Klejnoty amazonki/9
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klejnoty amazonki |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 6.7.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Raffles i Brand znaleźli się w cyrku, próba generalna była już w pełnym toku.
Wielką arenę uprzątnięto już na wieczorne przedstawienie.
Raffles przedarł się szybko przez tłum robotników i zbliżył się do loży, w której siedzieli bracia Bellini, pogrążeni w rozpaczy po przygodzie ich trzeciego partnera. Raffles przedstawił się i wyraził nadzieję, że zdoła zastąpić kolegę.
Obaj akrobaci, wspaniale zbudowani mężczyźni, obrzucili „nowego“ krytycznym wzrokiem. — Egzamin ten musiał wypaść dla Rafflesa pomyślnie. Obaj bracia znali się na doskonałości męskiej budowy.
Raffles udał się do garderoby i szybko wciągnął na siebie obcisłe trykoty. W tym przebraniu wrócił z powrotem na arenę.
Rozpoczęła się próba numeru Bellinich.
Gdy Raffles kilka razy przerobił pokazane mu akrobacje, wykonywał je z taką wprawą, jak gdyby nic innego nie czynił przez całe życie.
— Ten człowiek to prawdziwy fenomen — mruknął do siebie Brand. — Im dłużej go znam, tym głębszego nabieram przekonania, że wszystko potrafi zrobić, co zechce.
— Sądzicie, że pójdzie? — zapytał obu akrobatów.
— Jeszcze pan pyta? — zawołali prawie jednocześnie. — Nigdy w życiu nie mieliśmy jeszcze tak doskonałego partnera... Nasz towarzysz prawdopodobnie po wypadku nie powróci już na arenę. Może zająłby pan jego miejsce na stałe?
Raffles uśmiechnął się zagadkowo i pożegnał się chwilowo ze swymi partnerami. Zarzucił na siebie płaszcz i udał się na poszukiwania Branda. Znalazł go przy wejściu do stajni. Uśmiech jaśniał na jego obliczu.
— Widzę, że masz dla mnie dobre nowiny?
— Doskonałe... Czy wiesz kogo zauważyłem, podczas gdy zajęty byłeś treningiem?
— Nie trudno odgadnąć: inspektora Baxtera we własnej osobie.
— Doskonale.
— Brak nam jeszcze do kompletu Olgi Dimitriew i naszych dwóch szlachetnie urodzonych przyjaciół klubowych...
— Mogę cię uspokoić: nasza woltyżerką znajduje się w cyrku. Przed kwadransem widziałem ją jak wchodziła do boksu, w którym stoi jej koń.
Mówiąc to, Raffles spojrzał w kierunku głównego wejścia.
— Mamy szczęście — rzekł. — Oto i nasi panowie.
Istotnie hrabia Highburn i baron Bournemouth pewnym krokiem zdążali w stronę areny. Sam dyrektor torował im drogę, poczytując sobie za zaszczyt wizytę arystokratycznych gości. Gdy przechodzili obok Rafflesa i Branda, do uszu naszych przyjaciół doszły wypowiedziane przez nich słowa:
— Gdzie się znajduje obecnie pańska piękna woltyżerka? — zapytał hrabia, pociągając w specyficzny sposób nosem.
— Panowie mają na myśli Olgę Dimitriew? — zapytał dyrektor.
— Oczywiście, — odparł hrabia Highburn, skubiąc mizernego wąsa.
— Jest w cyrku... Ale chwilowo nie będą panowie mogli z nią rozmawiać, ponieważ zajęta jest przygotowaniami do swego numeru.
— To nic nie szkodzi. Chętnie przyjrzymy się temu...
— Jak panowie sobie życzą... Czy panowie zaszczycą dzisiejsze przedstawienie swoją obecnością?
— Oczywiście — odparł hrabia Highburn.
— Proszę... Może panowie zechcą obejrzeć stajnię? Śmiem powiedzieć, że posiadam najlepszą stajnię w Europie...
— Przekonamy się o tym wieczorem...
Raffles i Brand nie uronili ani jednego słowa z tej rozmowy i spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
— Wiem, co to znaczy — mruknął Brand.
— Oczywiście... — odparł Raffles. — Dziś wieczorem damy im nauczkę. Ale cóż to takiego? — przerwał, spoglądając niespokojnie na schody, wiodące do garderoby artystów.
Charley poszedł w kierunku jego wzroku.
Na schodach stała jakaś postać, przebrana w cudaczny strój błazna. Miała ona na sobie o wiele za długie i za szerokie spodnie, z pod których wyglądały czuby olbrzymich, fantastycznie powykręcanych butów, czarną marynarkę z długimi połami i wysoki kołnierzyk zachodzący aż na brodę. Z pod krótkich rękawów wyglądały poszarpane mankiety. Całości dopełniała źle przymocowana peruka. Postać ta trzymała w jednej ręce potężnych rozmiarów parasol, w drugiej zaś, czerwoną chustkę do nosa.
Powoli i ostrożnie błazen schodził ze schodów. Raffles i Brand z trudem powstrzymali się od śmiechu.
Tą śmieszną figurą był sam inspektor Baxter we własnej osobie.
— Nie rozumiem, dlaczego on nie występuje? — szepnął Charley — miałby zapewnione powodzenie. Każdy błazen zazdrościłby mu z duszy serca!
— Oczywiście — odparł Raffles. — Musimy mu się przedstawić.
— Czy nam to niczym nie grozi?
— Cóż znowu? Będzie nas uważał za swych kolegów. Jesteśmy przecież doskonale ucharakteryzowani.
Baxter zdołał wreszcie z ogromnym trudem zejść ze schodów.
— Czy mogę przywitać się z kolegą? — zapytał Raffles, zbliżając się do niego, — należę do trupy Bellini... A to mój przyjaciel, stajenny...
— Bardzo mi przyjemnie — jąkał Baxter.
Przykro mu było w pierwszej chwili, że potraktowano go jako cyrkowego clowna.
— Ja?... Z pewnością są lepsi ode mnie — brnął dalej inspektor.
— Wygląda pan znakomicie... Klasyczny okaz głupiego Augusta!... Czy idzie pan na próbę.
— Na próbę? — powtórzył Baxter z przerażeniem.
— Nie... To znaczy, jestem zwolniony od prób, ponieważ doskonale znam swój numer.
— Tym lepiej!... Do zobaczenia wieczorem!
— Do zobaczenia!
Raffles ukłonił się inspektorowi, który odpowiedział mu równie uprzejmym ukłonem.
— Nigdy jeszcze nie widziałem nic równie zabawnego — rzekł Charley po jego odejściu. — Wygląda, jak prawdziwe straszydło na wróble.
— Słusznie — odparł, śmiejąc się Raffles. Raz nareszcie wcielił się we właściwą postać.