<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lemański
Tytuł Klarcia
Pochodzenie Proza ironiczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KLARCIA
I.

Pewna dziewczynka, imieniem Klarcia, była grzeczna, posłuszna, i miała mamę. Wy też pewno macie mamy, kochane stokrotki!
Mama nieustannie powtarzała Klarci: — »Klarciu, trzymaj się prosto! — Klarciu, nie gnieć sukienki! — Klarciu, czy chcesz być podobną do córki stróża, ordynarnej dziewczyny, co nie ma nawet bucików ani lalki?«
Klarcia nie chciała być podobną do córki stróża, to też trzymała się prosto i nie gniotła sukienki.
Potem Klarcia chodziła na pensyę. Mama wtenczas mawiała znajomym paniom i panom, że Klarcia uczy się à merveille, to znaczy cudownie. Jak to miło, kochane aniołki, gdy kto może powiedzieć à merveille, i to akcentem paryskim!
Na pensyi nauczycielki przepadały za Klarcią. Zawsze miały jej coś do powiedzenia:
— Dlaczego panna dziś nieprzygotowana?
— I znowu niedostateczny!
— Rzym nad Dunajem! ależ to okropność!
— Mój Boże, jakie one były gadatliwe te nauczycielki! Ale Klarcia tylko uśmiechała się. Przecież umiała już tyle: nie gnieść sukienki i trzymać się prosto!

II.

Gdy Klarcia wyszła z pensyi, ożenił się z nią pewien bogaty staruszek. Był to poczciwiec i taki przyjacielski! Sam lubił panienki młode i miał wielu przyjaciół, zwłaszcza młodych, gdyż młodzieńcy szanują starców.
Jeden z owych młodzieńców nie mógł prawie żyć bez dobrego męża Klarci. Często go odwiedzał. Klarcię także bardzo lubił. Nie dziwcie się, drogie dziateczki: przecież zawsze jeszcze trzymała się prosto i nie gniotła sukienki.
Pewnego razu Klarcia przyszła do mamy i powiedziała:
— Mamo, ja się nudzę.
Ale mama, jako niewiasta doświadczona, wiedziała, czego potrzeba kobiecie: trzymać się prosto, nie gnieść sukienki, a potem wyjść za bogatego staruszka. Więc tylko popatrzała na Klarcię, wzruszyła ramionami i wyrzekła:
— Jutro mamy bal na biednych u baronowej de Filantrop. Przyjedź. A propos, jak zdrowie męża?
Klarcia rozdarła jednę rękawiczkę przez pół, u drugiej urwała palec serdeczny i poszła do domu. W drodze spotkała córkę stróża. Była to zawsze ta sama ordynarna dziewczyna, choć już miała buciki a nawet męża.
— I kochacie się? — zagadnęła Klarcia.
— Pytanie! — odpowiedziała ordynarna istota i mrugnęła jedną powieką, co u pospolitaków oznacza figlarność.
Klarcia westchnęła i wróciła do domu. Otworzyła okno w swym buduarze, usiadła na pięknym fotelu w złocisty deseń, i zamyśliła się.
Czas był wiosenny. Drzewa owocowe na gwałt pączkowały. Bukiety bzu na stole pachniały. Na gałązce jaśminu, tuż przy oknie, śpiewał słowik. Śpiewał o tem, że fijołki powychylały się z traw, że noc majowa, taka ciepła i cicha, że tak rozkosznie zbudzić się rano... Śpiewał, że układa nokturn dla swej samiczki.
Niezaprzeczenie był to piękny śpiew. Klarcia słuchała i słuchała. Chciałaby ucałować i te fijołki, co mówią, że już wiosna, i tego słowika, co tak śpiewa... Ale słowik, jak na złość, wyfrunął z jaśminu i poleciał budować gniazdo w krzewinie młodych świerczków. Wtedy Klarcia załamała ręce i powiedziała:
— A więc tak!
Co ten okrzyk miał znaczyć — niewiadomo, ale odtąd największy przyjaciel staruszka zaczął jeszcze częściej go nawiedzać. Klarcia przestała się nudzić i trzymać się prosto, a sukienkę miewała raczej zgniecioną.

III.

Pewnego dnia siedzieli we dwoje na kanapce w złocisty deseń. Klarcia wsłuchiwała się w brzęczenie pszczół za oknem. Młodzieniec palił papierosa.
— Ach, jaki zapach! rzekła Klarcia. — Chciałabym, żeby zawsze była wiosna.
— Phi! — odrzekł młodzieniec, wydmuchując dym, i chciał pocałować Klarcię w uszko. Lecz Klarcia odsunęła się, co nawet było niegrzecznie. Wtedy młodzieniec wygiął ramię, by Klarcię objąć.
— Ach, Boże! — zawołała Klarcia. Byłaby pewnie powiedziała coś więcej, tylko że młodzieniec zasłonił jej usta wąsami. Klarcia okropnie się zażenowała, jak to łatwo możecie sobie wystawić. Wtem do pokoju wszedł dobry staruszek i wpadła pszczoła o strasznem żądle.
Młodzieniec raptem wstał, porwał za kapelusz i szybko wybiegł z pokoju, bez pożegnania. Zapewne zląkł się pszczoły, bo nie można przypuścić, żeby dobrze wychowany młodzieniec chciał popełniać niegrzeczność względem dobrego staruszka, swego przyjaciela. Odchodzić, nie żegnając się, można tylko, gdy się opuszcza liczniejsze towarzystwo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lemański.