Klin klinem (Kraszewski, 1885)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klin klinem |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Marszałkowa podziękowała Bogu za ocalenie syna, a powinna też była dziękować i Prozorowiczowi, którego zabiegi, nie mało się przyczyniły do — wybicia Klina klinem.
Lecz że nic ludzkiego po myśli ludzkiej nie idzie posłusznie, nawet Prozorowicz nie mógł osiągnąć celu swoich troskliwych starań. Bernard był wprawdzie w serdecznych stosunkach braterskich z Anzelmką, ale serce jego ściśnięte, nie szukało pociechy w odnowieniu uczucia, na którem taki zawód poniosło.
Pani marszałkowa postrzegła wkrótce, iż myśl trzeba było co najmniej odroczyć. Bernard wypraszał się, aby mógł podróżować, matka nie była od tego, zwłaszcza, że naówczas jeszcze o wyjeździe Fanteckiego z domu mowy nie było.
Spoważniał Zniński po tej katastrofie, a życiu szukając celu jakiegoś zajął się nauką. Matka nie była przeciwną — podróż więc miała cel naukowy.
Anzelmka tymczasem z ciocią Turska wyjechała do siebie. Ze strony Bernarda była tylko ku niej przyjazń, w jej sercu zrodziło się uczucie daleko silniejsze ale dziewczę kryło się z niem, jak ze skarbem i było pewne, że ani on, ani mamcia, ani ciocia się go nie domyśla. Czy się na tem nie myliła, nie wiemy. Anzelmka po cichu poprzysięgła nawet sobie, że nigdy za mąż nie pójdzie, że będzie czekała i gotowa zostać starą panną.
A jeśliby on się ożenił? W takim razie nawet, heroiczne dziecię projektowało zostać przyjaciółką jego żony, i choć zdala patrzeć na niego.
W podróży Bernarda rok przeszło upłynął. Zajmował się mineralogią; stosy kamieni przychodziły do Stadnicy ze wszystkich stron świata.
Anzelmka nagle nabrała ochoty do tej nauki i poczęła gwałtownie zbierać minerały, czemu się ani ciocia Turska, ani mamcia nie sprzeciwiała. Bardzo ładne szafeczki porobiono dla nich, poukładano systematycznie. Anzelmka rozgorączkowywała się dla pięknych okazów, wypisywała próbki ze wszech krajów i śmiano się z niej trochę. Ale tak stawała się piękną rozwijając coraz, że jej nawet z kamykami w ręku było do twarzy.
Niektórzy kawalerowie z sąsiedztwa próbowali się do jej serca dobijać z pomocą bazaltów, a jeden chciał je zdobyć dziwnej piękności hyacyntem... To mu się wszakże nie udało.
Na drugi rok, Bernarda powołała matka do domu, czując się nie bardzo zdrową. Wrócił więc wprost z Egiptu, nie zatrzymując nigdzie po drodze. W istocie matka jego, pomimo nie zbyt podeszłego wieku i sił, jakie się mieć zdawała, od niejakiego czasu mocno się czuła osłabioną, a lekarze nie wróżyli jej długiego życia. Gdy Bernard nadbiegł nareszcie do domu, zastał ją samem szczęściem odżywioną, zdrowszą, ale nazajutrz po dniu wyczytał z twarzy, iż pochodnia życia gasła powoli...
W Stadnicy znalazł znowu i ciocię Turską i piękną Anzelmkę, w pierwszej chwili nie było mowy o niczem, tylko o podróży, o domowych sprawach, o nieskończenie wielu szczegółach, których się wzajemnie od siebie dowiadywano.
Bernard stał się trochę monomanem przez mineralogią, nazajutrz cokolwiek uspokojony o matkę począł cały ranek swe skarby rozkładać, porządkować i chwalić się niemi. Jak wszyscy zbieracze miał to pojęcie, iż piękne okazy jego, cały świat równie, jak i jego samego obchodzić musiały.
Z bardzo pięknym ametystem, siedzącym jeszcze w łupinie — popisywał się właśnie, gdy Anzelmka spojrzawszy, odezwała się chłodno.
— Mam daleko piękniejszy!
— Tak! oprawny, szlifowany — rzekł Bernard... ale nie tak, jak go Bóg stworzył.
— Właśnie że tak, jak go Bóg stworzył i większy od twojego...
Zdumiał się bardzo podróżny...
— Twój zbiór bogaty, nie przeczę — odezwała się Anzelmka, ale moje petryfikaty daleko wytworniej dobrane, a kollekcya szlifowanych marmurów...
— Jakto? masz kolekcyę? zapytał Bernard.
A — a jakże! odparła Anzelmka...
— Zkądże ci przyszła ta fantazya?
— Przez małpiarstwo, mój braciszku — uśmiechnęła się kuzynka. Zaciekawiłeś mnie i musiałam przez zazdrość uczyć się mineralogii. A żebyś wiedział ilem młotkiem palców natłukła! dodała podnosząc rękę, Bernard spojrzał, była to taż sama rączka maleńka, wcale nieuszkodzona od młotka lecz wybielała znacznie...
W kilka dni potem, gdy matka się miała lepiej z ciocią Turską i Anzelmą pojechał oglądać jej zbiory. Przekonał się widząc je, że prawie niepotrzebnie tak daleko jeździł po okazy, które kuzynka siedząc na miejscu, pościągała z całego świata.
Nie wiem, czy minerały pociągnęły go i zbliżyły do Anzelmy, ale byli z sobą bardzo dobrze i czule. Jednakże Bernardowi przez myśl nie przeszło ani się starać o nią, ani inaczej zakochać i gwałtowniej. Byli jak brat z siostrą i znajdowali że im do cichego, spokojnego szczęścia nic nie brakło. Ciocia Turska i marszałkowa, widząc te stosunki, wyglądały rychłoli się z nich ta upragniona miłość rozwinie — ale napróżno.
Matka coraz słabła i niepokoiła się losem syna, który dla niej był najlepszem w świecie dziecięciem...
Wszystko dawne zapomniane i pogrzebione zostało...
Upadek sił marszałkowej, był widoczny, czuła go ona sama...
— Mój Bernasiu — rzekła raz cicho całując go w głowę, jeżeli ty chcesz bym spokojnie zeszła do grobu, niech ja cię widzę ożenionym i szczęśliwym.
Bernard westchnął. Wspomnienie ożenienia zawsze dlań było bolesnem bardzo, odnawiało ranę choć zabliźnioną, ale czuć się dającą jeszcze.
— Moja droga mamo — odpowiedział całując jej rękę... ja — nie mam ani ochoty, ani rozumu do ożenienia.. Jeżeli ci to do szczęścia potrzebne... wybierz mi żonę...
Marszałkowa spojrzała nań, obojgu łzy zakręciły się w oczach i dnia tego nie mówili o tem więcej... Potem znowu kiedyś zaczęła chwalić bardzo Anzelmę. Bernard gorąco jej wtórował, unosił się nad nią — i wyrwało mu się: — Ja ją tak kocham...
Matka spojrzała wyraziście...
— Weźże ją sobie — dodała zniecierpliwiona...
Bernard się zerwał. — Ale nie! nie! zawołał, ona warta serca świeżego, a nie tak zwiędłego jak moje. Ja ją kocham, ale nie tak, jakby ją mógł ukochać inny — i ona mnie kochać nie może. Nawykliśmy być bratem i siostrą.
Marszałkowa i na ten raz nie nalegała, lecz myśl była rzuconą. Bernard ją w sercu uniósł i począł się pytać siebie, czyby ona rzeczywistością stać się nie mogła.
Anzelmka nie wiedziała o niczem. Wieczorami zwykle zbierano się w pokoju sypialnym marszałkowej, która z niego nie wychodziła. Na wielkim stole przy lampie, przerzucano dzienniki, książki, Anzelmka i Bernard czytywali głośno na przemiany. Matka siedziała w wielkim fotelu i milcząc patrzała na dzieci.
Jednego dnia Bernard, rozmawiając z matką, przykląkł przed nią i całował białe jej wychudłe ręce... Anzelmka jakimś wypadkiem znalazła się z drugiej strony... Staruszka spojrzała na oboje... uśmiechano się wesoło... Syn i ona mamcią ją nazywali...
— Ale ty bo jeszcze do tego nie masz prawa moja ty droga — odezwała się marszałkowa — daj mi prawą rękę. Wyciągnęła ją posłuszna... nie domyślając się jeszcze... Bernarda dłoń leżała już na ręku matki, połączyła je razem i przeżegnała...
Anzelmka zarumieniła się jak wiśnia, w oczach jej stanęły łzy...
— Ot tak! rzekła matka — teraz nazywaj mnie jak chcesz... i niech wam Bóg błogosławi.
Biednemu dziewczęciu szczęście zdawało się tak niemożliwem, że pobladła i zachwiała się. Bernard musiał pochwycić ją mdlejącą, ale gdy się ocuciła, milcząc założyła mu ręce na szyję i głowę sparła na jego ramieniu.
W tej chwili szczęścia, o ludzkie losy — o serca dzieje! Bernard przypomniał ten pierwszy uścisk w życiu — który mu długie zatruł lata... ale w prędce myśl powróciła do rzeczywistości i marzenie rozprysnęło się na wieki.