Keraban Uparty/Część druga/Rozdział X


Rozdział IX Keraban Uparty • Część druga • Rozdział X • Juliusz Verne Rozdział XI
Rozdział IX Keraban Uparty
Część druga
Rozdział X
Juliusz Verne
Rozdział XI

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Nazajutrz, dnia 18 września, w chwili gdy słońce zaczynało złocić pierwszemi promieniami najwyższe minarety miasta, mała karawana wyruszyła bramą leżącą w ufortyfikowanej części, żegnając ostatniem wejrzeniem piękną Trebizondę.

Karawanę tę prowadził ku wybrzeżom Bosforu, przewodnik wynajęty przez Kerabana, a należał do tych koczowników których krajowcy nazywali „wilkami.” Wyłącznem tychże zajęciem jest przebywanie lasów tej części Anatolii i Azyi Mniejszej, w której rośnie zwyczajna leszczyna. Drzewa te puszcza odrośle zwane pospolicie „wilkami” których twarde bardzo drzewo nadaje się doskonale do wytwornych wyrobów stolarskich. Od tej nazwy odrośli, drwali tych przezywano „wilkami”.

Jeden z nich dowiedziawszy się że gromadka cudzoziemców zamierza nazajutrz opuścić Trebizondę udając się do Skutari, przyszedł ofiarując się za przewodnika. Wydawał się roztropnym i przezornym; zapewniał że zna najdoskonalej wszelkie drogi i dróżki; na wszelkie zapytania odpowiadał zadawalniająco, to też Keraban ugodził się z nim chętnie za dobrą zapłatę, którą obiecał podwoić jeźli karawana dociągnie się do wzgórz Bosforu w niespełna dni dwanaście, aby przed ostatnim terminem małżeństwo mogło zostać zawarte.

Ahmet bacznie wpatrywał się w przewodnika i wyraz jego twarzy nie budził w nim zaufania; lecz gdy odpowiedzi tegoż niczem nie usprawiedliwiały nieokreślonych jego podejrzeń, nie sprzeciwiał się zawarciu umowy, rozumiejąc dobrze jak wielką pomocą mógł być przewodnik prawie spędzający życie na tych drogach, dla nich zwłaszcza, którym każda godzina pośpiechu tak wiele znaczyła.

Tak więc wilk ów został przewodnikiem karawany; on miał nią kierować, oznaczać czas i miejsca przystanku i obozowisk, czuwać nad ogólnem bezpieczeństwem. Gdy mu oznajmiono że zapłata umówiona zostanie podwojoną jeźli przybędą do willi w Skutari przed oznaczonym czasem, odpowiedział:

– Pan Keraban może być pewnym że gorliwie służyć mu będę, a skoro przyrzeka mi podwójną zapłatę, obowiązuję się nic od niego nie żądać, jeźli przed dwunastu dniami nie będzie już swojej villi.

– Przez Mahometa! zawołał Keraban, podoba mi się ten człowiek.

– Pamiętajmy jednak o tem, kochany stryju, że na drogach anatolijskich nigdy nadto ostrożnymi być nie można.

– Ah! zawsze się czegoś obawiasz, Ahmecie.

– Co prawda, stryju Kerabanie, dopiero stanąwszy w Skutari, będę się czuł wolnym od wszelkiego niebezpieczeństwa.

– Aa! gdy już małżeństwo twoje zostanie zawarte, odrzekł śmiejąc się Keraban; obiecuję ci że za dwanaście dni, Amazya zostanie żoną najnieufniejszego ze wszystkich synowców na świecie…

– I synowicą…

– Najlepszego ze stryjów! dokończył Keraban, śmiejąc się głośno.

Ruchomy tabor karawany składał się: z dwóch telag dość wygodnych które udało się Ahmetowi dostać za drogą zapłatę; były one zaprzężone w cztery konie, i można je było spuszczać lub podnosić podczas deszczu. W pierwszej zajął miejsce Keraban, Amazya i Nedia, a za telegą Nizib, w drugiej, w tyle zajęła miejsce pani Sarabula z narzeczonym, a na przodzie Yanar; obok woźnicy Brunon.

Na jednym wierzchowcu jechał Ahmet, na drugim przewodnik, który już to jechał przy drzwiczkach którego wehikułu, już galopował przodem, wskazują drogę.

Ponieważ kraj nie jest zupełnie bezpiecznym, podróżni nasi zaopatrzyli się w strzelby i rewolwery, nie mówiąc już o broni jaką zawsze mieli za pasem Yanar i siostra jego, i o słynnych z pudłowania pistoletów Kerabana. Jakkolwiek przewodnik zapewniał najuroczyściej iż broń wcale nie potrzebna, gdyż żadnej napaści obawiać się niepotrzebują, Ahmet wolał być przygotowanym do obrony na wszelki przypadek.

Już tylko nie całe dwieście mil mieli do przebycia, ale choć stacye pocztowe były bardzo od siebie oddalone i trzeba było popasać i nocować w drodze, można przecież spodziewać się że podróż ukończą bezpiecznie i bez wielkiego utrudzenia, jeźli nie spotka ich coś nieprzewidzianego.

W południe mijali miasteczko Fol, pozostawiając z lewej strony wzgórza Alp Pontyckich. Po drodze spotykali jadących lub wracających z Trebizondy, wieśniaków przybranych w ciemnobrunatną wełnianą odzież; na głowach mieli fezy lub czapki baranie; towarzyszące im żony, miały na sobie czerwone wełniane spódnice, i obwinięte były dużemi szmatami wełnianej materyi w paski, żywo odbijającej od spódnic.

Dnia tego odbyli 20 mil drogi, i na nocleg zatrzymali się w Tirboli. Tu zajadali smaczno tak zwany „kajwak” z owczego mleka, i ser zwany „yaurk” oraz baraninę na różny przyrządzaną sposób.

Nazajutrz, późnym wieczorem, posuwając się zawsze według wskazań przewodnika, przybyli do Keresum, zbudowanego u stóp wzgórza. Dawna ta Farnacea, leży w malowniczem położeniu; przy wejściu do portu sterczą ruiny starożytnego pałacu.

Tu Keraban mógłby zakupić sobie choćby największy zapas wiśniowych cybuchów, stanowiących przedmiot znacznego handlu. W paszaliku tym rośnie niezliczona ilość drzew wiśniowych, i Van Mitten nie mógł się oprzéć chęci opowiedzenia narzeczonej tego ciekawego historycznego faktu, że właśnie z miasta Keresum prokonsul Lukullus wysłał pierwsze drzewa wiśniowe do Europy, w której następnie zaaklimatyzowały się i tak bardzo rozpowszechniły.

Pani Sarabula nie słyszała nigdy o owym słynnym smakoszu, i widocznie mało bardzo ją zajmowały uczone rozprawy Van Mittena. Biedak przygnębiony despotyczną władzą Kurdystanki, miał minę bardzo opłakaną, a przecież niewiedziéć czy żartem czy seryo, przyjaciel Keraban winszował mu często, że bardzo pysznie wygląda w Kurdyjskim stroju. Brunon słysząc to wzruszał ramionami.

– Doprawdy, Van Mittenie, mówił Keraban, doskonale umiesz nosić ten strój, kalwar, turban, brakuje ci tylko tak sążnistych i groźnych wąsów, jak zdobiące Yanara.

– Nigdy nie miałem wąsów, odpowiedział.

– Co nie ma pan zarostu! zawołała pani Sarabula.

– Nie ma wąsów! zawołał pogardliwie Yanar.

– Zaledwie projekt do nich, pani Sarabulo, rzekł z uśmiechem Holender.

– No, to będziesz pan miał wąsy jak się należy, już ja wtem żeby urosły! zawołała.

– Biedny Van Mitten! szepnęła Amazya, spoglądając na niego ze współczuciem.

– Bah! nie ma czego się użalać, wszystko skończy się na śmiechu! zawołała Nedia; słysząc to Brunon, wstrząsał smutnie głową, jakby ptak złowróżbny.

Nazajutrz, 20 sierpnia, puścili się drogą z czasów rzymskich jeszcze, zbudowaną, jak niesie podanie, przez Lukullusa, dla połączenia Anatolii z prowincyami armeńskimi. Na okolicznych wzgórzach wznosiły się wspaniałe lasy, bogate w najróżnorodniejsze drzewa i krzewy. Winna latorośl dochodząca tu niezwykłych rozmiarów, jakby bluszcz owijała się około drzew, dosięgając aż do ich szczytów. Flora także niezwykłem odznaczała się bogactwem, a jakie przepyszne tulipany dzikie, wznosiły piękne swe korony! Van Mitten patrzał na nie pożądliwym wzrokiem; obudziła się w nim żyłka miłośników tych kwiatów, pomimo że z drugiej strony przypominały mu smutne zajście i rozstanie z żoną. Teraz jednak nie mógł nie uznać że tylko węzły łączące go z panią Vau Mitten, ochronić go zdołają od pani Sarabuli, i jej gwałtownej chęci zostania jego żoną. Mimowolnie więc uczuwał pewną wdzięczność dla pani Van Mitten.

Pomimo że czujność Ahmeta nie ustawała ani na chwilę, dotąd nie postrzegł nic niepokojącego. Od wyjazdu z Trebizondy przebyli mil blisko sześćdziesiąt, bez najmniejszego wypadku; przewodnik, niewdający się w żadne rozmowy, umiejętnie wywiązywał się ze swych obowiązków, a przecież Ahmet nie mógł się pozbyć nieufności, jaką tenże obudził w nim od pierwszego spotkania. Nie okazywał tego, ale nie przestawał czuwać nad wspólnem bezpieczeństwem.

Dnia 21 września, dociągnęli na nocleg do Sansun, starożytnej kolonii ateńskiej. Jest to jeden z najważniejszych wschodnich portów handlowych morza Czarnego, tylko że przystań jego nie jest dość głęboka. Handel jest tu dość ożywiony; aż do Konstantynopola wysyłają ztąd całe ładunki arbuzów, nadzwyczaj licznie rosnących w całej okolicy. Nędzny fort wzniesiony na wybrzeżu, nie zdołałby osłonić portu od ataku od strony morza.

Keraban i towarzysze jego chętnie raczyli się słodkiemi arbuzami, Brunon tylko jeść ich nie chciał mówiąc że to wcale nie posilne pożywienie. Martwił się biedak bo rzeczywiście tak schudł że i sam Keraban musiał to przyznać.

– Wiesz co, Brunonie, rzekł żartując z niego, za powrotem do Europy będziesz mógł zrobić dobry interes sprzedając się za mumię egipską.

Łatwo pojąć że żart ten bardzo nie podobał się strapionemu Holendrowi, i w milczeniu życzył Kerabanowi, aby go spotkało co gorszego jeszcze niż pana jego zmuszonego ożenić się z panią Sarabulą.

– Ale pewny jestem, myślał sobie, że temu upartemu Turkowi nic się nie stanie, a wszelkie złe jakie nas może spotkać w podróży, dotknie tylko nas, dobrych chrześcian.

I rzeczywiście Keraban zdrów był jak ryba i w coraz lepszym humorze, widząc że podróż kończy się pomyślnie i nic nie zdaje się zagrażać spełnieniu jego zamiarów

Dnia 23 wieczorem mała karawana przybyła szczęśliwie do Synopy, leżącej na granicy właściwej Anatolii. Jest to także ważny port handlowy na morzu Czarnem, doskonałą mający przystań. Tu budują okręty z doskonałego drzewa z lasów rosnących na poblizkich górach Aio-Antonio. Synopa posiada zamek obronny otoczony podwójnemi wałami; liczy jednak zaledwie pięć do sześciu tysięcy mieszkańców i nie więcej jak pięćset domów.

A! gdyby tak Van Mitten mógł był widziéć Synopę taką jak była przed dwoma lub trzema tysiącami lat, dopieroż podziwiałby sławne to miasto którego założenie przypisują Argonautom. Stało się ono tak ważnem iż zjednało sobie nazwę Kartaginy Pontu-Euxinu; za czasów rzymskich okręta Synopy pokrywały morze Czarne, nareszcie odstąpioną została Mahometowi II, ponieważ podobała się władzcy wiernych.

Obecnie z dawnej świetności pozostały tylko ułomki gzemsów, frontonów i kapiteli najrozmaitszego stylu.

Opuścili Synopę, równo ze wchodem słońca dnia 24 września, i przebywszy piętnaście mil, wieczorem stanęli w Ineboli, którego nieosłoniona, na wichry wystawiona przystań, nie zapewnia bezpieczeństwa okrętom handlowym.

Ahmet doradzał aby nie zatrzymać się na nocleg, lecz puścił się w dalszą drogę po parogodzinnym wypoczynku, dla zyskania na czasie. Keraban i całe towarzystwo zgodziło się na to chętnie, nawet i Brunon nie wystąpił z opozycyą. Yanar i Sarabula pragnęli także jak najprędzej już przybyć na brzegi Bosforu, ale módz ztamtąd niezwłocznie wracać do Kurdystanu, a Van Mitten jechałby bez wytchnienia, byle jak najśpieszniej pozbyć się pani Sarabuli, Yanara i Kurdystanu, o którem nie mógł pomyśléć bez wstrętu.

Przewodnik wilk nie miał także nic przeciw nocnej podróży, wyjechali więc z Ineboli o ósmej wieczorem, podczas pełni księżyca, który roztaczał prześliczny blask zaraz po zachodzie słońca. Na drugi dzień około północy, 26 września, zatrzymali się w miasteczku Eregli, aby wypocząć do rana. Było to niezbędnem, bo nie tylko podróżni ale i konie bardzo były zmęczone.

Cztery dni już im tylko pozostawały do oznaczonego terminu; jeźliby nie znajdowali na wybrzeżach Bosforu dnia 30 jak najraniej zagrażały im nader przykre zawikłania. Tak więc chwili prawie nie było do stracenia.

Dnia 27 wieczorem, dojechali do przylądka Kerp. Tu zatrzymali się na noc i odbywali naradę czyby nie dało się skrócić drogi, oddzielającej ich jeszcze od Skutari.