Kazan/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kazan |
Wydawca | „Polska Zbrojna“ |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia „Polski Zbrojnej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Poraj |
Tytuł orygin. | Kazan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pies i wilczyca były właśnie o pół mili mniej więcej od wypróchniałego drzewa, gdy z lekkim podmuchem południowego wiatru zaleciała Szarą Wilczycę ostra woń przybyszów.
Trąciła zlekka Kazana, zwracając mu na to uwagę; niebawem i on też wyczuł obcy zapach wzmagający się coraz w miarę, jak się zbliżano do legowiska.
O dwieście jardów mniej więcej od osady bobrów oba stworzenia posłyszały nagle głośny trzask i plusk drzewa, padającego w wodę. Przystanęły w miejscu i przez długą chwilę stały tak, wsłuchując się, z naprężonemi nerwami. Wnet potem znowu posłyszały plusk wody i jakieś przenikliwe piski.
Szara Wilczyca zwróciła ku Kazanowi oślepłe oczy. Lepi niż on wiedziała, co się tu działo i pragnęłaby mu to wyjaśnić.
Znowu więc oboje ruszyli truchtem. Gdy wreszcie przybyli tam, gdzie niegdyś była wysepka, ujęta w nurt bystrej wody i wypróchniałe drzewo, tak długi czas użyczające im schroniska, Kazan zamarł w bezgranicznem zdumieniu na widok niebywałych zmian, jakie zaszły przez czas ich nieobecności. Wokoło rozciągał się staw, zatapiający drzewa i krzewy.
Kazan i Szara Wilczyca podchodziły milczkiem, toteż pracownicy Złamanego Zęba nawet nie podejrzewali ich obecności. Sam Złamany Ząb we własnej osobie podpiłowywał z niezmiernem przejęciem jakieś drzewo. Obok niego czworo czy pięcioro małych dla zabawy budowało maleńką tamę, lepiąc ją z błota i drobnych gałązek. Na wielkiej tamie inne młode bobry, starsze już nieco, ale jeszcze nie dorosłe, bawiły się wprost nadzwyczajnie; drapały się naprzód na tamę a potem zjeżdżały na pośladkach po pochyłości i z głośnym pluskiem wpadały do wody. Właśnie owe pluski i głośne piski uciechy posłyszał był z oddali Kazan i Szara Wilczyca.
Dorosłe bobry pracowały w różnych punktach.
Kazan przyglądał się już podobnym scenom, przechodząc w górnej części doliny obok pierwszej osady bobrów. Wówczas jednak nie obochodziło go to zupełnie.
Obecnie rzeczy się miały zgoła inaczej. Bobry przestały być dlań zwykłemi wodnemi zwierzętami o łykowatem, niejadalnem mięsie i o niemiłym zapachu. Miał teraz do czynienia z najeźdźcami, którzy mu zagarnęli jego dziedzinę, byli to więc jego wrogowie, na których też szczerzył zęby w milczeniu. Sierć mu się zjeżyła na grzbiecie, mięśnie łap przednich i przedramienia naprężyły się jak bicze i milczkiem, bez jednego warknięcia, rzucił się na Złamanego Zęba.
Stary patrjarcha nie przeczuwał grożącego mu niebezpieczeństwa. Kazana spostrzegł ledwie na parę chwil przed napaścią. Przestał piłować drzewo; ale, powolny w ruchach na lądzie, zdawał się jakby wahać przez okamgnienie. Kazan mu siedział już na karku, gdy stary puścił się ku wodzie.
Nastąpiło teraz krótkie starcie wręcz bobra z napastnikiem. Ale Złamany Ząb przemknął się jak piskorz pod brzuchem Kazana i wnet skrył się w swym żywiole, bezpieczny już, jedynie z pogryzionym do krwi ogonem.
Kazana przygnębiło to niepowodzenie w natarciu i ucieczka nieuchwytnego wroga. Małe bobry, zdumione i przerażone widowiskiem nie śmiały, zdawało się, ruszyć się z miejsca. Ocknęły się dopiero wówczas, gdy Kazan był tuż-tuż.
Troje z pięciorga zdołały dobiec do wody. Dwoje innych jednak już nie zdążyło. Jednemu z nich Kazan strzaskał kość pacierzową prostem zaciśnięciem zębów. Drugie chwycił za gardziel i trząsł niem, jak to jamnik czyni ze schwytanym szczurem.
Szara Wilczyca posłyszawszy ową krótką walkę, podbiegła do towarzysza. Obwąchała dwa młodziutkie stworzonka, już leżące bez życia i ozwała się cichem skomleniem. Maleństwa te przypomniały jej niewątpliwie jej własne po potomstwo, które ryś wymordował wówczas na Sun Rock‘u, a może i jedynaka Bari, — bo w skomleniu tem brzmiały nuty macierzyńskiego roztkliwienia.
Jeśli jednak można się było tego domyślać po Szarej Wilczycy, to Kazan nie roztkliwiał się zupełnie. Pies równie był zimny i bezlitosny dla obu owych stworzonek, które naszły jego dziedziny, jak i ryś dla pierwszego potomstwa Szarej Wilczycy. Zwycięstwo nad wrogiem roznieciło w nim teraz tembardziej żądzę mordu. Jął biegać, rozżarty, po brzegu stawu i naszczekiwał głucho na zmąconą wodę, gdzie się Złamany Ząb ukrył.
Cały ród schronił się również w płynnym żywiole i widać było tylko cienie pływających pod powierzchnią bobrów.
Wreszcie znalazł się Kazan u jednego z krańców grobli. Nowa dlań rzecz zwróciła teraz na się jego uwagę. Instynkt przytem powiedział mu, że owa zagroda była dziełem Złamanego Zęba i jego towarzyszy. Przez kilka chwil rwał też zębami i pazurami polana i splecione z sobą gałęzie.
Nagle o jakieś pięćdziesiąt stop od brzegu, w środku tamy mniej-wiecej woda się zakotłowała i wynurzył się z niej okrągły łeb Złamanego Zęba.
Przez długą chwilę pies i bóbr mierzyły się wzrokiem w obopólnem naprężeniu. Wreszcie Złamany Ząb wynurzył się zupełnie, wdrapał się na tamę, ociekający wodą i lśniący — i rozłożył się na niej najspokojniej w świecie, bystro wpatrując się w Kazana.
Stary inżynjer był sam. Żaden inny bóbr nie wychynął z wody. Powierzchni stawu nie plamiła teraz najmniejsza zmarszczka.
Kazan usiłował odkryć przejście, któremby się mógł przedostać do wyzywającego go, zdawało się, nieprzyjaciela. Próżno jednak. Zwartą ścianę tamy łączył z brzegiem stos polan i chrustu, poprzez który płynęła zapieniona woda, jak przez otwarte napół stawidła upustu.
Trzykrotnie Kazan próbował przeprawić się po owej plątaninie gałęzi i trzy razy z rzędu próby kończyły się głośnem pluśnięciem wpadającego do wody psa.
Stary patrjarcha przez cały ów czas nie poruszył się ani razu. Gdy wreszcie Kazan cofnął się zniechęcony, Złamany Ząb podsunął się do brzegu tamy, stoczył się i zniknął pod wodą. Sprytny bóbr dowiedział się w ten sposób, że Kazan, podobnie jak ryś, nie byłby zdolny walczyć w wodzie i popłynął szerzyć ową radosną nowinę śród całego swego rodu.
Kazan zawrócił do Szarej Wilczycy. Położył się obok niej w słońcu i jął się przyglądać z zajęciem.
Po pół godzinie mniej-więcej dojrzał, jak Złamany Ząb wyszedł z wody na przeciwległy brzeg. Wnet też wynurzyły się inne bobry i wszystkie razem zgodnie przystąpiły do pracy, jakgdyby nic nie było zaszło. Jedne zaczęły podcinać drzewa, inne znów pracowały w wodzie, nosząc ładunki cementu i gałęzi. Trzymały się jednak zawsze jedynie w drugiej połowie stawu i żaden nie ośmielił się przekroczyć wytkniętej granicy.
Tylko jeden z bobrów podpłynął kilkanaście razy z rzędu do owej martwej linji, zatrzymując się za każdym razem i wpatrując w pomordowane przez Kazana i leżące jeszcze na brzegu małe. Była to niewątpliwie matka, pragnąca, lecz nie ośmielająca się podpłynąć do niewinnych ofiar.
Kazan uspokoiwszy się nieco, myślał teraz o owych szczególnych stworzeniach, które mogły przebywać zarówno w wodzie, jak i na lądzie. Nie były one zupełnie zdolne do walki i choćby niewiedzieć jak liczne, uciekały przed nim jednym, jak króliki, skoro się tylko ukazał w pobliżu. Nawet Złamany Ząb w starciu wręcz nie użył był kłów swych przeciw niemu.
Wnosił z tego, że na owe najezdnicze stworzenia polować należy podchodem, jak na króliki i kuropatwy. Zaczem ruszył po południu w drogę, a Szara Wilczyca poszła w trop za nim.
Zwykłym wilczym podstępem rozpoczął przede wszystkiem od oddalenia się od obranej zdobyczy, idąc brzegiem w górę strumienia. Poziom wody podniósł się był znacznie wskutek zbudowania tamy, to też liczne brody, któremi niejednokrotnie przechodził z brzegu na brzeg, stały się teraz nie do przebycia.
Postanowił więc, uszedłszy milę, przebyć wpław strumień, zostawiając Szarą Wilczycę, którą wstręt do wody zatrzymał po tamtej stronie. Następnie chyłkiem ruszył w dół strumienia po przeciwległym brzegu, idąc mniej więcej w odległości stu jardów od nurtu.
Nieco powyżej tamy rósł gęsty zagaj wierzb i olch. Korzystając z tego, Kazan ukrył się w gąszczu, czołgał się w razie potrzeby i gotował się do skoku, skoroby się tylko nadarzyła sposobność.
Chwilowo większość członków rodu pracowała w wodzie. Czterech tylko czy pięciu było na lądzie. Już miał się rzucić na jednego z nich, gdy w ostatniej chwili zmienił zamiar i postanowił zbliżyć się jeszcze do tamy. Gąszcz krył go wybornie, a był pod wiatrem. Szum wody, rwącej malutkiemi kaskadami poprzez otwarty upust, głuszył zupełnie jego ciche stąpanie.
Strumień po tej stronie niezupełnie był jeszcze zagrodzony i o parę kroków zaledwie od brzegu Złamany Ząb wraz z kilku pomocnikami oddawał się z całem przejęciem pracy. Stary bóbr starał się właśnie osadzić w wodzie jakieś polano grubości ludzkiego ramienia i tak był tem zajęty, że nie spostrzegł, jak z gąszczu wychylił się łeb i pierś Kazana.
Zauważył to inny bóbr i rzucił się w nurt, ostrzegłszy krzykiem o niebezpieczeństwie. Złamany Ząb podniósł łeb ku górze i dojrzał wyszczerzone kły Kazana. Na ucieczkę nie starczyło mu już czasu. Kazan zapuścił się na leżący tuż pień niewielkiej brzózki i już nań nacierał. Ostre kły wbiły się głęboko w kark patrjarchy.
Ale stary wyga niejeden miał fortel w zanadrzu. Nagle szarpnął się w tył i zdołał wytrącić Kazana z równowagi. Jednocześnie pochwycił psa za gardziel ostremi jak dłuta zębami. Zwarli się obaj przeciwnicy w zażartym uścisku i razem z głośnym chlupotem wpadli do wody.
Złamany Ząb ważył, jakeśmy to już powiedzieli, około sześćdziesięciu funtów. Skoro się dostał do wody, był już odtąd w swoim żywiole i uczepiwszy się całą zawziętością gardzieli Kazana, szedł na dno niby kawał ołowiu, pociągając za sobą przeciwnika.
Zielona woda zalała Kazanowi pysk, uszy, ślepia i nozdrza. Oślepł i począł się dusić. Jęło mu się kręcić we łbie. Jednakże, miast szarpać się i usiłować jaknajrychlej wyzwolić z uścisku, upierał się, by nie wypuścić Złamanego Zęba, wstrzymując oddech i coraz silniej zaciskając kły.
Wkrótce wyczuł pod łapami miękie, błotniste dno stawu i począł zanurzać się w bagno.
Wówczas dopiero zdjął go strach, zrozumiał bowiem, że w walce tej chodzi o jego życie. Puścił Złamanego Zęba i zawarł jaknajszczelniej paszczę, myśląc już o tem jedynie, aby go woda nie zalała. Z całej mocy jął się teraz szarpać, chcąc się wydrzeć przeciwnikowi i wypłynąć na powierzchnię, na wolne powietrze, do życia.
Przedsięwzięcie to, któreby na lądzie wydało się mu igraszką, tu stawało się niesłychanie trudne. Uchwyt starego bobra pod wodą wydał mu się straszliwszy niżli uścisk rysia na wolnem powietrzu. Jak na nieszczęście, ku zmąconej przy szamotaniu się wodzie nadpływał inny bóbr, dorosły, krępy w sobie i silny. Jeśli Złamanemu Zębowi pośpieszy z pomocą, to Kazan będzie się musiał pożegnać z życiem. Los jednakże zdarzył inaczej.
Stary patrjarcha nie był stworzeniem mściwem. Nie pożądał on ani krwi, ani śmierci nieprzyjaciela. Wyzwoliwszy się wreszcie od dziwnego napastnika, który się nań już podwakroć rzucił, a który teraz nie był już w stanie wyrządzić mu nic złego, nie widział obecnie żadnej racji, by go zatrzymywać dłużej pod wodą. Rozwarł więc zaciśnięte zęby.
A właśnie był czas najwyższy, pies bowiem tracił już siły, zduszony brakiem powietrza. Zdołał wszakże wypłynąć na powierzchnię i uczepiwszy się przedniemi lapami za jakieś młode drzewko, zrzucone na budowaną tamę, trzymał tak łeb ponad wodą przez dobrych kilka minut, póki się nie nałykał powietrza i nie odzyskał sił na tyle, by się móc wdrapać na brzeg.
Był przygnębiony tem wszystkiem niewypowiedzianie. Przemókł, jak nigdy w życiu dotychczas i dygotał na całem ciele. Rozwarł pysk i ziajał okrutnie. Pobito go jaknajsromotniej. A przecież zwycięzcą była istota znacznie odeń pośledniejszego gatunku. To go właśnie najbardziej gnębiło. Ledwie się wlokąc, wyglądem budząc politowanie, poszedł w górę strumienia aż do miejsca, gdzie go przebył wpław i gdzie po drugiej stronie pozostała czekająca nań Szara Wilczyca.