Klątwa (Grabiński)/Czarci Skok

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żalny
Tytuł Klątwa
Pochodzenie W pomrokach wiary
Wydawca Księgarnia Maniszewskiego i Meinhardta
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia „Narodowa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czarci Skok.


Zapuściło jesienne słonko złotooki niewód pomiędzy pnie rapatych jesionów, jaworów, spławiło w czerwonej topieli zrudziałą usłoń rozkali.
Na zachód mu było, na rychły — po znojnej, latowej zgorzeli, na zbożny, późny wczas.. Więc gasło.
Zagrała żagwicami wirchów debra, miotnęły się w niebo wyzewem krzesanice...
Poniknąć im było za chwilę, zanurzyć się w nocnej omroce... Więc płomieniały pod koniec. Już chyłkiem pełzał po zboczach zdradliwy ćmuk, podlizywał stoki, zarzucał ponure więcierze w głębiny pieczar...
Tylko hań górą na przełęczy jasno było i krwawo. Spodem w rozpadli gruchotała po żwirowisku woda głęboko, że pod mrok okiem nie dojrzysz. A po dniu strach patrzeć; parów bo do cna zjeżony iglicami graźni, co od dołu się stożą i od samego wejrzenia kolą. Toż i nikt nie zaglądał w roztokę, gdy mu przełękiem droga wypadła.
Przerzucała się powyż ścież ściągła jak dziewuszyna przewiązka, stroma, wyboista: chyba biesowi poręczna, gdy pod nockę wiatrową do kochanic w zaloty wędruje. Nie darmo Czarcim Skokiem nazwano.
Rzadkoć i nieochotnie puszczali się ludziska tym zawodnym wykrotem, chyba że na czasie zbywało a pośpiech przynaglał. Właśnie widniał żywo, zatopion w powodzi słońcowej, jak skrzącą zaworą sprzęgał skalne wirchowiska.
Po brzegach wgłobiły się w opoczyste podglebie szaroty, zazierały w otchłań nieulęknione badyle czartopłochu. Drapieżna krasa była i twarda. Nie dziwota: orłowe grodzisko.. Znagła na grzbiecie od lewicy ozwały się wartkie stąpania i głosy; ludzie widno nadciągali ku perci. Jakoż i przyspiali niebawem zamajaczywszy w żlebowej gardzieli. Odprowadzał Wonton Ostapa na gody, jakie miał nazajutrz z gospodarską dziewką odprawiać, a że już spóźniona zdała się chwila, zasię przed weseliskiem trza było jeszcze coś niecoś przyładzić, przeto rzucili się przełęczą z kiełza przemierzając drogę.
Młodszy szedł w poprzód cały w pośmiechach, zradowany szczęsną żeńbą — Wonton z nawisłą głową z zapamiętaniem jakowemś nasladował kroki bratowe.
Lica schylonego widać nie było ni oczu, lecz kiedy od czasu do czasu prostował się w górę, postrzegałeś twarz ziemią bardziej niż ludzkiem ciałem patrzącą, w jagodach, zapadłą jamami, przeżartą. Tylko źrenice mu pełgotały gromnicznem światłem gdzieś głęboko, głęboko w jaskiniach oczodołów. We wsi gadali, że człek to już strawiony do przyciesi. Bo i prawda: ostatkami gonił...
Dziwnie bo, dziwnie bywa na tym tu ziemskim postoju i przeróżne ludziska snują się po obłędliwych lasach świata tego.
Idzie ci człek, idzie niby narokiem, aż tu się nie opatrzy, gdzie i poco zawitał. Na pokaz własnowolny, a w rzeczy jako to łątko konopne, wiatrów igrzysko napolne. Wije się to krąży, a w koło, a w koło wartoli.. Dolo ty, dolo człowiecza...
Przywrze niejeden wierzeniem do czegoś tak krzepko, rozeprze się skalnem zamczyskiem w posadach tak rozłogo, że go stamtąd nie wyruszyć. A wierzenie owo rozliczne. Jeden się klnie Bogiem, drugi biesowi przykłonną cześć niesie, poniektóry z innemi się siłami zmaga.
Zaklęci owych mocy wyzwiskiem najcięższym mozołom wydolą, jakby wsparci na tajemnych barach po szczerby reglowe się dźwigną.
Nie odgadniesz pono nigdy, kto ich tak mocarzy — — one włady ciemne, którym zawierzą, czy własny duch wierzeniem stalny?
Bo znikąd nie wiesz, zali są naprawdę.
Może to z człeka własnej duszy na świat wychodzą mocarki?
Jeno że sam inędy źródliska dopatruje.
O takich mówią, że z Bogiem abo ze złym społecznie trzyma. Lichoć tam przezna, z kim — może i z sobą samym?..
Ale bywa też ponierazu owo zbratanie we wierze straszne dla ludzkiej doli, gdy wyświęci swą wtórą wywrotną stronicę.
Wtedy obraca się na sojuszników i wspólnem, świętem słowem o ziem powala wierzących.
Tak też bywa, gdy klątwa zawiedzie piorunową chmurę nad głową tego, co jej wiarę daje.
Na to piekielne pozwanie bogi tajne jakoweś, wspólne obojgu bożyce stawić się muszą, by świadczyć ich wierze potęgą karzącą...
Bo nie przeklnie nigdy ten, co nie wierzy...
Tak ci się zawiązuje wspólna, klątewna sprawa między tą trójcą nieludzką i toczy się, toczy, aż spełni...
Zaś spełnić się musi, bo wierzą.
A może i niema trójcy, nie — postał i ślad tajnych mocarzy, jeno dwa duchy człowiecze wzajemną się siłą wszechwładą..
Boć nie przenikniesz, czy Bogiem klnie, czy duchem własnym. Na jedno wyjdzie — byle wierzyli. Kiedyś, po wszystkiem powiedzą ludzie:
— Bóg skarał.
Czy po prawdzie, niewiada. Może sam siebie. Może go własna dusza spełnić klątwę niewoli. W mrokach bo brodzim wszyscy, we mgławych i nikt nie pewien, dlaczego.
Bywa i druga moc duszna, porówno straszna i władna. Potęga niewiary. Choćby go ojciec, mać rodzona na sąd Boży pozwali, klątwą obrali, nic mu to — zurąga i dziwo: nic mu się złego nie przygodzi. Bywają, bywają ostapowe ludziska!
I ci mocarni, przewładni lecz zda się inaczej. Mroczno bo pośród nas, ćmawo i wieczyście bytujemy na oparzeliskach młaczanych, bez postanku dymiących, mglicami zasnuci, że brat brata w poćmie nie odróżni. Ziemni posieleńcy!
Jedno z tych odparów wyziera, jedno krwawiącem ślepiem łzawi: krzywda! Okrutna, bezwinna krzywda ludzka!..
I to powieczne pytanie: — Przeczże? Dla jakiej przewiny?
Pytał i Wonton, wypatrywał od roku, od onej godziny i po dziś dzień nie odzierżył odparcia. Więc zmarniał do szczętu i spiołuniała mu dusza...
Weszli na Czarci Skok.
— Ostap! bracie daj rękę, cno mi jakoś wedle osierdzia!
— Naści boju! a dzierż się krzepko!
— Bóg zapłać — tak raźniej...
Szli dalej. Ostap, co przodował, trzymając w podanej w tył ręce dłoń brata, rzucał po wirchach spokojne wejrzenia, zagłębiał rysie oczy w żlebowe kotliny. Wtem poczuł, że ręka Wontona poczyna dziwnie jakoś drżeć w jego, nitoby ją coś wyrywało, nito sam swobodził.. Porazu wywinęła mu się z garści i w owejże chwili posłyszał za sobą nagły szmer, jakby kto drugiego ze ścieży w chłań strącił... Wartko się obejrzał; Wontona już na perci nie było, jeno tam w dole rzuciła mu się raz w oczy ostatni bratowa opończa..
Bez krzyku go zmiotło, bez jęku.
A był to dzień Ofiarowania Przeczystej Panienki, gdy już liście rzęsnym pokotem zalega, słonko u stoku się waży, a po polach, po szerokich porozwiesza mgławe czechła jesienny, cichy smęt..;
Ostap przyostanowił się.
— Stary-li to, czy sam?
Hm!...
i krzyknął w bezdeń.
Głupi ty! — a przeczżeś wierzył!?
Rehotem odgrzmiały skaleniska.
Postał jeszcze czas jakiś na samym środku zawrotnej przełęczy jakby na wyzywy, z urągiem... czekał, aż się słonko w niż pokładzie. Wtedy zaniósł się śmiechem raz jeszcze i gwizdając puścił w drogę: Spieszyło mu się na weselisko; najcudniejszą dziewkę z sioła w łoże brał — Ksenię czarnobrewą.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.