Keraban Uparty/Część pierwsza/Rozdział VII


Rozdział VI Keraban Uparty • Część pierwsza • Rozdział VII • Juliusz Verne Rozdział VIII
Rozdział VI Keraban Uparty
Część pierwsza
Rozdział VII
Juliusz Verne
Rozdział VIII

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Konie robią to nareszcie ze strachu, czego nie zdołał na nich wymódz bat pocztyliona.


Była dziesiąta wieczór. Keraban, Van Mitten i Brunon, posiliwszy się częścią zapasów żywności zachowanych w kufrze powozowym, zapalili fajki i zaczęli przechadzać się po kawałku wązkiej ścieżki, której grunt nie ustępował pod nogami.

– Zapewnie nie masz nic przeciw temu, przyjacielu Kerabanie, abyśmy wsiedli do powozu i przespali się zanim konie nadejdą.

– Nie mam nic przeciw temu, odrzekł po głębokim namyśle, co u niego było rzeczą niezwykłą.

– Chcę wierzyć że nie mamy się czego obawiać w pośród tej bezludnej płaszczyzny.

– I ja chcę temu wierzyć, odrzekł Keraban.

– Napaść jakaś jest prawie niepodobna, rzekł znowu Holender.

– Prawie niepodobna, odpowiedział Keraban.

– Z wyjątkiem napaści mustyków! zawołał Brunon, który klapnął się porządnie w czoło, aby zgnieść z pół-tuzina tych natrętnych owadów.

I rzeczywiście chmary tych żarłocznych owadów zaczęły gromadzić się koło powozu, zwabione zapewnie światłem latarni.

– A! jakże to niezliczona moc tych niegodziwców! rzekł Van Mitten; wsiądźmy lepiej do powozu bo nas zjedzą żywcem.

– Masz słuszność. Cała okolica Dolnego Dunaju trapiona jest temi żarłocznemi owadami. Aby się od nich uchronić, trzeba we dnie koszule i pończochy, a w nocy całe łóżko obsypywać proszkiem wyrabianym z pewnego gatunku rumianku, rzekł Keraban.

– A nie mamy go, na nieszczęście! rzekł Brunon.

– Któż mógł przewidziéć że ulegniemy w bagnach Dobruczy, odrzekł Keraban. Mówiono mi, przyjacielu Van Mitten, że osiedliła się tu kolonia Tatarów krymskich, którym rząd nadał rozległe grunta i przywileje, i owady te zmusiły ich do opuszczenia swych siedzib.

– To co teraz doświadczam każe temu wierzyć; wsiadajmy co prędzej, mówił Van Mitten opędzając się chustką.

Wsiadając do powozu, Keraban rzekł:

– Jakkolwiek nie ma się czego obawiać, dobrze przecież byłoby żeby Brunon czuwał do czasu powrotu Niziba i pocztyliona. Nie obawiaj się jednak tych przeklętych komarów, gdyż powszechnie utrzymują, że nie kłują nigdy dwa razy w jedno miejsce, zapewne więc już niedługo dadzą ci pokój, rzekł Keraban.

– Tak, jak mnie zakłują; ale przynajmniej niech mi wolno będzie czuwać w kabryolecie, odrzekł Brunon.

– Dobrze, byleś nie zasnął.

Wsiadłszy do kabryoletu, spuścił oszklony fordekiel, dozwalający mu widziéć przestrzeń oświetloną światłem latarni, i walcząc ze snem, rozmyślał nad dziwnym zbiegiem okoliczności, który jego, dziecię starej Batawii, rzucił na drugi koniec Europy.

– I oto mówił, mam odbyć podróż około morza Czarnego, dlatego że przyjaciel mego pana nie chciał zapłacić dziesięć parasów, które najchętniej dałbym z własnej kieszeni… A! znowu te łotry mustyki! choć pan Keraban utrzymuje że to komary.

Wyjął tedy fajkę, nałożył ją jakby nabijał broń palną z której miał dać ognia, zapalił, wciągnął dym całemi piersiami i wypuszczał kłębami. Roje mustyków zaczęły brzęczyć mocniej i nareszcie uciekły kryjąc się w najciemniejszych kątach kabryoletu. Nie chcąc ich więzić, opuścił ferdekiel i wszystkie uleciały, a inne odstraszone dymem nie śmiały się zbliżyć.

Pozbywszy się groźnych nieprzyjaciół, Brunon odważył się wychylić głowę i rozejrzéć dokoła. Chwilami zrywał się wiatr gwałtowny i mocno wstrząsał powozem, ale ten tak przykuty był do gruntu, iż można było nie bać się obalenia. Wpatrywał się w oddal czy nie ujrzą światła zwiastującego powrót Niziba i pocztylio na z końmi, ale noc czarna nic widziéć nie dozwalała. Jednak wpatrzywszy się bacznie w jedną stronę, zdawało mu się że w odległości jakich sześćdziesięciu kroków dostrzega jakieś iskrzące punkciki, prędko i cicho poruszające się, już to nad ziemią, już o parę stóp wyżej.

Myślał z początku że może jest to fosforesencya błędnych ogników, wydobywających się z bagnisk, ale jednocześnie zwróciło jego uwagę że konie zaczynają objawiać pewien niepokój. Wietrzyły i parskały silnie.

– Co to być może? myślał sobie; nowy jakiś kłopot. Czyźby to były wilki?

Nie było to niepodobnem; w delcie Dunaju znajdują się liczne gromady tych zwierząt zawsze zgłodniałych, mogłyby więc zwęszyć konie powozu.

– Tam do licha! szepnął Brunon, byłaby to gorsza sprawa niż z mustykami, dym z fajki by ich nie odstraszył.

Konie zaczęły objawiać coraz większy niepokój; spinały się, chciały zerwać, silnie wstrząsały powozem. Świetlane punkta zdawały się zbliżać; jakieś głuche mruczenie mieszało się ze świstem wiatru.

– Zdaje mi się że trzeba zawiadomić o tem pana mego i Kerabana, rzekł Brunon.

Wyszedł więc z kabryoletu i otworzywszy drzwiczki wsunął się do wnętrza powozu i zamknął je co prędzej. Obaj przyjaciele spali spokojnie obok siebie.

– Panie! panie!… zawołał cicho, dotykając ramienia Van Mitten’a.

– Pal licho! natrętnika co mnie budzi! krzyknął zaspany Holender, przecierając oczy.

– Proszę pana, nietrzeba przyzywać licha, a szczególniej wtedy gdy może jest bardzo blizko, rzekł Brunon.

– Kto jesteś?

– Brunon, sługa pański.

– A!… to ty!… Brunonie? Cóż tam zaszło nowego?

– Chciej pan jeźli łaska obudzić pana Kerabana; tylko nie tracąc czasu.

Nie pytając o powód, w pół śpiący Van Mitten wstrząsnął ręką towarzysza podróży.

Bodaj to sen Turka, który ma zdrowy żołądek i czyste sumienie, a w tym właśnie wypadku znajdował się przyjaciel Van Mitten’a; to też nie od razu tenże zdołał go obudzić.

Nie podnosząc powiek, Keraban mruczał, jakby dając tem znać że nie chce być obudzonym; a jeźliby i we śnie był tak uparty jak na jawie, to chyba daremnie sililiby się żeby go rozbudzić. Jednakże Van Mitten i Brunon tak nalegająco nim wstrząsali iż nareszcie przebudził się, przeciągnął, otworzył oczy, i przemówił ospałym głosem:

– Hum! czy nareszcie Nizib i pocztylion przyprowadzili konie?

– Nie jeszcze, odpowiedział Van Mitten.

– Więc po cóż mnie budzicie?

– Bo choć nie ma koni, nadchodzą za to inne jakieś bardzo podejrzane zwierzęta, zamierzające na nas napaść? rzekł Brunon.

– Co za zwierzęta?

– Chciej pan wyjrzéć.

Spuszczono szybę i Keraban wychylił głowę z powozu.

– Niech nas Allah strzeże! zawołał, całe stado dzików.

Keraban nie mylił się; w całej tej naddunajskiej okolicy znajdują się niezliczone stada dzików; napad ich jest bardzo groźny i niebezpieczny.

– Cóż mamy robić? zapytał Van Mitten.

– Siedziéć spokojnie, jeźli nas nie zaczepią, bronić się jeźli napadną.

– Ale dlaczego zwierzęta te miałyby na nas napaść? Przecież dziki nie są drapieżne ani mięsożerne, rzekł Van Mitten.

– Być może, odpowiedział Keraban, może więc nie poźrą nas tylko rozszarpią, trzeba zatem na wszelki wypadek, przygotować się odrzekł Keraban.

Obejrzeli i nabili broń. Van Mitten i Brunon mieli sześcio-strzałowe rewolwery i pewną liczbę ładunków, ale Stary Turek, zacięty nieprzyjaciel wszelkich nowych wynalazków, posiadał dwa pistolety tureckiego wyrobu, wysadzane drogiemi kamieniami, pięknie wyglądające za pasem bogatego agi, ale niewiele warte.

Dwudziestu dzików otoczyło powóz; światło latarni, które zapewnie ich zwabiło, dozwalało widziéć jak się rzucały i ryły ziemię ostremi kłami Były to zwierzęta ogromne i nadzwyczaj silne; każdy z osobna mógłby rozszarpać całą sforę psów.

Czuły to dobrze konie, i jak tylko posłyszały krząkanie licznego stada, zaczęły zrywać się, szarpać, rzucać w bok, tak że trzeba się było obawiać że złamią dyszel i porozrywają zaprząg.

Wtem rozległo się kilka wystrzałów; to Van Mitten i Brunon dali po dwa strzały: ugodzone kulami dziki rzuciły się na ziemię z wściekłym rykiem, a inne, rozwścieczone gorzej, uderzyły na powóz, gwałtownie bijąc w niego kłami. W kilku miejscach przedziurawili drzwiczki i łatwo było przewidziéć że mogą rozbić cały powóz.

– Źle z nami do kroćsto-tysięcy! zawołał Bruno.

– Strzelać! krzyknął Keraban i zaczął dawać ognia z pistoletów – na cztery razy, raz zaledwie trafiając, czego przecież przyznać nie chciał.

Brunon i Van Mitten ranili znów kilku dzików, te rzuciły się na konie, które nie mogąc ruszyć się z miejsca, broniły się tylko kopytami. Szarpały silnie, chcąc zerwać postronki, ale te zrobione z nadzwyczaj grubej i mocnej liny, oparły się ich usiłowaniom.

Wtem nagle uczuli tak gwałtowne wstrząśnienie, jak gdyby oderwał się cały przód powozu.

– Może to i lepiej! rzekł Keraban; jeźli konie zbiegane popędzą stepem, dziki pogonią za niemi i nam dadzą pokój.

Ale przód powozu oparł się wstrząśnieniom, dając tem dobre świadectwo angielskim fabrykantom pojazdów. Przód tedy nie oderwał się, ale powóz się poruszył, i po kilku szarpnięciach rozpaczliwych konie wydobyły go z błota, w którem zagrązł aż po osie i galopem wraz z nim popędziły. Dziki jednakże nie dały za wygranę, biegły za powozem rzucając się już to na niego już na konie, które dotąd nie zdołały ich wyprzedzić.

Keraban, Van Mitten i Brunon schronili się w głąb powozu.

– Albo powóz się przewróci… zaczął Van Mitten.

– Albo nie, dodał Keraban.

– Trzebaby pochwycić lejce, rzekł przezorny Brunon.

Spuścił przednią szybę i wysuwając rękę probował czy mu się ich nie uda dosięgnąć. Ale widać konie porwały je szarpiąc się, trzeba więc było zdać się na ślepy los i czekać na czem się skończy ta szalona jazda po nieznanej bagnistej okolicy. Za każdem wstrząśnieniem powozu podróżni nasi uderzali o siebie jak piłki, Keraban, jako dobry muzułmanin, z obojętnością poddawał się swemu przeznaczeniu, Van Mitten i Brunon, flegmatyczni jak zazwyczaj Holendrzy, nie mówili ani słówka.

Upłynęło sporo czasu, konie nie przestawały pędzić galopem, dziki nie przestawały ich ścigać i podróżni mogli miéć nadzieję ocalenia, jeźli nie zajdzie jakiś wypadek, jeźli koło nie złamie się albo nie spadnie, lub powóz nie uderzy o pień lub kamień i nie wywróci się w bagnie.

Kierując się wrodzonym instynktem, konie trzymały się tej części stepu którą przebywać nawykły, i pędziły wprost ku stacyi pocztowej, i gdy pierwsze brzaski dnia świtać zaczynały, już tylko o kilka wiorst były od niej oddalone.

Dziki powoli zaczęły zostawać w tyle; mimo to konie nie zwolniły biegu, pędząc dopokąd nie padły o jakie paręset kroków od domu pocztowego: tak więc Keraban i towarzysze jego zostali ocaleni.

W chwili gdy powóz przybył do stacyi, Nizib i pocztylion mieli z niej dopiero odjechać, gdyż pierwej, wśród tak czarnej nocy, nie mogli puszczać się w drogę. Po założeniu świeżych koni za które Keraban grubo zapłacił, i po naprawieniu uszkodzeń zaprzęgu i powozu, puszczono się zaraz drogą wiodącą do Kilii.

Nazajutrz, wyjechawszy równo ze dniem, dojechali nie długo do granicy rossyjskiej. Tu zaszły pewne trudności z urzędnikami na komorze, gdyż Keraban odmawiał im prawa rewidowania jego powozu i rzeczy. Byłoby to może pociągnęło jakie niemiłe następstwa, ale cudem jakimś udało się Van Mitten’owi nakłonić go do ustępstw i uiszczenia żądanej opłaty celnej. Nie powstrzymał się jednak od wypowiedzenia:

– Ze wszystkie rządy podobno nie warte łupiny tureckiego orzecha.

Przebyli prędko granicę rumuńską i powóz sunął się częścią Bessarabii, ciągnącej się na północno-wschodniem wybrzeżu morza Czarnego. Teraz znajdowali się już tylko o dwadzieścia mil od Odessy.