Keraban Uparty/Część druga/Rozdział XIII
←Rozdział XII | Keraban Uparty Część druga Rozdział XIII Juliusz Verne |
Rozdział XIV→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
|
Na szczycie skały sterczącej po przeciwnej stronie pieczary, czołgał się jakiś człowiek, widocznie chcąc z jej skraju rozpatrzéć się po obozowisku. Łatwo było odgadnąć, że musiał być w zmowie z przewodnikiem.
Keraban musiał teraz przyznać, że domysły Ahmeta najzupełniej były uzasadnione i w pierwszej chwili uniesienia, Keraban pochwycił za strzelbą i wycelował do szpiega, który poważył się podsunąć tuż przed obozowisko. Dość było sekundy czasu aby szpieg ów padł śmiertelnie ugodzony, ale mogłoby to także ostrzedz nieprzyjaciela.
– Zatrzymaj się, stryju! rzekł Ahmet cicho, powstrzymując jego rękę.
– Co ty robisz Ahmecie…
– Wystrzał mógłby ściągnąć natychmiastową napaść… a co do tego szpiega, trzebaby dostać go żywcem, aby się dowiedziéć z czyjego polecenia działa.
– A jakże go pochwycić?
– Spuść się na mnie, stryju.
I zwrócił się na lewo, aby obszedłszy skałę, wspiąć się na nią z przeciwnej strony; Keraban i Nizib stali aby w razie potrzeby pośpieszyć mu na ratunek.
Szpieg doczołgał się do brzegu skały i wysunął głowę, aby korzystając ze światła księżycowego, dojrzéć wejście do pieczary. Po pewnym czasie Ahmet ukazał się na najwyższej płaszczyźnie, i także czołgając się ostrożnie, podsunął się ku szpiegowi który nie mógł go widziéć.
W tejże chwili Amazya ukazała się w otworze pieczary; wstała miotana jakimś niepojętym niepokojem. Nie mogła zasnąć jakby przeczuwała że coś stało się nadzwyczajnego.
Spostrzegłszy Amazyą Keraban skinął na nią aby natychmiast cofnęła się do pieczary – ale nie zrozumiała go, a spojrzawszy w górę spostrzegła Ahmeta, który w tej właśnie chwili zerwał się na nogi. Krzyknęła przerażona.
Usłyszawszy jej krzyk, szpieg zerwał się prędko, a spostrzegłszy Ahmeta rzucił się na niego i już miał go ugodzić nożem w piersi; gdy nagle Keraban strzelił i morderca padł bez życia na skałę.
Na odgłos strzału, wszyscy wybiegli z pieczary prócz przewodnika. Keraban podnosząc strzelbę w górę, wołał radośnie; to mi dopiero strzał!
Ahmet zbliżył się do szpiega:
– Nie żyje, rzekł, a tak pragnąłem pochwycić go żywcem!
Nedia która nadeszła, spojrzawszy zawołała.
– Ależ… ten człowiek… jest to…
Amazya przysunęła się prędko:
– Tak… tak… to on!… To Yarhud!… zawołała. To kapitan Guidary!
– A! więc miałem słuszność! rzekł Ahmet!
– O tak… rzekła znów Amazya; to ten sam nędznik który nas porwał z willi mego ojca!
– I ja go teraz poznaję! zawołał Ahmet, On to przed samym moim odjazdem zachęcał nas do kupna różnych materyi! Lecz niezawodnie nie sam tu przybył – ciągnie pewnie za nim cała banda złoczyńców, którzy aby nam odjąć możność puszczenia się w dalszą drogę, uprowadzili konie.
– Ale z czyjego polecenia działał Yarhud? zapytał Keraban.
– Gdyby żył, potrafilibyśmy wymódz na nim wyznanie, rzekł Ahmet.
– Może ma przy sobie jakie papiery objaśniające? rzekła Amazya.
– Ah! prawda; trzeba przeszukać kieszenie! zawołał Keraban.
Ahmet pochylił się nad zwłokami Yarhuda, a Nizib świecił mu przyniesioną z pieczary latarką.
– Jest jakiś list! zawołał Ahmet, wyjmując papier z kieszeni kaftana.
List zaadresowany był do jakiegoś Skarpanta.
– Czytaj prędko, Ahmecie! wołał Keraban, nie mogąc zapanować nad swą niecierpliwością.
Ahmet rozłożył list i zaczął czytać co następuje.
„Uprowadziwszy konie karawany, jak tylko Keraban i towarzysze jego zasną w pieczarze do której wprowadzi ich Skarpant…
– Skarpant! krzyknął Keraban… tak więc nazywał się ten zdrajca nasz przewodnik!…
– A więc nie podejrzewałem go niesłusznie! rzekł Ahmet; i czytaj dalej:
„Niech Skarpant da znać podnosząc w górę zapaloną pochodnię, a lndzie moi napadną na nich w wąwozie Nerrisa.”
– Któż jest podpisany na tym liście? spytał Keraban.
– Podpisany jest… Saffar!
– Saffar!… Saffar!… więc to on był…
– Nie inaczej, odrzekł Ahmet. To ten zuchwały pyszałek którego spotkaliśmy na plancie kolei w Poti, a który niezadługo potem odpłynął do Trebizondy… Tak, on to kazał porwać Amazyę, i za jaką bądź cenę pragnie ją znów pochwycić…
– Aha! mości Saffar, krzyknął Keraban zaciskając pięście, niechno tylko spotkam cię kiedy!
– Gdzież się jednak podział ten nędznik, Skarpant? spytał Ahmet.
Brunon wpadł do pieczary, lecz go w niej nie było; wybiegł zaraz wołając:
– Musiał uciec innem wyjściem!
I tak było rzeczywiście. Widząc że zdrada jego się wykryła, Skarpant uciekł innym, znanym mu w głębi pieczary otworem.
Teraz więc znali już wszelkie szczegóły tej zbrodniczej intrygi, czujność Ahmeta udaremniała niecne manewra; odkryto zdradę, poznano zbrodnicze zamiary Saffara. Nie usuwało to jednak niebezpieczeństwa, gdyż napad mógł nastąpić lada chwila, Ahmet też ze zwykłą sobie stanowczością zamierzał przedsięwziąć możliwe środki ratunku.
– Nie ma innej rady, rzekł, tylko trzeba nam co prędzej opuścić wąwozy Nerrisa, bo jeśliby napadli by na nas w tych ciasnych zaułkach otoczonych wysokiemi skałami, ani jeden z nas nie uszedłby z życiem.
– Chodźmy więc odrzekł Keraban. Brunonie, Nizibie i ty panie Yanar, czy broń wasza jest w porządku.
– Tak panie, odpowiedzieli jednocześnie Nizib i Brunon.
– Licz na mnie i na siostrę moją, panie Keraban, a zobaczysz jak umiemy walczyć, rzekł Yanar.
– O tak, zawołała odważna Kurdystanka, okazałym ruchem wysuwając jatagan; nie zapomnę ani na chwilę, licz na nas jak na siebie.
Już wszyscy mieli opuścić wąwóz i wyjść na poblizką płaszczyznę, gdy w tem, Brunon, nader oględny kiedy chodziło o żywność, odzwał się nagle:
– Ale przecież nie zostawimy tn osła ciągnącego cały zapas żywności.
– Naturalnie, potwierdził Keraban, dlaczegóż nie mielibyśmy zabrać mego faworyta. I przysuwając się do zwierzęcia, ujął przywiązujący go postronek, wołając, pójdźże!
Osieł ani się ruszył.
– Pójdziesz ty czy nie? krzyknął szarpnąwszy go mocno.
Osieł jak wiadomo już z natury swej nadzwyczaj uparty, nie ruszył się z miejsca.
– Popchnij go, Nizibie, rzekł Keraban.
Nizib i Brunon popychali go z tyłu, ale osieł cofał się zamiast iść naprzód.
– Aa! upierasz się! krzyknął Keraban, nie żartem rozgniewany.
– Masz tobie, szepnął Brunon, trafiła kosa na kamień!
– Co upierasz się!… nie słuchasz mnie!… wołał Keraban szarpiąc osła.
– Pan twój znalazł równego sobie! rzekł Brunon do Niziba, zniżając głos.
– Nie przypuszczałem że to jest możebnem, odrzekł tenże.
Stryju! zawołał zniecierpliwiony Ahmet, śpieszmy się, niech licho weźmie osła z całym jego pakunkiem.
– Co, ja!… ja miałbym mu ustąpić!… krzyknął Keraban. Ciągnijcie go za ogon w przeciwną stronę, to pójdzie naprzód. To już taka sprzeczna natura osła zawsze na swojem postawić.
– Zupełnie jak u twego pana, szepnął Brunon do Niziba, który w milczeniu potwierdził to i uśmiechnął się skrycie. Operacya z ogonem powiodła się jak najlepiej, osieł szarpany za niego z gniewem rzucił się w drogę.
– Dowcipny pomysł! rzekł Van Mitten.
– Ale tylko z osłem skuteczny, potwierdził Keraban jakoś niezwykle cienkim głosem.
Teraz już wszyscy w ścisłym szeregu opuścili obozowisko, w którem walka byłaby dla nich nader niekorzystną.
– Mówisz, Ahmecie, że ten Saffar jest to ten sam zuchwalec przez upór którego powóz mój został roztrzaskany na kolei żelaznej w Poti? zapytał Keraban
– Tak, mój stryju, ale przede wszystkiem, jest to nędznik który kazał porwać Amazyę, a więc do mnie on należy i ja wymierzę mu zasłużoną karę.
Pomścimy się na nim, kochany synowcze, odrzekł Keraban, i niech nam Allach dopomaga.
Zaledwie pięćdziesiąt kroków oddalili się od wąwozu, już napastnicy ukazali się na szczycie skały. Krzyki i wystrzały rozległy się w powietrzu.
Niepodobna więc już było opuścić wąwozu i lepszego na wysokiej płaszczyźnie zająć stanowiska. Siepacze Saffara, w liczbie dwunastu i pod jego dowództwem, rozpoczęli napad, korzystniejsze zajmując stanowisko.
– Kobiety w środek!… krzyknął Ahmet.
I natychmiast Amazya, Nedja i Sarabula ścisnęły się w gromadkę, którą otoczyli: Keraban, Ahmet, Van Mitten, Yanar, Brunon i Nizib. Tak sześciu mieli bronić się przeciw dwunastu, i to jeszcze zajmujących lepsze stanowisko.
Bandyci spadli na nich jak lawina, przeraźliwe wydając krzyki.
– Brońmy się póki życia stanie! krzyknął Ahmet.
Rozpoczęła się walka. Brunon i Nizib najpierwsi zostali ranni, nie ustępując jednak z placu walczyli odważnie, równie jak nieustraszona Kurdystanka, ciągle dająca ognia ze swoich pistoletów.
Widocznie bandyci mieli rozkaz posługiwania się teraz tylko białą bronią, z obawy aby strzał jakiś nie ugodził w Amazyę; i dlatego, w pierwszych chwilach, pomimo przeważającej siły, walka niekorzystną była dla nich; kilku padło ciężko rannych. Wtedy dwóch groźnych zapaśników ukazało się na placu boju.
Byli to Saffar i Skarpant.
– Ach! zbój!… to ów nędznik spotkany na kolei! krzyknął Keraban.
I kilkakrotnie wycelował broń ku niemu ale nie dopuścili tego nacierujący bandyci, którym bronić się musiał. Wszyscy walczyli odważnie i z wielką przytomnością, pomimo jednak tego, nie mogli odeprzéć znacznie przeważającej siły i coraz więcej przypierani do skał, znużeni, coraz słabszy stawiali opór.
Dostrzegł to Saffar.
– Dalej Skarpancie! krzyknął wskazując Amazyę.
– Teraz nam się nie wymknie, zawołał Skarpant i korzystają z zamieszania pochwycił Amazyę chcąc ją uprowadzić. Ahmet poskoczył za nim, ale kilku bandytów zagrodziło mu drogę, i musiał toczyć z nimi walkę. Yanar próbował wydrzéć Amazyę z rąk Skarpanta, ale daremnie – bandyta uciekł z nią ku wąwozowi. Postrzegł to Keraban, i wymierzył do niego tak celnie, że trafiony pociskiem padł puszczając Amazyę.
– Skarpant zginął!… pomścijmy śmierć jego! krzyknął jeden z bandytów.
I wszyscy tak zacięcie rzucili się na Kerabana i małą jego gromadkę, iż zaledwie bronić się mogli, Saffar pochwycił Amazyę.
– Odwagi!… brońmy się!… krzyknął Keraban; czuł przecież że byli zgubieni.
W tem strzał dany z wysokości skały, powalił na ziemię jednego z bandytów. Za tym pierwszym rozległy się inne wystrzały; znów padło kilku; popłoch powstał pomiędzy nimi.
Saffar przystanął na chwilę, chcąc zdać sobie sprawę z tego co zaszło. Czyżby Kerabanowi i jego towarzyszom przybywała niespodziewana pomoc?
Korzystając z pomięszania Saffara, Amazya wyrwała się z rąk jego, i w tejże chwili zawołała radośnie.
– Mój ojciec!… mój ojciec!…
Jakoż rzeczywiście był to bankier Selim, przybywający na pomoc małej karawany na czele 20 ludzi.
– Ratujmy się jak to może!… krzyknął dowódzca bandytów, uciekając pierwszy i wpadł do pieczary a za nim reszta bandy, aby drugim jego otworem uciec z wąwozu.
– Nędznicy!… tchórze!… krzyczał Saffar i rzucił się ku Amazyi, ale w tejże chwili Ahmet przyskoczył ku niemu. Saffar strzelił i chybił, ale za to trafił Saffara. Keraban nie tracąc zimnej krwi. Saffar zachwiał się i upadł, wydając ostatnie tchnienie.
Tak więc zostali ocaleni, i zaledwie kilku lekkie odniosło rany. A też wszyscy walczyli dziennie, nawet odważna Kurdystanka, której pistolety nie próżnowały podczas walki. Jednak męztwo ich i odwaga byłyby daremne, gdyby Selim z licznym orszakiem nie przybył im na pomoc.
– Mój ojciec!… mój dobry ojciec!… wołała Amazya, rzucając się w objęcia Selimowi.
– Więc to ty!… ty stary mój przyjacielu!… rzekł Keraban.
– Tak, ja w mej własnej osobie, odpowiedział bankier.
– Ale jakiż szczęśliwy wypadek?…
To nie żaden przypadek, odpowiedział; dawno już byłbym się udał na poszukiwanie córki, gdyby ów nędznik który porwał ją z mojej willi, nie był mnie ranił dość ciężko, że dopiero nie dawno przyszedłem do siebie. Odebrawszy więc przed kilku dniami depeszę Ahmeta…
– Depeszę!… zawołał Keraban, uderzony tym wyrazem.
– Tak, odrzekł bankier, depeszę wysłaną z Trebizondy.
Keraban zmarszczył brwi i ostro spojrzał na Ahmeta.
– Stryjeczku! zawołał Ahmet rzucając mu się na szyję, pierwszy raz bez twojej wiedzy wysłałem telegram, i przyznaj żem dobrze zrobił.
– No, na ten raz, złe wyszło na dobre, odrzekł kiwając głową, tylko nie waż się zrobić tego drugi raz.
– Dowiedziawszy się więc z tej depeszy, że nie jesteście jeszcze zupełnie bezpieczni, udałem się niezwłocznie do Skutari, i zabrawszy z sobą dwudziestu dzielnych ludzi, puściłem się wybrzeżem, po drodze dowiedziałem się że karawana wasza skręciła w wąwozy…
– I w sam czas przybyłeś, kochany Selimie, rzekł Keraban, gdyby nie twoja pomoc, bylibyśmy zgubieni.
Blask jutrzenki zaczął świtać na horyzoncie, pierwsze promienie słońca zaróżowały obłoki.
– Czy ten Skarpant nie odciągnął nas daleko od Skutari? zapytało Ahmet.
– Nie, odrzekł Selim, jesteśmy tu tylko o kilka mil od morza. Tam to są wybrzeża Bosforu, dodał wskazując ku północo-zachodowi.
– Wybrzeża Bosforu, zawołał Ahmet.
I wszyscy weszli na płaszczyznę roztaczającą się na wysokiej skale po nad wąwozem Nerissa.
– Patrzcie!… patrzcie!… zawołał Selim.
I ujrzeli piękny fenomen naturalny; skutkiem obicia ukazały im się w oddali upragnione wybrzeża Bosforu. W miarę powstawania dnia, miraż uwydatniał stopniowo przedmioty poniżej horyzontu. Zdawało się że wzgórza okrążające krańce płaszczyzny, zasuwały się w ziemię jakby teatralna dekoracya.
– Morze!… morze!… wołał Ahmet.
Morze znajdowało się rzeczywiście o mil kilka, widok jego był wynikiem mirażu.
– Morze! powtarzał Keraban. Lecz jeźli nie są to wybrzeża Bosforu, jeźli jesteśmy jeszcze daleko od Skutari, a dziś 30 września i ostatni termin.
– O, to Bosfor, to Skutari! wołał Ahmet.
Fenomen uwydatnił się zupełnie, i dokładny szkic miasta wzniesionego w amfiteatr, rysował się na dalszych planach horyzontu.
– Ach, tak… tak… to Skutari, to jego panorama panuje nad cieśniną, mówił Keraban… Ot tam, meczet Buyuk-Dżami.
I rzeczywiście było to Skutari, które Selim opuścił przed trzema godzinami.
– Dalej w drogę! wołał Keraban; a jako prawowierny muzułmanin, w każdym objawie uznający wielkość Boga, zwrócił się ku wschodzącemu słońcu, wołając: Ilah il Allah!
Za chwilę cała karawana puściła się w drogę, a w cztery godzin później, tegoż 30 września będącego już ostatnim terminem odbycia ślubu Ahmeta i Amazyi, Keraban i towarzysze jego, odbywszy tak długą podróż wzdłuż wybrzeży morza Czarnego, wstępowali na wyżyny Skutari, witając radosnemi okrzykami wybrzeża Bosforu.