Kazan/Rozdział XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kazan |
Wydawca | „Polska Zbrojna“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia „Polski Zbrojnej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Poraj |
Tytuł orygin. | Kazan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cudowna pora roku, gdy wiosna zwolna przechodzi w lato, oddziaływała również na Kazana i na Szarą Wilczycę. I je też wzięła ochota puścić się w świat, wałęsać się po rozległych równinach, po leśnych ostępach. Owa chęć włóczęgi ogarnia niezmiennie zwierza Wildu o puszystem futrze i ostrym zębie, skoro tylko potomstwo z wiosennego lęgu opuści rodziców.
Przejasną nocą skąpaną w księżycowem srebrze, pies i ślepa wilczyca porzuciły też z kolei dziuplę w wypróchniałem drzewie i ruszyły doliną, w jaką przechodził moczar, wprost ku górom na dalekim zachodzie.
Polowały dniem i nocą, znacząc za sobą trop niezliczonemi szczątkami napół zeżartych królików i kuropatw. Była to pora roku, gdy się poluje dla przyjemności a nie z przymusu głodu.
O dziesięć mil ku zachodowi ubiły młodego jelonka. Całemi godzinami wygrzewały się w słońcu, nabierały ciała, a sierć lśniła się im coraz bardziej.
Żaden inny zwierz nie wchodził im w drogę. Rysia w owych niedość lesistych okolicach nie było, a i wilki się też nie trafiały. Kot-rybojad, kuna i tchórz wodziły się w obfitości wzdłuż potoku, nie był to jednak zwierz niebezpieczny. Pewnego dnia napotkały starą wydrę. Była to olbrzymka swego rodzaju; sierć w owej porze roku miała barwy brudno-szarej.
Kazan, leniwy obecnie, bo obżarty, popatrzył na nią niedbale. Szara Wilczyca długo węszyła w powietrzu ostrą woń ryb, jaka zalatywała od owego stworzenia; wodna istota obchodziła ich oboje tyle właśnie, co pień, płynący z prądem strumienia. Pies i wilczyca szły dalej, nie przypuszczając ani na chwilę, że to tłuste, niezgrabne stworzenie o głupiem wejrzeniu, z ogonem czarnym jak węgiel, stanie się niebawem ich sojusznikiem w jednej z tych walk na śmierć i życie, jakie staczają pomiędzy sobą mieszkańcy Wildu. Tragiczne, przepojone nienawiścią walki, kończące się dopiero ze śmiercią słabszego, a których jedynym świadkiem jest niebo, obojętne i nieme, i wiatr rozpraszający po świecie wspomnienia owych bojów.
Człowiek w owej górnej części doliny nie pojawił się już od szeregu lat, — cała rodzina bobrów zażywała też tam słodyczy życia w pokoju.
Wodzem plemienia był stary, czcigodny patrjarcha, któregoby Indjanin w swej obrazowej mowie nazwał Złamanym Zębem. Z czterech mocnych kłów bowiem, służącym bobrom do ścinania drzew przy budowie tam, jeden wyłamał się staremu przywódcy gromady.
Sześć lat minęło właśnie, odkąd Złamany Ząb przybył do owej miejscowości wraz z czterema innymi rówieśnikami i odkąd bobry zbudowały tam pierwszą tamę i pierwszą chatę na wodzie.
W kwietniu następnego roku żona Złamanego Zęba obdarzyła go czworgiem potomstwa; inne przysporzyły kolonji po dwoje, po troje lub po czworo nowych członków rodu.
W myśl obowiązujących u bobrów praw zwyczajowych owo pierwsze pokolenie po czterech latach powinnoby było połączyć się w stadła i opuściwszy dawną osadę, ruszyć gdzieś dalej, gdzie założyłoby nową. Pozostało jednak i mnożyło się na miejscu. To też teraz ruch, panujący w osadzie, sprawiał wrażenie jakby mrowienia się ludności oblężonego miasta.
Osada w owym siódmym roku istnienia składała się z piętnastu chat i stu zgórą obywateli, nie licząc nadto ostatniego pokolenia, jakie się zrodziło w marcu i kwietniu. Tama, wstrzymująca wody potoku, rozciągnęła się na dwieście zgórą jardów. Wylew wody pokrył obszerną przestrzeń, przeistaczając ją w staw, z którego sterczały brzozy, topole, olchy i wierzby o miękiej korze na młodych pędach.
Mimo jednak ów znaczny obszar wody i liczne drzewa dla tak rozrodzonej osady zaczęło już braknąć zwykłego pożywienia. Jak okiem sięgnąć, widać było pnie ogryzione z kory aż do białego drzewa.
A jednak trzymało bobry na miejscu przywiązanie do rodzinnych okolic, właściwe im podobnie jak i ludziom, choć w domku Złamanego Zęba, mierzącym wewnątrz od dziewięciu do dziesięciu stóp w średnicy, zamieszkiwało dwudziestu siedmiu członków rodziny, stłoczonych jak śledzie w beczce dzieci i wnuków.
Wreszcie stary patrjarcha postanowił opuścić osadę i ruszyć w świat na poszukiwanie nowej, dogodnej miejscowości. W chwili właśnie, gdy Kazan i Szara Wilczyca niedbale węszyły ostre wonie, dolatujące od osady bobrów, Złamany Ząb gromadzil dokoła siebie członków rodu — żonę, dwóch synów i ich potomstwo — zbierając się do drogi.
Złamany Ząb był po wszystkie czasy wodzem, uznanym przez wszystkich w osadzie. Żaden inny bóbr nie mógł się był z nim mierzyć ani wzrostem ani siłą. Od głowy aż po ogon miał on około trzech stóp długości, a ważył zapewne ze sześćdziesiąt funtów. Płaski jego ogon mierzył pięć cali szerokości na czternaście długości, a gdy nim bił o wodę w ciszy nocnej, to o mile słychać było niby packanie kijanki. Tylne rozłożyste jego łapy z błoną między palcami były conajmniej dwa razy większe od łap jego samicy, żaden też pływak w osadzie nie mógłby współzawodniczyć z nim pod względem szybkości.
Następną nocą, gdy Kazan i Szara Wilczyca ciągnęły dalej brzegiem strumienia, Złamany Ząb wylazł z wody, wdrapał się na tamę, otrząsnął się i obejrzał poza siebie, chcąc się przekonać, czy cała rodzina jest już gotowa do drogi.
Powierzchnia stawu, usiana tysiącem przeglądających się w wodzie gwiazd, marszczyła się naokół, pruta przez płynące ku tamie cienie. Do wychodźców przyłączyło się jeszcze kilka innych bobrów. Skoro już zebrało się całe grono, stary patrjarcha skoczył w wodę po przeciwnej stronie tamy, a za nim ruszyli w nurt strumienia inni wychodźcy o lśniących jedwabistych futrach. Nawet trzymiesięczne wyrostki płynęły niegorzej od rodziców, starając się usilnie, by ich tamci nie wyprzedzili. Złamany Ząb pierwszy pruł nurt z właściwą sobie godnością. Poza nim płynęły dorosłe bobry. Matki i dzieci stanowiły straż tylną. Ogółem było ich około czterdziestu sztuk.
Podróż trwała przez całą noc bez żadnych zresztą przygód. Wielka wydra przytaiła się w zwartej kępie wierzb i pozwoliła przepłynąć obok całej gromadzie, nie napastując nikogo.
Dziwnem zrządzeniem przyrody, rządzącej życiem i przewidującej wszystko ponad zrozumienie ludzkie, wydra jest śmiertelnym wrogiem bobrów, straszliwszym nawet dla nich od plemienia ludzkiego. Żywiąc się rybami, troszczy się ona jednocześnie, by ich ród nigdy nie wyginął. Tajny instynkt mówi jej też niewątpliwie, że tamy budowane przez bobry, przecinające bieg naturalny rzek i strumieni, grodzą również rybom ich drogi naturalne w czasie tarła. Nie mogąc się więc mierzyć w pojedynkę przeciw rozrodzonym osadom bobrów, pracuje podstępem, burząc im chytrze ich roboty. A jak się do tego zabiera, dowiemy się o tem niebawem.
Po kilkakroć razy w ciągu nocy Złamany Ząb przestawał płynąć i wychodził na brzeg, by się przekonać, czy dość tam rośnie drzew o miękiej korze i czy miejsce nadawałoby się na założenie osady. Tu jednak drzewa owe nie rosły dość licznie, tam znów miejscowość nie nadawała się do budowy tamy, a wiadomą jest rzeczą, że zmysł budowlany bobrów gra większą rolę niż nawet pociąg do jadła.
Cały ród ufał pod tym względem sądowi Złamanego Zęba i nikt się też z nim nie spierał, nikomu nawet przez myśl nie przeszło aby się zatrzymać, skoro przywódca płynął dalej.
O pierwszym rozbrzasku dotarto tak do moczaru, gdzie Kazan i Szara Wilczyca obrały sobie legowisko. Z prawa pierwszego zaboru zarówno wysepka jak i sąsiadujący z nią obszar należał bez wątpienia do psa i do ślepej wilczycy. Wszędzie pozostawiły tam ślady swego władania.
Złamany Ząb jednak był stworzeniem wodnem, o węchu przytem nie odznaczającym się bynajmniej szczególną przenikliwością; nie troszczył się on zupełnie o stworzenia lądowe. Zatrzymał się właśnie nawprost wypróchniałego drzewa, gdzie Kazan i Szara Wilczyca obrały sobie były schronisko, i wyszedł na brzeg. Stanął tam na tylnych łapach, wyprostował się i wsparłszy się na szerokim i ciężkim ogonie, począł się kołysać na boki na znak ukontentowania.
Miejscowość była jak wymarzona do założenia osady. Przeciąwszy tamą strumień nieco poniżej wysepki, możnaby zatopić rozległy obszar z całem mnóstwem topól, olch, wierzb i brzóz. Zwarty gąszcz drzew osłaniał przytem okolicę od wiatrów północnych, dzięki czemu zimą mrózby tu nie doskwierał tak bardzo.
Złamany Ząb dał więc znak całej gromadzie, że tu się należy zatrzymać. W tej chwili wszystkie bobry powychodziły na wysepkę i na leżące nawprost niej brzegi. Wyrostki jęły niezwłocznie ogryzać korę z młodych pędów, stare zaś posiliwszy się na prędce, zabrały się niebawem do pracy i pod wodzą Złamanego Zęba tegoż dnia jeszcze rozpoczęły budowę tamy.
Patrjarcha upatrzywszy wielką brzozę, rosnącą tuż nad brzegiem strumienia, zaczął ją podcinać od dołu. Choć brakło mu jednego zęba, umiał on jednak świetnie posługiwać się trzema pozostałemi, których mu zresztą wiek nie wyszczerbił bynajmniej.
Zęby bobra są bowiem równie ostre jak dłuta ze stali. Nazewnątrz pokrywa je twarda emalja, nie ścierająca się nigdy. Od strony wewnętrznej kość jest miększa, zato odrasta rok rocznie w miarę zużycia.
Siadłszy więc na zadzie, wsparłszy się przedniemi łapami o pień drzewa i mocno osadziwszy się na zwiniętym w łuk ogonie, Złamany Ząb żłobił pierścień dokoła pnia, coraz zwężający się w miarę zagłębiania w drzewo. Pracował w ten sposób przez szereg godzin, a gdy wreszcie cofnął się, by odpocząć, wnet inny z gromady zastąpił go w pracy.
Tymczasem reszta bobrów cięła pomniejsze drzewa. Pierwsza zwaliła się na wodę z trzaskiem i głośnym pluskiem młoda topola.
Wielka brzoza, u podstawy przypominająca teraz kształtem klepsydrę, dłuższego wymagała mozołu. Dopiero po dwudziestogodzinnem piłowaniu padła w poprzek strumienia, właśnie w tem miejscu, gdzie to zostało wyznaczone.
W ciągu całego następnego tygodnia ród bobrów zrzadka tylko wypoczywał. Jeśli bowiem bóbr w zasadzie woli pracować nocą, to w razie potrzeby umie również pracować i za dnia.
Zajęciu swemu mali inżynjerowie oddawali się z przemyślnością nieomal ludzką. Zwalili naprzód znaczną ilość małych drzewek i pocięli je na polana cztero i pięciostopowe. Polana te podtoczyły bobry do strumienia, popychając łbem i łapami, poczem spuściły na wodę, aż splynąwszy, wsparły się one o pień wielkiej brzozy; tam przemieszane z drobnemi gałęźmi polana te odegrały rolę faszyny.
Gdy wreszcie wykończony został w ten sposób szkielet tamy, rozpoczęło się jej lepienie. Pod tym względem bobry są mistrzami człowieka, a budowle ich jedynie dynamit jest w stanie rozsadzić.
Bobry więc poczęły naprzód mieszać w gębach błoto z pociętemi na sieczkę gałązkami, nosząc potem pod podbródkami, niby w pochwach, kawały tej mieszaniny, ważące od pół funta do funta i zalepiały nią wszelkie najdrobniejsze szczeliny w szkielecie tamy pomiędzy bierwionami a faszyną.
Wyda się to napozór zadaniem nad siły. Ale pracownicy Złamanego Zęba mogli w ciągu doby przenieść około tonny swego cementu. To też na trzeci dzień tama zaczęła już funkcjonować: woda poczynała wzbierać a wkrótce przepełniła łożysko i zatapiała zwolna oba brzegi.
Odtąd praca stała się znacznie łatwiejsza, bobry bowiem mogły spławiać wodą cały swój materjał budowlany. Polana płynęły jedne za drugiemi i dobijały do grobli, która wnet rozciągnęła się na pięćdziesiąt stóp wpoprzek strumienia.
Właśnie tak miały się rzeczy, gdy pewnego pięknego ranka Kazan i Szara Wilczyca powróciły do swego schroniska.