<<< Dane tekstu >>>
Autor Abgar Sołtan
Tytuł Klub nietoperzy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia nar. W. Manieckiego
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Władysław zeskoczył pospiesznie z wózka i podbiegł przywitać gospodarzy.. Marszałkowa życzliwie się doń uśmiechnęła, marszałek jednak miał ciągle zmarszczone brwi i gdy go Władysław w ramię całował, szepnął dość niechętnie:
— Jeździsz zawsze jak warjat!... I dziś omal nie potratowałeś mi ludzi.
Nic nie odpowiedział Władysław na tę przymówkę poważnego marszałka, tylko natychmiast zwrócił się ku Jadwidze i wyciągnął ku niej dłoń na powitanie.
— Czy i pani także potępi mnie za pośpiech, z jakiem zajeżdżałem przed uniski ganek? — zapytał, przytrzymując jej rękę w swej szerokiej dłoni.
Dziewczyna zarumieniła się znowu i pospiesznie rękę cofnęła.
— Zapewne, że wart pan nagany, omal nie porozjeżdżałeś pan żniwiarzy, którzy tak pilnie dla wuja pracowali... To nie ładnie! — mówiła, pochyliwszy główkę ku ziemi. Ze spojrzenia jednak, które przedtem rzuciła na ogorzałego chłopaka, sądzić on mógł, że nietrudno przyjdzie mu otrzymać przebaczenie za zbrodnię dziś popełnioną.
Orszak dożynkowy zbliżył się wreszcie do samego ganku; dziewczyna niosąca żytni wianek podeszła do dziedzica i pochylając głowę przed nim prosiła go o przyjęcie tego symbolu skończonych zbiorów. Chór śpiewał ciągle... Po żytnym wianku przyszła kolej na pszenny, „panna młoda,“ niosąca go przyklękła przed marszałkową, a cały tłum zanucił nową pieśń na inną, weselszą nutę:

„A nasza pani pyszna
Pered worota wyjszła;
Kluczamy zadzwonyła,
Bohu sia pomołyła
Szczo w polu obrobyła“.

Baby wszystkie i stare i młodsze zaczęły przy dźwięku tej pieśni klaskać w takt rękami i cisnęły się tłumnie do ucałowania ręki miłosiernej i lubianej powszechnie pani. Wszczął się hałas, pisk, gwar trudny do opisania, a równocześnie wiejska kapela, złożona ze skrzypiec, cymbałów, bębenka i basetli, zagrała od ucha skocznego kozaka.
Przestraszone tym hałasem konie Władysława dopuściły się nowej zbrodni; zatrzymał je Hryń obok oficyny i dopomagał Żorżowi do wydobycia z pod kozła kuferka, gdy nagle konie usłyszawszy pisk i hałas, spotęgowany wrażeniem głośnej brzękliwej muzyki, a nie czując hamującego ich zapał wędzidła ruszyły z kopyta w około obszernego dziedzińca... Hryń kuferek wyrzucił, lejce schwycił i w czas na koźle się usadowił, ale spłoszonych koni nie mógł od razu opanować, i tak rozhukane, chrapiące, ale prześliczne i wspaniałe w tem podnieceniu obleciały dwa razy w koło gazonu, zanim je zdołał powstrzymać.
Ludzie instynktownie usunęli się na stronę, a na widok wspaniałych zwierząt z ust żniwiarzy wyrwał się jednobrzmiący okrzyk oznaczający uwielbienie i podziw — Ah-h-h!
I w oczach Jadwigi i kapitana odmalowało się to samo wrażenie; marszałek tylko zirytowany do żywego, krzyknął na Hrynia:
— Trzymaj gamoniu dobrze w łapach te bestje, bo nieszczęścia narobią!
Władysław stał zmięszany i zawstydzony, słowa i zachowanie się wuja gniewały go w gruncie, czuł jednak, że zasłużył w części na nie; wiedział jednak z doświadczenia, że objawy złego humoru starszego krewnego należy znieść cierpliwie; — obrazić się na marszałka, byłoby szczytem śmieszności, a jemu w szczególności zaszkodziłoby bardzo...
Poczciwy kapitan odgadł od razu stan, w jakim znajdował się Władysław, i pospieszył z ratunkiem. Staruszek ten miał swój specjalny sposób ratowania sytuacji, odwracał uwagę słuchaczy od drażliwego przedmiotu opowiadaniem jakiejś dykteryjki, zaczerpniętej z długoletnich wspomnień.
— Anglezy! mości dzieju anglezy! — zaczął uśmiechając się wesoło. I za moich czasów już się była ta manja rozpoczęła. Na oko podobne do konia, ale w gruncie rzeczy hetka... Patrzysz... z boku — niby to koń, popatrz z przodu — motyka..
Marszałek widocznie nie słuchał słów kapitana, tylko zatopił się w rozmowie ze starszymi gospodarzami wsi, nie zwracał jednak na to uwagi staruszek, tylko prawił dalej pewny, że wreszcie ściągnie uwagę pana domu na swą opowieść...
— Za moich czasów był adjutantem w. ks. Konstantego, Niemiec kurlandzki, baron Schnapshoff — mówił dalej kapitan, który zawsze przekręcał, lub zgoła wymyślał nieistniejące niemieckie nazwiska — otóż ten baron miał u nas pierwszy angielskie konie.. Dziergi to były, Boże odpuść, jak żyrafy, szczególniej jedna którą nazywał „Miss-fic“... Ja wówczas wyszedłem był od podchorążych i służyłem jako podporucznik w konnej artylerji, a konia miałem karego, którego mi wuj od ś p. ks. Eustachego ze Sławuty kupił; „Szumka“ się ten koń nazywał i szedł z tego samego jeszcze rodu, co on sławny Szumka, na którym książę Józef jeździł.
— Co tam pan kapitan opowiada? — zapytał zbliżając się marszałek, udobruchany już trochę i widocznie wstydzący się swego uniesienia i szorstkiego przyjęcia, jakiem przywitał Władysława. — Jakaś końska historja?...
— To o baronie Schnapshoffie, kochany marszałku, musiałeś ją już słyszeć, znudzisz się odgrzewaną historją, chłopi ci pewno coś ciekawszego powiedzą, — odpowiedział, uśmiechając się filuternie stary szlachcic, i powrócił do rozpoczętego opowiadania.
— Otóż ten adjutant książęcy, ten baron kurlandzki strasznie się chwalił swojemi angielskiemi szkapami, a mego karego przezywał haniebnie to: kogutem, to kwikunem, to mości dobrodzieju — indykiem; pasja mię porwała, okropna i postanowiłem szwaba rozumu nauczyć.. A wygrałem był właśnie kilka dni przedtem w faraona ze sto dukatów... Proponuję więc baronowi po sto dukatów za ręce i wyścig po terenie, który ja wyznaczę... Szwab się zgodził i śmiał się z góry i na śniadanie za wygrane pieniądze zapraszał już naprzód... Jak przyszło do rzeczy, pokazało się, że angielska mości panie „Miss“ zjadła mydło. Na naszej drodze była młynówka dość szeroka.., Szwab jechał z razu przodem i tak parł, że aż mię strach obleciał, aż tu patrzę, dojeżdża do owej młynówki... Hop!.. A tu nie dopisało! Kobyła się tylko spięła, panie, i susa, panie, na prawo... On ją spicrutą — a ona fajt na lewo... Tymczasem i ja nadleciałem. Szumkę ścisnąłem ostrogami, z lekka do skoku podniosłem, a później zfolgowałem mu trochę cugli... Ani się nie obejrzałem, a już na drugiej stronie się znalazłem... Tedy się oglądam, a szwab swoją mis młóci jak cepem, a ona wierzga i t. d. Ukłoniłem mu się grzecznie i pojechałem do mety... Ot, co są angielskie konie!
— Oh! że mój Warchoł nie odmówi żadnego skoku, to ręczę kapitanowi — zawołał zajęty opowiadaniem Władysław.
— Ciekawym bardzo tego Warchoła zobaczyć, wmięszała się do rozmowy Jadwiga, doskonała amazonka i wielka amatorka koni.
— Już to ja tych arcyrasowych nie lubię — zakonkludował marszałek — sam jeżdżę na mierzynie, a cug pani marszałkowej umyślnie co roku idzie na kilka dni do siewnika, żeby nie odwykały od roboty... Po co Pan Bóg konie stworzył, jak nie po to, żeby pracowały? No, a teraz chodźcie na herbatę, a pan panie Wolski — zwrócił się do ekonoma — zabierz ludzi do oficyny i tam przed piekarnią mogą sobie pohulać, byle nie dłużej jak do dziesiątej, i pilnuj mi, żeby żadnej rozpusty nie było...
— Wedle rozkazu jaśnie wielmożnego marszałka — odpowiedział kłaniając się pan Wolski.
Za chwilę państwo znaleźli się przy stole. Nieszczęśliwy to znać był dzień dla Władysława, nie wiodło mu się dziś w niczem, był rozdrażniony i zirytowany; rozmowa z Walerym, scena w restauracji, szalona kilkumilowa jazda, przyjęcie przez marszałka, wszystko razem rozstroiło mu nerwy, usiadł więc milcząc do stołu, i sam nie zaczynał rozmowy, tylko rzucał od czasu do czasu tęskne, a równocześnie pytające spojrzenie w stronę Jadwigi, siedzącej wprost naprzeciw.
— A ty Władziu, czyś już skończył żniwa? — przerwał pierwszy dość kłopotliwe milczenie marszałek.
— Tak!... To jest prawdopodobnie dziś dokończą. Gdy wyjeżdżałem, to zostało tylko pięćdziesiąt morgów.
Na te słowa czoło marszałka znowu się zmarszczyło i rzekł porywczo:
— Cóż to za moda, żeby gospodarz przed dożynkami z domu uciekał?... Pan Władysław — był to wielki objaw gniewu, gdy marszałek do którego z młodych ludzi przez „pan“ przemówił — nigdy nie będzie dobrym gospodarzem, obywatelem spełniającym ściśle swe obowiązki... Ja panu Władysławowi powiadam, że naszym świętym obowiązkiem jest zbliżyć się do ludu, zżyć się z nim i naprawić błędy popełnione przez naszych przodków... A wyjeżdżanie przed taką, przez tradycję uświęconą uroczystością jak dożynki, nie prowadzi nas do tego celu.
— Miałem konieczny interes zobaczyć się z Walerym Zienwiczem, pojechałem za nim do Kamieńca — odparł pokornie młody człowiek — a później chciałem być koniecznie u państwa przed ich odjazdem do Badenii. Zatęskniłem już strasznie za Uniżem — Tu rzucił znaczące i śmiałe spojrzenie na Jadwigę, która oczu nie spuściła, i widocznie rada była temu spojrzeniu.
— Eh! Nie jest to znowu tak straszna zbrodnia, mój Ludwiku — wmięszała się do rozmowy marszałkowa, chcąc widocznie obronić młodego człowieka przed pociskami złego humoru męża — niby to ty za kawalerskich czasów nie opuściłeś kiedyś podobnych uroczystości... Ręczę, że Władzio jak się kiedyś ożeni, to będzie doskonałym gospodarzem i będzie w domu siedział.
Słowa marszałkowej wywołały równocześnie fale rumieńców na twarzach Władysława i Jadwigi; w pierwszej chwili spuścili oboje oczy, wnet jednak spojrzenia ich spotkały się znowu i utonęły we wzajemnem porozumieniu dusz. Władysławowi wydało się, że los jego już jest zdecydowany i opanowała go dziwna jakaś rozkosz, połączona z nieokreśloną lękliwością; zapomniał o całym świecie, nie słyszał słów marszałkowej, nie zwracał zupełnie uwagi na rozmowę otaczających go osób, zdawało mu się ona brzęczeniem much, całą duszą zatopił się w badaniu wzroku ukochanej dziewczyny... Lecz był zdolny do wypowiadania swych uczuć tylko — wzrokiem, gdyby byli nawet zostali sami, to czuł wyraźnie, że nie potrafiłby w tej chwili zdobyć się na słowo wyznania — na stanowczy krok.
A ona?.. Jej podobał się teraz ten dzielny chłopak, o męskiej, junackiej — twarzy i spragniona miłosnego wyznania upajała się tą bezgraniczną czułością płynącą z rozmodlonych oczu młodzieńca. Tamta smagła twarz o czarnych oczach, którą w marzeniach stawała obok, walczyła z Władysławem, znikła teraz zupełnie w obec współzawodnika żywego, z krwi i kości. Namiętne przywiązanie przemawiające z każdego ruchu, z każdego spojrzenia młodego człowieka, zwolna, bezwiednie zapanowało nad nią, serce jej uderzało niespokojnie, a w wyobraźni starała się sobie przedstawić dokładnie tę chwilę, kiedy on jej wyznawać będzie swą miłość namiętną; stroiła ją tysiącem kwiatów rozbujałej dziewczęcej fantazji... Czy kochała go jednak? — Nie wiedziała tego sama. Czuła tylko dokładnie, że dusza jej pragnie całą siłą owego nieznanego dotychczas uczucia; że pragnienie to objęło już całą jej istotę, że krąży wraz z krwią po całym organizmie i serce jej ściska nieznaną przedtem trwogą, lub bezwiednie, mimowolnie rumieni jej policzki gorącej krwi strumieniem. Nie mogła sobie wyraźnie powiedzieć, że kocha Władysława Kierbicza; czuła jednak, że gdy on od niej miłości zażąda, to nie odmówi mu i jest w stanie pokochać go — na zawsze, do śmierci, całą potęgą młodego, miłości spragnionego serca.
Rozmowa przy herbacie toczyła się dalej o sprawach obojętnych, a tych dwoje siedziało milcząc; zapatrzeni byli w siebie, a choć chwilami spuszczali oczy ku ziemi, to tylko na to, ażeby je natychmiast znowu na siebie skierować.
Wreszcie marszałkowa, widząc doskonale roztargnienie Władysława i zmięszanie Jadwigi, popatrzyła z cichem westchnieniem na milczącego, w sufit zapatrzonego jedynaka, marzącego zapewne o jakiemś nowem fizycznem doświadczeniu i niemem skinieniem dała znak do powstania. Władysław w tej chwili dopiero ujrzał, że nie tknął dotychczas stojącej przed nim filiżanki z herbatą, chwycił ją pospiesznie, a podniósłszy do ust jednym haustem wlał w nie wystygnięty już zupełnie napój. Na ustach patrzącej na to Jadwigi wykwitł nagle wesoły, rozkoszny uśmiech.
— O czem pan myślałeś podczas herbaty? — zapytała go, gdy przechodząc do salonu w drzwiach znaleźli się obok siebie.
— Ach, o tysiącu rozmaitych rzeczy! — odpowiedział jej tym samym przyciszonym głosem, lecz wzrok jego rozkochany mówił jej wyraźnie: — O tobie, o tobie, jedyna, ukochana dziewczyno!
I byłby jej to powiedział słowami, byłby ją przycisnął do piersi, w której biło rozszalałe rozbolałe serce, gdyby nie obecność marszałkowstwa, kapitana, Józia.. Ach, jakże pragnął tego wieczoru znaleźć się sam na sam z Jadwigą i wszystko jej wyznać.. i prosić, błagać o wzajemność, której swoją drogą tego wieczoru był pewny.
Tymczasem jak na złość marszałek przypomniał sobie jakiś dawny interes majątkowy i wezwał go z sobą do kancelarji i kazał mu wertować wraz z sobą jakieś dokumenty stare, przed jego przyjściem na świat sporządzone. Kazał mu zliczać całe kolumny cyfr, dodawać, odejmować, mnożyć i dzielić, a później z niekłamanem zdziwieniem patrzył nań, gdy się on w tych działaniach arytmetycznych mylił, gdy dzielił wówczas, kiedy powinien był mnożyć i na odwrót. Z powodu tego roztargnienia zajęcie, które mogło się skończyć w kwadrans, potrwało z górą dwie godziny, w których poważny marszałek zirytował się kilka razy na serjo.
Później, gdy powrócili do salonu, napróżno starał się znaleźć sposobność pomówienia z Jadwigą gdzieś na ustroniu, sam na sam... Gdzież znowu? Fatalizm jakiś prześladował go bez przestanku: marszałkowa widząc, że siedzi milcząco i nie mięsza się do ogólnej rozmowy usiadła obok niego i przez długą godzinę zabawiała go opowiadaniami o dalekich ich wspólnych krewnych mieszkających w Galicji i Królestwie; musiał jej z uwagą słuchać, lecz w duszy uczuwał wstręt do wszelkich krewnych, choćby najzacniejszych, choćby najświetniej urodzonych i tytułowanych. Siedział obok ciotki, machinalnie słuchał jej słów; lecz patrzył ciągle w stronę Jadwigi, łowił każde jej spojrzenie...
— Jadwisiu! Wstań dziecko i przymknij okienko, zdaje mi się, że jest jakiś nie miły przeciąg — zwróciła się nagle marszałkowa do swej pupilki i wnet znowu zaczęła coś opowiadać Władysławowi.
Lecz on tego nie słuchał już, zerwał się nagle i podbiegł do okna, gdzie napróżno starała się niska wzrostem dziewczyna przymknąć wysoko umieszczone okienko... Pomógł jej... Ręce ich przy tem się zetknęły i on uczuł w tej chwili gwałtowną chęć pochwycenia tego szczupłego dziewczęcia w ramiona przyciśnięcia go do piersi... Cóż kiedy marszałek śmiejąc się żartobliwie, zapytał: co tam tak długo majstrują we dwoje koło jednego okienka?
Wrócili do towarzystwa: on z cichą klątwą na ustach, ona z dziwnym, jakimś wyrazem zniecierpliwienia i lekkim ironicznym uśmiechem w około pięknych karminowych ustek.
Wkrótce później marszałek dał hasło do rozejścia się na spoczynek.
— Wyspać się trzeba! — mówił przybierając arcykapłańską minę — jutro wcześnie potrzeba wstawać.. Kiedy ty jeszcze spać będziesz, leniuchu — zwrócił się do Władysława — ja objadę wszystkie pola.
— I ja jutro rano wstanę! Zobaczy wuj — odparł Władysław całując go w ramię na dobranoc — tylko nie pojadę w pole, a zaproszę się na wczesną herbatkę do ciotki. — Mówiąc to spojrzał znacząco na Jadwigę.
— O ósmej już gotowa — odpowiedziała marszałkowa dając mu do pocałowania swą rękę — zobaczymy tego rannego ptaszka — dodała śmiejąc się — pewno zjawi się około dziesiątej... jak zwykle.
— Czy pani także tak rano pija herbatę? — zapytał Władysław Jadwigę ściskając mocniej niż potrzeba jej rękę ciekawy jestem kto prędzej się stawi w jadalnej sali?
— Oh! zobaczy pan, że ja! — zawołała dziewczyna i znowu spłonęła rumieńcem. — Ja bardzo rano zwykle wstaję, co dziennie sama przygotowuję kawę dla wujaszka i dziadunia. Dobranoc panu! Miłych snów! — I uśmiechnęła się figlarnie.
Gdy rozeszli się, kapitan odprowadził Władysława do gościnnego pokoju.
— Długo mówić z tobą dziś nie będę — rzekł gdy znaleźli się sami — to ci tylko powiem, że miałbym cię za fujarę, gdybyś sobie z dziewką nie dał rady... Płonie jak pochodnia. A choć ona tam nie bogata, to zawsze marszałkowa coś na posążek da... Miała-ci kochana siostrzeniczka ochotę wyswatać moją Jadwisię za naszego Józka, ale z tego nic; chrześcijanką jest i grzechu na siebie nie weźmie, siłować panny nie będzie, a i tobie nie jest krzywa, bo z twoją matką jak rodzone się kochały..
— Ale czy panna mnie zechce? — szepnął cicho i trwożliwie jakoś Władysław.
— Gamoń aspan jesteś! Cóż to, czy ty taki jak Józek, czy co? — grzmiał stary artylerzysta. — Ostro, panie, przywitać ją kartaczowym ogniem spojrzeń, a później puścić jej jednę bombę, panie, ale prosto w serce i bramy ci otworzy... Nie ma takiej fortecy, mój kawalerze, żeby się nie poddała, gdy się ją śmiało i umiejętnie atakuje.. No, teraz śpij dobrze, a rano Bogu się pomódl i marsz do ataku; słowo daję, że się jeszcze stary kapitan Bończa spije na twoim weselu, tak, jak spiłem się na weselu twej nieboszczki matki... Dobranoc!... A, a, przy tej herbacie, którąś sobie tak dowcipnie wymądrował, przeszkadzać ci nie będę i marszałka w pole wyprawię.. Wal prosto z mostu! nie oglądaj się, będziesz miał czas, bo marszałkowa dopiero koło dziewiątej przychodzi... Dobranoc!..
— Dobranoc! — odpowiedział Władysław i serdecznie przycisnął usta do pochylonego ramienia dzielnego starca.
Gdy kapitan wyszedł, Władysław zadzwonił na Żorża, lecz musiał dzwonienie to kilkakrotnie powtórzyć, zanim chłopak zaaferowany jakiś i roztrzepany zjawił się.
— Gdzie cię zawsze licho nosi? — zawołał pan.
— Proszę wielmożnego pana, panienka mnie kazała zawołać do garderoby, jeszcze na kolację, tam panna Dorota dała mi jeść jak koniowi i dała mi herbatę... I sama panienka wychodziła do mnie, pytała się: czy ja pana słucham? Dobra panna — trzepał dalej chłopak, rozbierając milczącego pana — wszyscy słudzy ją chwalą, mówią, że bardzo miłosierna i nikomu złego słowa nie powie... Żeby wielmożny pan wiedział, co te dziewczęta tu mówią? Taże one rozpowiadają, że..
— Cicho bądź, głupcze! — zawołał, przerywając mu Władysław — tyle razy powtarzałem ci, żebyś mi plotek żadnych nie nosił.. Idź, przynieś mi z kuferka książkę, tę w żółtej oprawie i ruszaj spać, jutro zaś przed ósmą mnie obudź.... No, idź!...
I został sam. Książkę trzymał w ręce, lecz jej nie czytał, pogrążył się w jakiemś słodkiem dumaniu, w którem stracił zupełnie rachubę czasu. Kwadrans po kwadransie wydzwaniał wieżowy zegar na oficynie pałacowej, on nie słyszał tych głosów... Śnił na jawie, snuł cudną przędzę marzeń miłosnych; siłą wyobraźni powoływał do życia przyszłe obrazy szczęścia, a w obrazach tych zlewało się wszystko w prześliczną harmonję, nic nie zamącało, nie burzyło spokojnych ich konturów. Tak marzył pewno z godzinę, później chmura jakaś zawisła mu nad horyzontem myśli; wątpliwości rodzić się zaczęły i męczyły go strasznie.
— Ona mnie nie zechce! — szepnął z cicha, a równocześnie uczuł, że krew mu krzepnie w żyłach i zdawało mu się, że już nie potrafiłby żyć bez tej dziewczyny... Prawem reakcji brnął dalej w pesymizmie, za chwilę wydało mu się, że już wyznał jej swą miłość słowami — ona rozśmiała się i odrzuciła, pogardziła jego uczuciem. Wkrótce dowiaduje się, że — wychodzi za Walerego... Chciał się mścić, ale nie może, bo zawsze ją kocha nad życie, więcej niż świat cały, niż siebie samego... Chroni się więc do klasztoru i gdzieś w górskiem zacisznem ustroniu kończy życie złamane... Długo męczyć się nie będzie potrzebował; śmierć jak na zawołanie przyjdzie rychło... Już, już nadchodzi!... I oto — przez dziwne złudzenie wyobraźni — widzi się już na skromnym katafalku, w małej, ciasnej celi; braciszek zakonny szepcze nad nim modlitwę... aż tu drzwi się otwierają i wchodzi ona cała w czerni, złamana i zawstydzona... Ona, przyczyna jego śmierci.
W tej chwili zerwał się i usiadł na łóżku, idąc za pierwszem popędem przeżegnał się, później jednak rozśmiał się serdecznie i splunął... Zegar wydzwonił pierwszą godzinę; dźwięk ponury starego zegaru przywiódł go zupełnie do samowiedzy, zwrócił myśl do rzeczywistości. Przypomniał sobie rady kapitana; pomyślał, że stary przyjaciel musiał mieć jakieś podstawy do tego, co mu mówił i uspokoił się tem bardzo. Za chwilę zgasił świecę i starał się zasnąć, nie szło mu to jednak i długo jeszcze można było słyszeć niecierpliwe przewracanie się po łóżku, nim sen gorączkowy i widziadeł, zmor jakichś pełny, skleił jego powieki.
I Jadwiga długo zasnąć nie mogła.. I ona utonąwszy w białem panieńskiem łóżeczku, długo marzyła, długo śniła na jawie, lecz marzenia jej były o wiele bardziej zbliżone do rzeczywistości, więcej z życiem realnem związane... Pierś jej podnosiła się nierównym, gwałtownym ruchem; włosy rozpuszczone okrywały szyję i ramiona, — a ona oparłszy głowę na obnażonej ręce dumała nad tem: czy on się jej jutro oświadczy, czy nie?
— Może on żartuje tylko? — zapytywała się trwożnie sama siebie, lecz w ślad za tą myślą wybiegał uśmiech, zdradzający pewność siebie, świadczący, że znała swą władzę i potęgę... Tak, wiedziała ona na pewno, że on ją kocha, że bez niej żyć nie może obecnie, że dziś oddałby życie, żeby ją posiąść, ale czy tak będzie dalej, czy on jest w stanie kochać wiernie.. On, człowiek światowy i w dodatku zrujnowany!... Wszak ona nie wymaga wiele, ale w każdym razie coś mieć muszą, a czy on na to coś się zdobędzie?... Może lepiej nie myśleć o nim.. zapomnieć?.. I czuła w tej chwili, że mogłaby być posłuszną temu rozkazowi, że zapomniałaby o nim, i nie złamałoby to jej serca; lecz czuła i to, że gdyby się on teraz znalazł tuż obok niej, z temi rozkochanemi, promieniejącemi oczyma — to zarzuciłaby mu białe swe ręce na szyję, okryłaby go tym płaszczem czarnych włosów i powitałaby go długiem, płomiennem pocałunkiem... Myślą tą ukołysana, marzeniem upojona, usypiała zwolna, aż główka jej zsunęła się niżej na poduszkę, ręka uwolniona zwisła z łóżka... Paląca się świeca oświetlała ten cudownie piękny, rodzajowy obrazek, na który nie spoglądało oko żadnego artysty.

O trzy kwadranse na ósmą, Żorż wsunął się po cichu do pokoju Władysława... Pan jego spał twardo, poduszkę zepchnął na bok, kołdra zsunęła się na ziemię, nie przeszkadzało to jednak młodemu człowiekowi spać snem kamiennym; na ustach jego na wpół rozchylonych igrał wesoły, swobodny uśmiech, a z pod przymkniętych powiek zdawało się gwałtem wydzierać ciekawe, figlarne spojrzenie. Chłopak stał jakiś czas nad łóżkiem, nie mając widocznie odwagi przerwać panu tak smacznego snu; na twarzy Żorża malowała się niepewność i wahanie; wreszcie popatrzył na pański zegarek leżący na stoliku, machnął ręką, niby mówiąc gestem: nie moja wina! — i zbliżył się do spiącego.
— Wielmożny panie! — szepnął, dotykając się do obnażonego ramienia. — Wielmożny Panie! Panie! — powtórzył głośniej.
Władysław ani drgnął.
— Panie! Panie, już ósma dochodzi! — krzyknął już zupełnie głośno i to w samo ucho śpiącemu. — Proszę wstawać! Pan kazał się zbudzić!...
Tak energiczne środki poskutkowały, Władysław otworzył oczy, ziewnął przeciągle, nerwowo, przetarł oczy i machinalnie spytał chłopaka:
— A jak tam, Żorż, na dworze?
— Pogoda proszę wielmożnego pana — odpowiedział zapytany — ale żeby pan nie zasnęli znowu — dodał z obawą — i tak ledwo się dobudziłem, a pan kazali koniecznie się zbudzić.
— Dobrze! dobrze! — przerwał mu Władysław — dawaj tylko wody — przy tych słowach jednym skokiem znalazł się na podłodze.
Dziś ubieranie trwało króciej, niż zazwyczaj, o kwadrans na dziewiątą był już w sali jadalnej. Przywitał go tam stary kredencarz, mówiąc, że pan marszałek i pan kapitan wypili już śniadanie i pojechali konno w pole, a panie jeszcze śpią...
Dusza Władysława była podobną tego poranku do niesłychanie czułego instrumentu, który pod najlżejszem dotknięciem głębokie i przejmujące tony wydaje... raz wesołe, to znowu bez przyczyny wyraźniej smutne i zrozpaczone. W tej chwili drobne w gruncie rzeczy i nic nieznaczące zdarzenie — wypadek, że nie zastał Jadwigi w sali jadalnej wprawiło go w pesymistyczne usposobienie; świat cały wydawał mu się w tej chwili jedną, wielką pustynią, ludzie potworami, widział wszystko w czarnych kolorach.
Jadwiga tymczasem, nie zbudzona przez mniej usłużną niż Żorż pokojówkę, spała snem młodej zdrowej dziewczyny i śniła — że Władysław się jej oświadcza.
— Jaśnie pan pozwoli kawy, czy herbaty? — zapytał Władysława stary Marcin, odwieczny kredencarz.
— Nie, Marcinie! Nic nie będę teraz pił — odrzekł Władysław, budząc się z głębokiej zadumy — poczekam na panie.
— Wola pańska! — mruknął stary i wyszedł do kredensu.
Władysław, zostawszy sam, dał folgę napadom pesymizmu.
— Unika mnie — myślał, kręcąc gniewnie jasne wąsy — unika sposobności stanowczej ze mną rozmowy.. Dziwna dziewczyna, dwie zupełnie różne siedzą w niej istoty... A może Karol ma rację, że ona tylko flirt lubi i o bogatym mężu myśli... Ten Walery!... A jednak nie! nie! nie!... On o niej nie myśli, ani ona o nim... Dla czego jej dotychczas nie ma? Widocznie mnie unika, przecież wyraźnie wczoraj powiedziałem że będę tu o ósmej. Nie chce widać dopuścić do oświadczyn, chce mnie na pasku trzymać...
Snując podobne niewesołe myśli, chodził w około jadalnego stołu dużymi, nierównymi krokami, zdradzającymi podrażnienie nerwowe... Gdy wybiło pół do dziewiątej tupnął niecierpliwie nogą i krok jego stał się szybszy i jeszcze nierówniejszy. Od czasu do czasu stawał i zamyślał się, słuch jego wówczas pracował i łowił szmery, odzywające się w dalszych pokojach... Czas zdawał mu się niesłychanie długi i zawsze później, gdy przypominał sobie owe chwile, zdawało mu się, że lata całe przeczekał wówczas.
Nareszcie na kilka minut przed dziewiątą usłyszał w sąsiednim salonie pospieszne kroki i szelest znanego mu fularowego szlafroczka; serce żywiej mu zabiło, krew napłynęła do twarzy i silniej zadrgała w tętnicach, w około ust jednak pozostał wyraz niechęci jakiejś i gniewu ukrytego... Za chwilę Jadwiga stała w drzwiach sali jadalnej; jasne promienie słońca, wpadające do tego pokoju od wschodniej strony, oświetliły całą jej drobną postać i otoczyły jej główkę aureolą jakąś. W całej jej postaci widniał pospiech i pewien gniew na opóźnienie.
— Dobry dzień panu! — zawołała pospiesznie, wyciągając ku niemu rękę na powitanie. — Dobra ze mnie gospodyni! spaźniam się, a pan na herbatę czeka.. Czy dawno już pan tę pielgrzymkę odbywa?
Władysław patrzył, lecz pesymizm go oślepiał, nie widział jej zmartwienia, nie spostrzegał śladów pospiechu, nie zauważył zmieszania... Nic tego nie widział, ale dostrzegł uśmiech wesoły i swawolny ton mowy.
— Karol ma rację! — pomyślał w tej chwili. — Zalotna!...
A pomyślawszy to, stłumił gwałtem bicie serca uczuł jakąś dziką złość w duszy i odpowiedział zimnym, ironicznym głosem:
— Od ósmej, panno Jadwigo, ale czyż warto dla mnie budzić się wcześniej niż zwykle; nawet pan Wędzolski ponoś na większe względy zasługuje, niż ja, tak dawny znajomy...
Gdy rzucił te niebaczne słowa, wnet ich gorzko pożałował, za późno jednak już było... Jadwiga spojrzała nań zdumionym wzrokiem, usta jej drobne ścięły się gniewnie, w duszy jej zrodziła się myśl, która całą, jej istotę napoiła żółcią.
— On żartuje sobie ze mnie! — pomyślała i w pierwszej chwili, nie umiała znaleźć słowa odpowiedzi.
Władysław natychmiast odczuł, jakie wrażenie zrobiły jego słowa, zrozumiał, że zrobił głupstwo, a w dodatku popełnił niegrzeczność, zbliżył się więc do Jadwigi i chciał ująć powtórnie jej rękę mówiąc:
— Niech mi pani przebaczy ten niewczesny żart... Tak! Żartowałem tylko.
Lecz przytomna dziewczyna była już zupełnie panią swej woli, wyraz zdumienia i rozgoryczenia zniknął z jej twarzy, a jego miejsce zajęły stanowczość i pewność siebie.
— Pan Władysław żartuje! — odrzekła powoli, wymawiając dobitnie każde słowo — Wiem już obecnie, że pan żartuje; zapewnie to żartów takich nauczył pana hrabia Karol, pański przyjaciel... Nie spodziewałam się jednak, żeby siostrzeniec mojej opiekunki dopuszczał się takich żartów względem — mnie.
Mówiąc to, wyprostowała się jakoś dziwnie i zdawała się prawie słuszną. Władysław słuchał słów oburzonej dziewczyny, tak, jak słucha żak napomnienia nauczyciela, spuścił głowę, twarz mu się powlekła wyrazem żalu głębokiego, a w końcach oczu zabłysnął dawno tam nie widziany gość — łza jasna i czysta. Łzę tę spostrzegła Jadwiga, rozczuliła ją ona i możeby była przebaczyła i serdeczniej przemówiła, gdyby nie wejście, w tej chwili właśnie, śmiejącego się rubasznie Józia.
— Cha! cha! cha! Cóż to moi kochani tak gruchacie sobie we dwoje? — śmiejąc się zawołał przyszły dziedzic Uniża i spadkobierca wielkich tradycyj — Może Jadwisia chce się wydać za Władka?... Dobrze! dobrze! Pozwalam! Będzie wesele!..
Młoda para pod tą kaskadą na wpół idjotycznego śmiechu i mało co rozsądniejszych słów stała zmięszana, nie wiedząc co z sobą zrobić. Sytuację uratowało wejście marszałkowej, która poznawszy od razu, że jej biedny syn popełnił jakiś nietakt, wysłała go na tok, żeby poprosił ojca do herbaty, sama zaś usiadła do stołu i rozpoczęła zupełnie obojętną rozmowę.
Przez czas trwania herbaty Władysław siedział jak na żarzących węglach; spoglądał ukradkiem na Jadwigę, ale natychmiast spuszczał oczy, gdy ona nań spojrzała; obiecywał sobie, że po oświadczeniu będzie starać się rozmówić z nią wyraźnie i naprawi to, co mimowolnie popsuł.
Nie udało mu się to, zaraz po śniadaniu bowiem zaproponował marszałek wycieczkę na drugi folwark w celu obejrzenia nowej młockarni parowej, sprowadzonej przed kilku dniami... Pojechali.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.