Keraban Uparty/Część druga/Rozdział XI
←Rozdział X | Keraban Uparty Część druga Rozdział XI Juliusz Verne |
Rozdział XII→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
|
Ponieważ około 60 mil mieli jeszcze do przebycia, na to pozostawało już tylko 48 godzin, a konie były bardzo zmęczone, przewodnik więc radził aby opuszczając krętą drogę ciągnącą się wzdłuż morskich wybrzeży, skręcić ku krańcowi Anatolii, na drogę ciągnącą się między wybrzeżami morza Czarnego i Marmora, co dozwalało skrócić podróż o jakie dwanaście mil.
– Lecz czyż gościniec ten nie jest pewniejszy niż drogi boczne? zapytał Keraban.
– Pod względem bezpieczeństwa żadna nie zachodzi różnica, odpowiedział.
– A czy znasz dobrze drogę którą jechać doradzasz?
– Przebyłem ją mało dwadzieścia razy, gdy pracowałem w lasach Anatolii.
– No, to zdaje się nie ma co się namyślać; warto zmienić drogę do skrócenia jej o mil dwanaście, rzekł Keraban. Cóż myślisz Ahmecie?
Ahmet nic nie odpowiedział. Od pierwszej chwili przewodnik budził w nim jakieś nieokreślone podejrzenie zwiększające się ciągle. Pilnował go też bacznie, ale Keraban nie podzielał bynajmniej podejrzeń, wspartych jedynie na przeczuciu.
– No, Ahmecie, rzekł, czekam odpowiedzi, cóż myślisz o tej zamianie kierunku?
– Myślę , mój stryju, że może najlepiej jechać dalej wybrzeżem morza Czarnego, takby nakazywała przezorność.
– Dlaczego, skoro przewodnik zna dobrze boczną drogę którą jechać radzi; już sam zysk w czasie wiele nam znaczy. Trzeba pamiętać że najprostszy wypadek w drodze mógłby stać się nam powodem tak znacznej straty.
– Skoro taka wola stryja, nie mogę się sprzeciwiać, odpowiedział Ahmet.
– Bo nie możesz zbić moich dowodzeń, panie synowcze, i wiesz że odparłbym zwycięzko wszelkie twoje przełożenia, odrzekł wesoło Keraban.
Ahnet nic na to nie odpowiedział, spojrzał na przewodnika i spotkał się z jego oczami i to wystarczyło aby się odgadli wzajemnie. Przewodnik zrozumiał że Ahmet ma go w podejrzeniu; Ahmet był niemal pewnym że tenże upatruje tylko sposobności aby ich podejść i zdradzić.
Cała zresztą karawana rada była skróceniu podróży, zgodzono się zatem na radę przewodnika aby zanocować a nazajutrz w dalszą puścić się drogę.
Sam przewodnik zalecał aby się zaopatrzyć w zapas żywności na 24 godzin, gdyż na tej bocznej drodze nie ma miast ani najmniejszej wioski. Szczęściem, jakkolwiek drogo, można jednak było dostać na przylądku Kerp niezbędnych artykułów żywności, a nawet sprzedano im osła mającego dźwigać ten nowy pakunek.
Trzeba wiedziéć że Keraban bardzo lubił osły, była to może sympatya upartego dla upartych, a kupiony w Kerp szczególniej mu się spodobał. Był to osiołek niewielki ale bardzo silny, mogący dźwigać ciężar jednego konia, czyli więcej jak sto kilogramów. Tysiące podobnych spotyka się w tych okolicach Anatolii, gdzie roznoszą ładunki zboża do różnych portów wybrzeży. Zapewnie osiołek musiał być równie uparty jak Keraban, a Brunon patrząc nań mruczał sobie pod nosem: trafił swój na swego.
Dnia 28 jeszcze przed wschodem słońca wszyscy już byli gotowi do drogi i zaraz puszczono się w podróż. Ahmet i przewodnik jego jechali konno przed karawaną poprzedzał ich mały dwukołowy wózek z żywnością ciągniony przez osła. Za godzinę, wysokie skaliste wybrzeża, zasłoniły im morze Czarne:
Droga była nierówna i pełna wyboi, co dało sposobność Kerabanowi do utyskiwania na niedbalstwo władz tureckich, Van Mitten cieszył się że za dni parę odzyska swobodę.
Wieczorem Karawana zatrzymała się w nader nędznej wiosczynie, składającej się z bud właściwszych na schronienie dla bydła roboczego niż dla ludzi.
Smutnem byłoby położenie naszych podróżnych, gdyby nie mieli z sobą zapasów żywności. Pożywiwszy się noc spędzili w jakiejś opustoszałej szopie, w której znaleźli kilka pęków świeżej słomy. Ostrożny Ahmet czuwał noc całą i dostrzegł że około północy przewodnik opuścił wioskę.
Nie widziany poszedł za nim, śledząc dopóki nie wróci do obozowiska.
Jaki cel miał przewodnik? Ahmet przekonał się że nie mówił z nikim, że żadna żywa dusza nie zbliżyła się do niego; żaden krzyk nie rozległ się w przestrzeni i nie zakłócił ciszy nocnej; żadne znak ani hasło nie zostało zamienione.
Czy jednak rzeczywiście nie dano znaku? myślał Ahmet powróciwszy do szopy; czy nie stanowi tego ogień jaki ukazał się w oddali na zachodzie?
I szczegół ten na który pierwej nie zwracał uwagi, ciągle teraz na myśl mu się nasuwał. Przypomniał sobie dobrze iż podczas gdy przewodnik stał na wzgórzu zaopatrzony w przestrzeń, w oddali na zachodzie jasny zabłysł ogień, i zanim zagasł trzy razy w równych odstępach podnosił się w górę i obniżał. Ahmet widział to dobrze, ale sądził że to pastuchy zapalili sobie ogień; teraz jednak gdy rozmyślał nad tem w samotności, coraz silniej utwierdzał się w przekonaniu że był to jakiś znak umówiony. Nie było to już przeczucie tylko, ale ważna poszlaka.
O tak, mówił sobie, ten przewodnik nas zdradza. Ale w jakim celu? Na to nie umiał odpowiedzieć.
Całą noc oka nie zmrużył, rozmyślając co ma przedsięwziąć? Czy zdemaskować niegodziwego przewodnika, odkrywając zamierzoną przez niego zdradę, czy powstrzymać zasłużoną karę do chwili gdy zacznie przystępować do jej wykonania. O prawdziwości swoich domysłów już teraz nie wątpił.
Dzień zaświtał; Ahmet uspokoił się i postanowił nic nie mówić i starać się lepiej zbadać zamiary przewodnika. Nie spuści z niego oka, nie dozwoli mu oddalać się na krok ani podczas pochodu ani na przystankach. Gdyby mu nie szło o bezpieczeństwo Amazyi, nie niepokoiłby się tem wcale; bo i on i towarzysze jego dobrze byli uzbrojeni, ale narzeczona bronić się przed napaścią nie mogła.
Ahmet umiał zapanować nad sobą, i dlatego ani twarz ani zachowanie jego nie zdradzały miotającego nim nie pokoju. Nie dostrzegła tego nawet Amazya tak umiejąca czytać w jego oczach co się w duszy jego dzieło, ani przewodnik nader baczną na niego zwracający uwagę.
Nazajutrz bardzo rano opuszczono nędzną wiosczynę; dzień ten miał być ostatnim dniem podróży, przedsięwziętej dla fantazyi najupartszego z Osmanlisów.
Pod względem kierunku nie było obawy; widocznie przewodnik był pewny siebie i przez cały dzień już nie oddalał się już ani na chwilę, przodując ciągle karawanie. Ale droga teraz była bardzo ciężka, konie ostatnich sił dobywały; nie ustawały jednak jakby przeczuwały niedługi spoczynek, nawet mały osiołek wesoło ciągnął wózek, za co wielkie miał łaski u Kerabana.
O dziewiątej wieczórem Karawana się zatrzymała, i przewodnik oznajmił że trzeba zająć rozłożeniem obozowiska.
– Jak daleko jesteśmy od Skutari? zapytał Ahmet.
O pięć lub sześć mil, odrzekł przewodnik.
– Więc nie zatrzymujmy się, za kilka godzin możemy stanąć na miejscu.
– Panie Ahmecie, odrzekł przewodnik, nie chcę się po nocy zapuszczać w te kręte drogi, gdyż łatwo byłoby zabłądzić wśród wąwozów. W dzień nie obawiam się tego; wyjechawszy jutro rano, przed południem staniemy na miejscu.
– Ma słuszność, rzekł Keraban: nie narażajmy się na spóźnienie skutkiem niestosownego pośpiechu. Przenocujmy więc tu, mój synowcze; spożyjmy razem ostatni podróżny posiłek, a jutro rano powitamy wody Bosforu radosnym okrzykiem.
Wszyscy, prócz Ahmeta, podzielali zdanie Kerabana, i zajęto się niezwłocznie aby w jak najlepszych warunkach przebyć ostatnią noc tej długiej podróży.
Trudno było nie poznać że przewodnik wybrał bardzo odpowiednie miejsce. Był to jakby wąwóz wydrążony między górami a raczej wzgórzami, gdyż rzeczywistych gór nie ma w tej części Anatolii zachodniej. Wąwóz ten nosił nazwę Nerisa. Z prawej strony, znajdowała się pieczara, w której wszyscy podróżni mogli znaleźć schronienie.
Ale nietylko ludzie lecz i zmęczone konie miały tu pastwisko i wypoczynek. O paręset kroków od pieczary, po za krętym wąwozem roztaczała się łąka, na której nie brakło trawy ani wody. Tam Nizib poprowadził konie na pastwisko, i jak zwykle podczas noclegów miał czuwać nad niemi.
Gdy Nizib zwrócił się ku łące, Ahmet udał się za nim i chociaż dookoła rozglądał się uważnie, nie dostrzegł jednak nigdzie nic podejrzanego. Łąka, zamknięta od zachodu kilku wzgórzami, była zupełnie pusta. Zapadła tu noc cicha i spokojna, a z nastaniem księżyca, mającego wzejść około jedenastej, dostatecznie zostanie oświetlona. W obłokach błyszczały gdzieniegdzie gwiazdy, nieruchome i jakby snem zaskoczone, najlżejszy wietrzyk nie przesuwał się w powietrzu, najlżejszy szelest nierozlegał się w przestrzeni.
Jak okiem sięgnąć można, Ahmet bacznie rozglądał się dokoła. Może znów ogień zapłonie na którem ze wzgórz okolicznych? Może pojawi się jakiś znak którego przewodnik oczekuje?…
Ale ogień nie zabłysnął nigdzie; nigdzie żadnego znaku.