nami pozostać. Był to ochrzczony Indjanin, człowiek, na którym można było polegać. On mnie tu doprowadził; ale potem chciał wrócić do swoich. Anim go prośbą nie mógł skłonić ani pieniędzmi. A dałbym chętnie całomiesięczny zarobek, byś mogła zobaczyć Izabello, jak powoził sankami. Ten Mac Cready nie bardzo budzi we mnie zaufanie. To szczególny człowiek, powiedział o nim agent kompanji, który mi go wynalazł, ale zna podobno całą tę leśna okolicę, gdzie mamy pracować, jak swoje dziesięć palców. Psy nie lubią, gdy się im zmienia woźnicę i boczą się zawsze na nowego. Kazan zwłaszcza, pewien jestem, za grosz się doń nie przywiąże.
Kazan, nastawiwszy uszy, zasłuchał się teraz w głos Izabelli, która coś właśnie mówiła we wnętrzu namiotu.
Nie spostrzegł też ani nie posłyszał, jak Mac Cready podkradł się doń przebiegle od tyłu i niespodziewanie huknął mu z całej siły nad uchem:
— Pedro!
Kazan porwał się, potem nagle skulił się w sobie jakby smagnięty surowcowym biczem.
— A, złapałem cię wreszcie stary czarcie! — szepnął Mac Cready, blady z wściekłości. — Zmieniono ci imię, co? Alem dobrze wiedział, żeśmy starzy znajomi!





  1. „Out-law“ — wywołaniec, wyjęty z pod prawa. Tak zwane są wilki w mowie potocznej w Northlandzie.
  2. Kolej transkontynentalna kanadyjska, ciągnąca się z Halifaxu nad Oceanem Atlantyckim w Nowej Szkocji, biegnie na północ od granicy Stanów Zjednoczonych i kończy się na wybrzeżu oceanu Spokojnego; mierzy 5.000 kilometrów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.