Keraban Uparty/Część druga/Rozdział XII
←Rozdział XI | Keraban Uparty Część druga Rozdział XII Juliusz Verne |
Rozdział XIII→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
|
Gdy Ahmet powrócił do towarzyszy podróży, został już ukończone przygotowania do wieczerzy i noclegu. Sypialnię stanowiła rozległa i wysoka pieczara, z licznemi załomami służącemi za oddzielne alkowy: pokój jadalny stanowiła środkowa, dość równa przestrzeń groty, wielki odłam skały zastąpił stół, a mniejsze poodrywane odłamy i kamienie, posłużyły za krzesła.
Z wózka przyciągnionego przez osła wydobyto zapasy żywności, a Keraban kazał i potulnemu zwierzęciu dać jeść w pieczarze. Zabrano dla niego dostateczną ilość pokarmu, mógł więc najeść się do syta, a zadowolony aż ryczał z radości.
– Siadajmy do wieczerzy! zawołał wesoło Keraban, jedzmy i pijmy jak najwięcej, choćby przez wzgląd żeby nasz osiołek mniejszy miał ciężar do dźwigania ztąd do Skutari.
W salonie jadalnym oświetlonym tylko smolnem łuczywem, każdy siadał gdzie mu się zdawało wygodniej. Wgłębi, na największym odłamie, zasiadł jakby na tronie, Keraban nieco dalej Amazya i Nedja a tuż koło nich, zajął miejsce Ahmet.
Biednego Van Mittena nielitościwy Yanar posadził między sobą a siostrą swoją; tuż przed nimi leżał duży odłam skały, a strapiony Holender wzdychał tak ciężko, iż gdyby skała miała choć trochę serca, musiałaby się poruszyć. Brunon posługiwał wszystkim. Keraban był w doskonałym humorze i zamiast żałować Van Mittena, iż przez przyjaźń dla niego wplątał się w tak przykrą awanturę małżeńską, czuł ciągle chętkę do śmiechów i dowcipów. Van Mitten zachowywał się spokojnie i z właściwą sobie powagą, raz tylko rzekł z wielką nieśmiałością:
– Dobry twój humor, przyjacielu Kerabanie, cieszy mnie niewymownie, chociaż położenie moje w obec tej szlachetnej damy i jej brata, niebardzo przyjemne…
– Za kilkanaście godzin już będziesz wolny, odrzekł Keraban, a żarty nasze przyczynią się wielce do nabrania apetytu którym nigdy gardzić nie należy.
Przez cały czas wieczerzy, Ahmet ciągle miał na oku przewodnika, który siedząc na uboczu spożywał wieczerzę z pewnem roztargnieniem, nie mogąc niekiedy utaić jakiejś niecierpliwości: tak przynajmniej zdawało się Ahmetowi. Może rzeczywiście przewodnik miał zamiar oddalić się w jakimś znanym sobie celu, ale nie śmiał odgadując podejrzenia Ahmeta.
– No! kochani przyjaciele, zawołał Keraban, posililiśmy się dostatecznie na tej ostatniej stacyi, nie zbraknie nam sił do końca podróży. Wszak, prawda Amazyo?
– O! tak, stryju Kerabanie odpowiedziała; zresztą jestem zdrowa i silna, i gdyby trzeba było powtórnie odbyć tę podróż…
– Odbyłabyś ją chętnie? zapytał Keraban.
– Tak, stryju, dla twojej przyjemności.
– Odwdzięczając się za to, wyprawię ci wesele jakiego jeszcze nie widziano jeszcze w Skutari. Oprócz miejscowych gości, zaproszę wszystkich naszych przyjaciół i znajomych z Konstantynopola.
– Na cóż nam taka wystawność, rzekła Amazya.
– A jeźli mnie się tak podoba, czy moja synowiczka pragnie się sprzeciwiać mej woli? zapytał.
– Ah! cóż za myśl, stryju Kerabanie.
– Dalej! zawołał Keraban podnosząc szklankę, zdrowie tych młodych, tak godnych szczęścia narzeczonych, Ahmeta i Amazyi!
Wszyscy wesoło spełnili toast.
– A teraz jeszcze na cześć połączenia Kurdystanu z Holandyą! zawołał znów Keraban.
I ręce wszystkich wyciągnęły się ku Van Mittenowi, który chcąc nie chcąc musiał dziękować i spełnić ten toast.
Wieczerza skończyła się wesoło; teraz kilka godzin spoczynku, a będą mogli bez znużenia puścić się nazajutrz w drogę i dojechać do Skutari.
– Chodźmy spać! zawołał Keraban; przewodnik obudzi nas jutro gdy czas będzie jechać.
– Dobrze, odrzekł tenże; ale może lepiej żebym zastąpił Niziba i poszedł czuwać nad końmi.
– Nie, zostań tu! rzekł żywo Ahmet; Nizib potrafi wywiązać się z tego zadania. Nie oddalaj się, będziemy czuwać razem.
– Czuwać?… powtórzył, nie umiejąc dostatecznie ukryć niezadowolenia, jest to najzupełniej zbyteczne, gdyż tu, na krańcach Anatolii, żadne nie grozi niebezpieczeństwo.
– Być może, odrzekł Ahmet, ale ostrożność nie zawadzi… Sam zastąpię Niziba przy koniach, ty zostaniesz tu.
– Jak się panu podoba, odrzekł; urządźmy teraz pieczarę, aby każdy mógł przespać noc o ile się da najwygodniej.
– Dobrze, zajmij się tem, Brunon ci dopomoże.
Gdy Brunon z przewodnikiem zajmowali się urządzaniem noclegu, znosząc podróżne kołdry, koce i kaftany, Amazya zbliżyła się do Ahmeta i rzekła podając mu rękę:
– Więc i dziś znów zamiast odpocząć, spędzisz noc bezsenną, drogi Ahmecie?
– Czyż nie jest moim obowiązkiem czuwać na ukochanymi? odpowiedział, nie chcąc jej dać miotającej nim niespokojności.
– Dzięki niebu, będzie to już raz ostatni.
– Tak, odrzekł, jutro wraz z tą podróżą skończą się nasze trudy i niepokoje.
Podczas tej rozmowy, Ahmet zbliżył się do Keraban, mówiąc:
– Chciałbym pomówić ze stryjem.
– Tylko niedługo, bom zmęczony i spać mi się chce. Cóż masz mi do powiedzenia?
– Czy wie stryj gdzie jesteśmy?
– Ma się rozumiéć – w wąwozie Nerissa, nie dalej jak pięć lub sześć mil od Skutari…
– Zkądże stryj może to wiedziéć?
– No, przecież przewodnik nasz powiedział…
– I stryj ufa temu człowiekowi?
– Dlaczegoż nie miałbym ufać?
– Ponieważ zachowanie się jego jest bardzo podejrzane, odpowiedział Ahmet; codzień silniej utwierdzam się w tem przekonaniu. Wszak nie zna go stryj zupełnie; zgłosił się do nas w Trebizondzie ofiarując za przewodnika do wybrzeży Bosforu, i nie pytając kto on jest przyjął stryj jego usługi. Dalej puściliśmy się w drogę pod jego kierunkiem…
– I zdaje się dowiódł, że zna doskonale drogi Anatolii.
– Wcale temu nie przeczę, odrzekł Ahmet.
– No, to chyba szukasz sprzeczki, odparł marszcząc brwi.
– Bynajmniej, kochany stryju… ale jestem bardzo niespokojny… obawiam się o najdroższe mi w świecie osoby…
Silne wzruszenie z jakiem wypowiedział te słowa, odbiło się w sercu Kerabana.
– Wytłomacz się, drogi Ahmecie, rzekł łagodniej, zkąd powstały obawy twoje właśnie w chwili gdy stajemy u kresu naszych przejść i utrapień?… Tobie zresztą… ale tobie jednemu przyznaję, że cała ta podróż była szalonym moim wybrykiem… Ale nareszcie kończy się, małżeństwo twoje zostanie zawarte w oznaczonym terminie… Jutro będziemy w Skutari…
– Lecz czy będziemy?… jeźli daleko dalej jesteśmy od niego niż to mówi przewodnik?… Jeźli z umysłu wywiódł nas na błędne drogi… słowem jeźli nas zdradza?
– Zdradza?… powtórzył Keraban.
– Tak, odrzekł Ahmet, może zdrajca ten służy tym co kazali porwać Amazyę?
– Przez Mahometa! zawołał, zkąd ci przyszedł podobny pomysł?… Wierzysz w jakieś dziecinne przeczucia…
– Nie, stryju, obawy moje opierają się na faktach… Od kilku dni przewodnik ten często oddalał się na przystankach i noclegach, pod pozorem sprawdzenia drogi… pragnąc aby tego nie spostrzeżono. Zeszłej nocy przeszło na godzinę opuścił obozowisko… śledziłem go ukradkiem i jestem więcej jak pewny, że ogniem dano mu sygnał z oddali… sygnał którego widocznie oczekiwał.
– Rzeczywiście jest to nader ważna poszlaka, odrzekł Keraban, ale z jakiego powodu te jakieś matactwa przewodnika, łączysz z porwaniem Amazyi na Guidarę?
– Przecież tartana ta nie zmierzała ku portowi Atina, gdzie rzuciła ją burza… i wszystko mi się zdaje płynęła pewnie do Trebizondy, w którem to mieście kupują niewolnice dla nababów Anatolii. Tam łatwo mogli się dowiedzieć że porwane dziewczę zostało uratowane po rozbiciu statku, wyśledzić gdzie jest i nasłać nam tego przewodnika, aby karawanę naszą wprowadził w zasadzkę.
– Tak… być może, masz słuszność… może rzeczywiście zagraża nam niebezpieczeństwo… Dobrze się stało żeś czuwał i śledził… dzisiejszej nocy i ja czuwać będę z tobą!
– Nie czyń tego stryju, jesteś znużony, odpocznij sobie… Sam czuwać będę, jestem dobrze uzbrojony, dam znać jak tylko coś dostrzegę.
– Mówię ci że będę czuwać z tobą, zawołał Keraban; nie chcę aby ktoś mógł powiedzieć że szalony wybryk takiego jak ja uparciucha, stał się powodem nowej jakiej katastrofy.
– A więc dobrze kochany stryju, czuwajmy razem.
– Jesteśmy uzbrojeni, biada temu kto zbliży się do naszego obozowiska.
– Przez ostrożność nie dozwoliłem przewodnikowi wychodzić z pieczary.
Keraban i Ahmet chodzili tam i napowrót przed wejściem do pieczary, nadsłuchując i rozglądając się w około. Przetrwali tak ze trzy godziny, lecz żaden szmer nie zagłuszył ciszy nocnej, nie dostrzegli nic coby usprawiedliwiało powzięte podejrzenia. Już obiecywali sobie że żaden wypadek nie zaskoczy ich tej nocy, gdy nagle, około trzeciej przy końcu wąwozu, rozległy się głośne krzyki przerażenia.
W tejże chwili Keraban i Ahmet pochwycili za broń; jednocześnie Nizib przybiegł zadyszany wołając:
– Ach, panie! panie!
– Cóż się stało, Nizibie?
– Konie!…
– Nasze konie? mówże, niedołęgo, wrzasnął Keraban, wstrząsając nim silnie.
– Skradziono nam konie: trzech czy czterech ludzi wpadło na łąkę i porwali nasze konie.
– I zbiegli z niemi? zapytał Ahmet.
– Tak, tam ku zachodowi.
– Spieszmy! gońmy tych rabusiów!… krzyknął Keraban.
– Nie stryju, byłoby daremnem; uciekających konno, niepodobna byłoby dogonić pieszo… zajmijmy się natychmiast zabezpieczeniem naszego obozowiska.
– Ach, patrz pan! zawołał półgłosem Nizib, patrz pan… tam… tam!…
I ręką wskazał wierzchołek skały, sterczącej z prawej strony wąwozu.