Keraban Uparty/Część pierwsza/Rozdział VI
←Rozdział V | Keraban Uparty Część pierwsza Rozdział VI Juliusz Verne |
Rozdział VII→ |
Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
|
Pod względem administracyjnym Turcya europejska podzielona jest na wilayety, gubernatorstwa, administrowane przez „walego” czyli gubernatora jeneralnego; wilayety znów dzielą się na „sandżaki” czyli obwody, rządzone przez „mustesarifa” na „kazasy” czyli kantony administrowane przez „kaimakanów” nahije czyli gminy któremi zarządza „mudir” czyli wójt wybieralny. Ale z temi wszystkiemi władzami Keraban prawie nie potrzebował miéć żadnych stosunków przejeżdżając wilajety Rumelii, przez które ciągnie się droga wiodąca z Konstantynopola do granicy. Droga ta była najbliższą wybrzeży morza Czarnego i przez to o ile było możebnem skrócała podróż.
Czas był prześliczny, ochładzał powietrze wietrzyk wiejący od morza, mogący bez przeszkody latać po tym płaskim kraju. Dokoła roztaczały się wielkie łany kukurydzy, jęczmienia i żyta, oraz piękne winnice utrzymujące się dobrze w południowych częściach cesarstwa ottomańskiego. Po za niemi wznosiły się piękne lasy dębowe, jodłowe, bukowe, brzozowe, dalej rozrucone tu i owdzie kępy platanów, laurów, fig, karubii, a w miejscowościach blizkich morza drzewa granatowe i oliwne i inne właściwe takiemże szerokościom niższej Europy.
Wyjechawszy bramą Jeni udali się drogą wiodącą z Konstantynopola do Szumli, a ztamtąd przez Kirk-Kilisse do Adrianopola, tej drugiej stolicy Turcyi europejskiej. Gdy przejeżdżali około kolei żelaznej, pociąg właśnie przechodził, i jeden z podróżnych wyglądających z wagonu zobaczył powóz Kerabana ciągniony przez dzielne rumaki. Był to kapitan Yarhud jadący do Odessy, gdzie dzięki szybkości kolei, będzie mógł stanąć daleko prędzej niż wuj młodego Ahmeta.
Zobaczywszy pociąg pędzony siłą pary, Van Mitten nie mógł się powstrzymać aby nie wskazać go Kerabanowi, mówiąc:
– Eh! przyjacielu, jadąc koleją przejeżdża się prędko.
– Jeźli się dojedzie, odpowiedział Keraban wzruszając ramionami.
W pierwszym dniu podróży nie stracili ani godziny czasu. Pieniądze usuwały wszelkie trudności na stacyach pocztowych, konie i pocztylioni pędzili chętnie z podróżnym płacącym tak hojnie.
Dnia 12 sierpnia późnym już bardzo wieczorem, przybyli do Burgaz i musieli przenocować w tak zwanym „kani” bardzo nędznym zajeździe, gdzie spali daleko niewygodniej niż w powozie. Dnia 13 dojechali do Bulgaryi, na południe po za Dobruczę, u stóp łańcucha Bałkanów. Tu już droga wielkie nastręczała trudności, ciągnąc się to przez bagniste doliny, to przez lasy roślin wodnych tak rozgałęzionych że powóz zaledwie przedrzéć się przez nie zdołał, płosząc tysiączne stada słomek, bekasów i różnego ptactwa, osiedlonego na tych górzystych przestrzeniach.
Cierpliwość Kerabana na ciężką tu wystawiona była próbę, gdy trzeba było przebywać koniec łańcucha Bałkanów aby się dostać do Dobruczy przez tak strome pochyłości i załomy, że konie nie mogły ciągnąć razem. To też nie obeszło się bez narzekań, wygadywań i licznych oznak złego humoru. Szczególniej miejscami droga była tak niebezpieczną i trudną do przebycia, iż trzeba było przepłacać pocztylionów aby jechali dalej, gdyż co chwila odgrażali się że wyprzęgną konie i wrócą na stacyą.
Dopiero to Keraban miał sposobność wymyślać i złorzeczyć tegoczesnemu rządowi tak źle utrzymującemu drogi, tak niedbającemu o wygodę poddanych, który umiał tylko doskonale nakładać przeróżne opłaty i podatki, obmyślać rozmaite ździerstwa; dziesięć parasów za przepłynięcie Bosforu.
– Dziesięć parasów! powtarzał, jakby dotknięty monomanią.
Van Mitten nic mu nie odpowiadał, wiedząc już z doświadczenia że najlepsze zaprzeczenie pobudzało go do niepohamowanego gniewu.
Z powodu braku zajazdów w tym na wpół dzikim kraju, noce 19 i 20 sierpnia przepędzono w powozie. Dopiero nad ranem, przebywszy ostatnie odnogi Bałkanów, minęli granicę rumuńską, i znaleźli się na gruntach Dobruczy, więcej nadających się na drogi powozowe.
Turcy urodzajną tę okolicę Dobruczy nazywają „dobrym krajem” w którym ziemia staje się własnością pierwszego co ją zajmie. Jest ona zamieszkana a przynajmniej przebiegana przez pasterzy tatarskich, a w części bliższej Dunaju zaludniona przez Wołochów. Ogromne te przestrzenie należące do Turcyi, stanowią niezliczony szereg płaszczyzn rozciągających się aż do lasów rozłożonych przy ujściach Dunaju, a rozpoczynających się u stóp ostatnich ogniw łańcucha Bałkanów.
Na tym gruncie, drogi wolne od stromych brzegów i raptownych spadków, dozwoliły jechać prędko, to też 20 sierpnia wieczorem stanęli w Bazardziku, gdzie Keraban postanowił przenocować dla wypoczynku, z wielkiem zadowolnieniem Brunona.
Nazajutrz wyruszyli równo ze dniem, i ujechawszy 24 mil w przeciągu 12 godzin, około ósmej wieczorem dojechali do kolei idącej z Kustendzi do Czarnejwody. Jest to miasto nowe jeszcze, a liczy już 20,000 mieszkańców i zapewnie w niedługim czasie stanie się jednem z ważniejszych. Tu z wielkiem niezadowolnieniem Kerabana, nie mogli zaraz przejechać przez drogę kolejową, ponieważ pociąg nadchodził i trzeba było czekać dobry kwadrans zanim przeleciał długi szereg wagonów.
Było co słuchać jak zżymający się Stary Turek piorunował na zarząd kolei żelaznych.
– Urzędnicy jego, mówił, utroili sobie że im wszystko wolno, nietylko rozmiażdżać podróżnych, tak niemądrych że zajmują miejsce w ich budach, ale i opóźniać podróż rozumnych co wsiadać do nich nie chcą.
– Ale zjedzą licha! dodał, jeźli potrafią dokazać tego żeby mnie spotkał kiedy jaki wypadek na ich kolejach.
– Kto wie, rzekł nierozważnie poczciwy Holender.
– Ja wiem! krzyknął z gniewem Keraban.
Nazajutrz cały dzień jechali pustą płaszczyzną, nie zatrzymując się na noc. Minęli Babadagh, przebywszy Dunaj pod Tulczą, dostali się na deltę tej rzeki, utworzoną z dwóch jej wielkich ramion.
Po za koleją i granicą roztacza się Bessarabia, ciągnie się ku północno-wschodowi na długość piętnastu mil, zarywając nieco wybrzeża morza Czarnego.
Pochodzenie nazwy Dunaju, o które już tyle prowadzono sporów, wywołało rozprawę geograficzną między Kerabanem a Van Mitten’em, ale ostatnie słowo zostało jak zawsze przy Kerabanie, utrzymującego że nazwa Dunaj pochodzi od wyrazu zendyjskiego „asdanu” znaczącego bystra rzeka i Van Mitten, choć nieprzekonany, ustąpił jak zawsze.
Lecz pomimo bystrości prądu, nie jest on w stanie pociągnąć i unieść całej massy wód rzeki i zawrzéć ich w licznych wyżłobionych przez nie łożyskach, i ztąd trafiają się wielkie powodzie z któremi liczyć się należy. Uparty Keraban nie chciał tego uczynić pomimo udzielanych mu przestrog i kazał jechać przez rozległą deltę. Nie był w niej zupełnie osamotniony, towarzyszył mu liczny orszak dzikich gęsi, kaczek, ibisów, czapli, łabędzi i pelikanów. Keraban nie pamiętał o tem że przyroda dlatego obdarzyła wodne te ptaki pletwami i wysokiemi nogami, że trzeba posiadać pletwy lub szczudła chcąc przebywać te przestrzenie tak często zalane w porze deszczowej, podczas wielkich przyborów wody.
Otóż koniom zaprzężonym do jego powozu, nie przyprawiano do nóg pletw ani szczudeł, aby mogły stąpać po ziemi przesiąkłej wodą skutkiem ostatniej powodzi. Po za ramieniem Dunaju, wpadającem do morza Czarnego w Sulinie, grunt zamienił się w ogromne bagnisko, wśród którego zaledwie rysowała się droga prawie niepodobna do przebycia. Pomimo rad pocztylionów do których przyłączył się Van Mitten, Keraban kazał jechać i musiano spełnić jego rozkaz. Skończyło się na tem że powóz zagręznął w błocie, tak że konie wyciągnąć go nie mogły.
– Jakież tu złe drogi i jak źle utrzymane, rzekł Van Mitten.
– Są jakie są i jakie być mogą pod takim rządem, mruknął Keraban.
– Może lepiej zawrócić i pojechać inną drogą?
– Lepiej jechać dalej tą którą jedziemy.
– Ale jakimże sposobem?
– Bardzo prostym; posłać do najbliższej wsi po więcej koni, odrzekł Keraban; a przecież wszystko nam jedno czy przenocujemy w powozie czy w jakimś zajeździe.
Nie było rady. Kazał Nizibowi i pocztylionowi udać się do najbliższej wsi – najbliższe jednak były tak daleko iż nie mogli powrócić prędzej jak przed wschodem słońca. Tak więc Keraban, Van Mitten i Brunon, zmuszeni byli przebyć całą noc w tym ogromnym stepie, tak osamotnieni jak gdyby w najdalszych pustyniach środkowej Australii. Szczęściem żo powóz zagręźnięty do połowy kół, nie zapadał głębiej.
Noc była bardzo ciemna; ciężkie, nizko opadające chmury, pędzone wiatrem wiejącym od morza Czarnego, unosily się w powietrzu. Deszcz nie padał, ale wilgoć unosząca się z gruntu napojonego wodą, mokrą była jak mgła polarna. O dziesięć kroków nic widać nie było; dwie latarnie powozu rzucały blade światło przyćmione gęsta parą wydobywającą się z bagniska, a kto wie czy jeszcze i tych nie należało zgasić, aby blask światła nie naprowadził na nich jakichś nieproszonych gości.
Van Mitten zrobił tę uwagę, ale uparty Keraban nie chciał słuchać i latarnie nie przestały się palić.