Keraban Uparty/Część pierwsza/Rozdział V


Rozdział IV Keraban Uparty • Część pierwsza • Rozdział V • Juliusz Verne Rozdział VI
Rozdział IV Keraban Uparty
Część pierwsza
Rozdział V
Juliusz Verne
Rozdział VI

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Pan Keraban wypowiada swój pogląd na podróże i opuszcza Konstantynopol.


Ponieważ Keraban zamierzał okrążyć morze Czarne, musiał więc najpierw przebyć wybrzeża Rumelii, Bułgaryi i Rumunii, aby dostać się do granicy rossyjskiej. Ztamtąd należało przejechać Besarabię, Chersones, Taurydę, Kaukaz, okrążyć północne i wschodnie wybrzeża starego Pontus-Euxinus, aż do granicy oddzielającej Rossyą od cesarstwa Otomańskiego. Nakoniec wybrzeżami Anatolii na południe morza Czarnego, najupartszy z Osmanlisów dostałby się do Bosforu i Skutari nie opłacając nowego podatku.

Taka podróż obejmowała 650 „agacz” tureckich, czyli 2800 kilometrów, a licząc na mile tureckie, to jest na odległość jaką koń pociągowy zwykłą jazdą przebyć może w godzinę, stanowiło to odległość 700 mil 25-stopniowych. Był to 17 sierpnia (szabanu) zatem do 30 września (ramazanu) pozostawało 45 dni; tak więc chcąc wrócić na tenże dzień, trzeba było odbywać po 15 mil na każde dwadzieścia cztery godzin, gdyż w przeciwnym razie Amazya straciłaby prawo do spadku po ciotce. Bądź co bądź Keraban i gość jego nie mogli zasiąść do obiadu w willi w Skutari, przed upływem 45 dni.

Jednakże korzystając z różnych istniejących na tej przestrzeni kolei żelaznych, możnaby zyskać na czasie i skrócić sobie drogę.

Ale ani marzyć nie można było aby ktoś zdołał namówić Kerabana do zajęcia miejsca w wagonie kolei, a tem samem uznania dobrodziejstw tegoczesnego przemysłu i postępu, przeciw któremu on, Stary Turek, od lat czterdziestu walczył tak zawzięcie. Wolałby raczej całą tę drogę odbyć piechotą, niż zaprzestać powstawać przeciw pożyteczności wszelkich wynalazków europejskich.

To też gdy wieczorem, przybywszy do kantoru jego w Galata, Van Mitten nadmienił mu o kolejach otomańskich i rossyjskich, wzruszył ramionami i słuchać nawet o nich nie chciał. Zdobywszy się na odwagę, Van Mitten probował go przekonać – daremnie.

– Kiedy raz powiedziałem że nie, to nie! krzyknął Keraban. Zresztą jesteś moim gościem, należysz do mnie, powinienem więc myśléć i miéć staranie o tobie, a ty poddać się i słuchać.

– Niechże i tak będzie, odrzekł Holender; nie mówmy więc o kolejach, ale jest bardzo prosty środek dostania się do Skutari, nie przepływając Bosforu i nie okrążając morza Czarnego.

– Naprzykład? odpowiedział marszcząc brwi; jeźli dobry, zgodzę się, jeśli zły odtrącę.

– Doskonały, rzekł Van Mitten.

– Więc mów prędko; nie mamy czasu do stracenia, trzeba się zająć przygotowaniami do podróży.

– Otóż, przyjacielu Kerabanie, udajmy się do najbliższego od Konstantynopola portu na morzu Czarnem, tam wynajmiemy statek parowy…

– Statek parowy! krzyknął Keraban, którego sama nazwa „statek parowy” doprowadzała do wściekłości.

– No! nie parowy… prosty żaglowiec, szebek, tartan, karawell, jaki zechcesz, dopłyniemy nim do jednego z portów Anatolii, naprzykład do Kirpih, a ztamtąd już spokojnie lądem dostaniemy się do Skutari, i przez drwiny wypijemy zdrowie Muszyra.

Keraban nie przerywał przyjacielowi i tenże mógł przypuszczać że zgadza się na jego propozycyę, zresztą bardzo rozsądną i zadośćczyniącą jego miłości własnej; lecz słuchając jej oczy upartego Turka zaiskrzyły się, palce rąk kurczyły i rozkładały, i nareszcie zacisnął pięście w sposób dość groźny, jakby powiedział Nizib.

– Tak więc radzisz mi abym unikając przepłynięcia Bosforu, puścił się statkiem na morze Czarne? rzekł surowo.

– Zdaje mi się że wypłatałbyś im dobrego figla, odrzekł Van Mitten.

– A czy słyszałeś kiedy o pewnej chorobie zwanej chorobą morską?

– Któż nie wie o niej.

– Pewnie sam nigdy na nią nie cierpiałeś?

– Masz słuszność; ale ta żegluga trwa tak krótko…

– Tak krótko! wszak zdaje mi się powiedziałeś „tak krótko”?

– Nie całe sześćdziesiąt mil, odpowiedział Van Mitten.

– A choćby było pięćdziesiąt, dwadzieścia, dziesięć, pięć, choćby nawet jedna tylko, i tego dla mnie za wiele, odpowiedział unosząc się Keraban. Czy znasz Bosfor?

– Naturalnie że znam.

– Wszak pod Skutari ma zaledwie pół mili szerokości?

– Rzeczywiście.

– Otóż aby tylko najlżejszy wiatr się podniósł, gdy go przepływam w moim kaiku, dostaję morskiej choroby. I dostałbym jej choćby na stawie, choćby w wannie, czyż więc odważysz się jeszcze doradzać mi podróż wodną, czy to szebekiem, tartaną, karawellą, lub innym jakim podobnie zgubnym wymysłem?

Ma się rozumiéć że poczciwy Holender już ani pisnął, i nie wspomniano już o morskiej podróży. Ale jakże odbyć zamierzoną drogę?

W właściwej Turcyi, komunikacya jest bardzo trudną, przecież nie zupełnie niemożebną. Na zwykłych drogach są stacye pocztowe, i nic nie przeszkadza podróżnemu jechać konno, ze swoją służbą, prowiantami i przewodnikiem, albo też trzymać się kuryera odbywającego służbę pocztową; lecz że ten obowiązany jest pędzić i nie zatrzymywać się nigdzie, podróż zatem jest nadzwyczaj męcząca, prawie niemożliwa, dla nienawykłego do niej. To też łatwo pojąć że Keraban nie zamierzał tym sposobem okrążać morza Czarnego. Chciał jechać prędko, ale wygodnie.

– A więc, zapytał po chwili przygotowany na wszystko Van Mitten, skoro nie mamy jechać koleją ani płynąć statkiem, w jakiż sposób odbędziemy podróż, przyjacielu Kerabanie?

– Własnym powozem? odpowiedział.

– Czy i swemi końmi?

– Nie, końmi pocztowemi.

– Jeźli będą do wzięcia przez całą drogę.

– Znajdą się, odrzekł Keraban.

– Ależ będzie cię to kosztować bajeczne sumy.

– Niech kosztuje co chce, odpowiedział zniecierpliwiony.

– Co najmniej tysiąc, a może i tysiąc pięćset liwrów tureckich[1].

– A choćhy i milion! krzyknął; czy nareszcie skończyłeś już wynajdywać zarzuty i trudności?

– Tak, odrzekł Holender, skończyłem.

– Przecież!

Ostatnie słowa wypowiedział takim tonem, że Van Mitten nie śmiał żadnych już czynić przełożeń, nadmienił tylko delikatnie: iż wprawdzie kazał przysłać sobie z Rotterdamu znaczną sumę, którą zamierza złożyć w banku Konstantynopolskim, ale przy sobie nie ma dość pieniędzy na tak kosztowną podróż, że więc…

Keraban nie dozwolił mu skończyć, mówiąc że koszta podróży nic go nie mogą obchodzić ponieważ jest jego gościem, a on nie ma zwyczaju kazać sobie płacić zaproszonym gościom, etc, etc.

Gdyby nie to że bogacz z Galata posiadał stary, wyprobowany już powóz z fabryki angielskiej, musiałby chyba odbyć trudną tę i daleką podróż, turecką arabą zaprzężoną w woły. Ale w wozowni jego stał doskonale utrzymany ów powóz, którym odbył już drogę do Rotterdamu. Był urządzony na trzech już podróżnych. Na przodzie między resorami było miejsce na wielki kufer i pakunki; po za pudłem był drugi duży kufer, a po nad nim kabryolet z wygodnem miejscem na dwóch służących. Ponieważ pocztylioni powożą z konia, więc nie było kozła. Była to landara starego fasonu, wyglądająca dość śmiesznie dla obeznanych z tegoczesnemi powozami, ale nader trwała i mocna, mogąca wytrzymać najgorsze drogi.

Keraban i Van Mitten mogli usadowić się wygodnie w głębi oszklonego powozu, a Brunon i Nizib w kabryolecie, opatrzonym szybami i fartuchem. Przystąpiono niezwłocznie do przygotowań podróżnych. Wprawdzie Keraban nie mógł wyjechać tegoż wieczora, jak to powiedział w zapale sprzeczki, ale pragnął przynajmniej nazajutrz równo ze światem opuścić Konstantynopol.

Tak więc jedna noc tylko pozostawała na wybranie się w długą podróż i uregulowanie interesów. Przywołano pracowników kantoru w chwili gdy wygłodzeni postem, mieli właśnie powetować go sobie w jakiejś garkuchni, a i Nizib, w takich razach był tak czynny i sprytny, iż za trzech mógł starczyć.

Brunon powrócił do Hotelu Peszteńskiego stojącego w Pera, przy ulicy Wielkiej, gdzie stanęli przyjechawszy, aby zająć się przeniesieniem do kantoru pakunków pana i swoich; sam Van Mitten, widząc że Keraban nie spuszcza z niego oczu, nie śmiał się oddalić.

– Więc stanowczo już pan jedzie, zapytał go Brunon odchodząc.

– A cóż nam robić! to szatan nie człowiek, odpowiedział Van Mitten.

– I mamy objechać morze Czarne?

– Tak, jeźli przyjaciel mój Keraban nie zmieni zamiaru, ale to nieprawdopodobne.

– Widziałem na jarmarkach kuglarzy pokazujących drewniane głowy Turków, ale żadna nie była tak twarda jak tego pańskiego przyjaciela, rzekł Brunon.

– Słuszne porównanie choć nie bardzo grzeczne.

– A ja, proszę pana, cieszyłem się że sobie odpocznę w Konstantynopolu, a tu znów nieprzewidziana podróż…

– Nie jest to podróż, Brunonie, to tylko przyjaciel mój Keraban, inną niż zwykle drogą wraca do domu.

Wytłomaczenie to nie uspokoiło jakoś Brunona; nie lubił zmieniać miejsca pobytu, a oto przez całe tygodnie a może i miesiące miał przebywać różne kraje których wcale nie był ciekawy poznać, i może narazić się na niewygody i niebezpieczeństwa, czego wcale nie pragnął. To też z płaczliwą miną przekładał panu aby zaniechał tej podróży, kończąc przerażającą przepowiednią:

– Zobaczy pan że spotka go jakie nieszczęście!

Brunon udał się do hotelu i za parę godzin powrócił z tragarzami, którzy na plecach przenieśli pakunki. Ustawiono je w dziedzińcu dla upakowania w powozie wytoczonym już z wozowni.

Jednocześnie Keraban porządkował interesa, wydawał rozporządzenia, sprawdzał stan kasy, napisał kilka listów, i polecił zabrać znaczny zapas żywności, nie zapominając także o broni, aby być przygotowanymi na wszelki wypadek. Zamówione konie pocztowe miały być przyprowadzone równo ze świtem, godziny zaś oczekiwania do świtu, przeznaczano na wieczerzę i krótki odpoczynek, a gdy Keraban dał znak wstawania, wszyscy zerwali się i ubrali w jednej chwili.

Powóz upakowany i zaprzężony oczekiwał na podróżnych. Keraban powtórzył niektóre rozporządzenia pracownikom kantoru i wskazał Van Mitten’owi otwarte drzwiczki powozu. Gdy ten zajął miejsce po lewej stronie, Keraban siadł po prawej, a Brunon i Nizib weszli do kabryoletu.

– Ah! mój list! zawołał Keraban w chwili gdy już powóz miał ruszyć, i spuszczając szybę, skinął na jednego z podwładnych, rozkazując aby zaraz rano oddał go na pocztę. Był to list do kucharza, zawarty w tych słowach:

– Obiad odłożony do mego powrotu – niech będzie wytworny i nieprzegotowany.

Powóz ruszył; minął ulice przedmieścia, przebył Złoty-Róg mostem Sułtanki-Walidy, i wyjechał przez nową bramę, Jeni-Kapussi. Keraban puścił się w drogę, niech go Allach strzeże!




Przypis
  1. Liwr turecki, jest to moneta złota wartości 23 fr. 55 centimów, czyli 100 piastrów wartości po 22 centy.