Klub nietoperzy/Tom I/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub nietoperzy |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia nar. W. Manieckiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Na małym, tak zwanym bogusławskim wózku, z wielką biedą pomieścili się zaledwie; marszałek z kapitanem usiedli na tylnem siedzeniu, Władysław usadowił się obok furmana, zwrócił się jednak twarzą do obu starszych panów; był roztargniony, bezmyślnie patrzył na otaczające przedmioty i nie zwracał zupełnie uwagi na prowadzoną rozmowę. Marszałek tymczasem był w swoim żywiole; delektował się świeżo powschodzonym rzepakiem, który właśnie mijali; stawał i wylazłszy z wózka próbował, czy rola przygotowana pod pszenicę dostatecznie skruszała; a gdy mówił o tem wszystkiem, o postępach swego gospodarstwa, o ilości wynawożonej ziemi — to oczy jego świeciły niekłamanym zapałem, i czuć było, że duszą całą przylgnął do swego zajęcia.
— My tem i tylko tem żyjemy — mówił zapalając się i spoglądając na zamyślonego Władysława — wszystkie dawne źródła życia wyschły już dla nas, jedyna dla nas polityka, jedyna przyszłość możliwa — to dobrze gospodarować i gromadzić zasoby materjalne, zbierać grosz, robić majątek!
Władysław, zagadnięty w ten sposób, podniósł oczy na mówiącego i gwałtem przerywając myśli, które tłoczyły mu się w mózgu, zapytał:
— A literatura, a sztuka, a nauka marszałku, czyż dla nich nie ma miejsca?
— Ha! Zapewne, zapewne — odrzekł mu zapalony rolnik — i to potrzebne; gdzieś tam w miastach są ludzie, którzy życie tym zajęciom poświęcają... Co do mnie, to mam w moim budżecie przeznaczonych trzysta rubli na ten cel; a godzinę dziennie na przeczytanie gazet, więcej nie mogę!... A co więcej powiem.. Wielu spotykałem szlachciców, którzy zanadto temi rzeczami się zajmowali — to każdy stracił co miał i poszedł z batożkiem do miasta... Nie, to nie nasza, nie szlachecka rzecz!
— Może marszałek ma rację. Co do mnie, nie mam zupełnie żadnego talentu... chyba do ujeżdżania koni... — odpowiedział smutnie Władysław i rozmowa się urwała.
Wkrótce potem czarne kłęby dymu wznoszące się po nad złotą, ściernią pszenną oznajmiły, że zbliżają się do celu podróży. Oswojone z widokiem lokomobili i hałasem towarzyszącym jej ruchowi, marszałkowskie szpaki podeszły bardzo blisko i tylko strzygły uszami i niosły głowy trochę wyżej niż zwyczajnie.
— A co tam Wroński, czy dobrze idzie, czy wymłaca? — zawołał marszałek, zwracając się do zbliżającego się maszynisty i lekko jak młodzik wyskoczył z wózka.
— Kapitalnie, panie marszałku dobrodzieju! — rzekł, gładząc się po brzuchu główny maszynista — jak zegareczek damski, ślicznie idzie i nie tarabani.. Już to ślicznie Iwaszkiewicz naradził wziąć Ransoma, a nie Cleytona... dwa razy lepsza i podobno będzie mocniejsza!..
— Nie łap-no Wroński ryb przed niewodem!.. zobaczymy... zobaczymy — mówił marszałek, obchodząc w około nową maszynę. — Władziu! — zwrócił się nagle do młodego towarzysza — opatrzono sortownik, czy dobrze funkcjonuje?
Władysław wśród huku, gwaru i hałasu panującego w około maszyny nie słyszał słów marszałka; wraz z kapitanem zbliżył się do tego miejsca, gdzie młode kobiety i dziewczęta odsuwały wymłóconą słomę i tryny i przysłuchiwał się żartom starego wojaka, któremi bawił on hoże robotnice.
— Władziu! A to skaranie boskie z tymi urwiszami — grzmiał tubalnym głosem zniecierpliwiony marszałek — a zostawże, kapitanie, te facecje, daj pokój dziewkom, niech pracują.. Władziu! Chodź tu, zobacz sortownik, czy kąkol i groszek dobrze odbiera.
— Marszałek się zawsze o wszystko pyta, a sam najlepiej na tem się zna — mówił, zbliżając się Władysław i pochylił się nad aparatem przeznaczonym do czyszczenia ziarna. Zdaje się, że nie czyści tak dokładnie, jak cleytonowski — odrzekł powoli — grubszy groszek prawdopodobnie zostanie w ziarnie.
— Panie Wroński! Czy pan słyszy, co pan Władysław mówi? — zwrócił się marszałek do maszynisty, gderząc. — Wy tak zawsze.. doskonała, doskonała, a później paf!.. Masz groszek w pszenicy, z Odesy napiszą ci zaraz — nieczysta! I po dziesięć kopiejek porachują za oczyszczenie... Trzeba coś radzić i to zaraz... Nowy cleytonowski sortownik niech mi pan zaraz zapisze! Zapisać i przystosować!... Rozumiesz pan, panie Wroński! Natychmiast!...
— Nie da się zastosować, panie marszałku dobrodzieju — odparł, uśmiechając się z lekka maszynista — o dwa cale szerszy niż nasza maszyna, a zresztą to tylko tak panu Kierbiczowi się wydało, nie gorzej ona czyści niż cleytonowska!... Ot, zwyczajnie, pan Władysław, młody gospodarz powiedział, żeby coś powiedzieć. Pszenica jak złoto i ganczu żadnego na niej nie będzie.
Uspokoił się marszałek i po obejrzeniu ziarna, plewy, słomy, po zbadaniu dokładnem siły pary i ilości wypalonego drzewa, zaproponował swoim towarzyszom dalszą przejażdżkę na inny znów folwark, gdzie pasła się stadnina.
— Ty jesteś koniarzem Władziu — koniarzem młodej szkoły, kapitan zaś koniarzem starego autoramentu, obejrzcie dokładnie przeszłoroczne źrebięta i powiedźcie mi, które lepsze: czy po „Bajraktarze“, czy po tym perszeronie? — rzekł siedząc już na wózku i podając rękę kapitanowi, żeby mu dopomódz wgramolić się na dość wysokie siedzenie. — Tylko uważajcie — mówił dalej — nie o paradiery, nie o wyścigowce mi chodzi, tylko o broniaki, o robocze, praktyczne konie.
Przejażdżka do stadniny i oglądanie koni zajęło kilka godzin. Władysław zrazu się niecierpliwił, spoglądał na zegarek i widocznie rad by był co rychlej wrócić do Uniża; wiedząc jednak, że marszałek nie myśli o tem, wpadł w bardzo kwaśny humor, sprzeczał się z kapitanem, ganił młodzież końską, o dzieciach „Bajraktara“ mówił, że wyrosną na nędzne fiakierskie arabczyki, o potomkach zaś perszerona zadecydował, że dobre by były, gdyby przeznaczano konie na opas, w dzisiejszych jednak warunkach na nic się nie zdały; i zakonkludował, że jedyny byłby jeszcze ratunek, żeby marszałek kupił dobrego angielskiego folbluta.
— Tylko po folblucie angielskim — kończył zapalając się — można dziś czegoś się dochować, a po tych arabach wyrastają bryczkowe mierzyny lub chmyzy, po ciężkich zaś szkapach z zachodu — świnie.
— La... la... la!... Gadaj zdrów! — przerwał mu niecierpliwie kapitan. — Już to pewno od żadnej „Miss farmazonki“, po lordzie Indianie, czy tam indyku nie dochowasz się ty takiego konia, jak był mój Szumka... com go miał od mego stryja... a pochodził ze Sławuty od ś. p. księcia Eustachego; było tak...
— Wiemy jak było kapitanie — przerwał mu marszałek, który także chciał odpowiedzieć Władysławowi na jego zarzuty. — Widzicie — mówił — ja ani Władziowego ani kapitańskiego zdania nie pochwalam, i już będę się trzymał perszeronów, bo to mocne koniska i w robocie doskonałe, a że teraz cug pani marszałkowej trochę mniej pokaźny, niż pani hrabiny Izy, to mało nam na tem zależy...
— Po cóż się wuj mnie o zdanie pyta? — szepnął przez zęby gniewnie Władysław. — Jeżeli tak, to i rasa „jork“ dobra, tuczy się doskonale.
— Gadaj zdrów! — rzucając się, odparł marszałek. — Ot tak chciałem się poradzić ale widzicie, chłopskie przysłowie mówi „ludzi się radź, a swój rozum miej“... więc ponoś przy perszeronach zostanę, a Bajraktara sprzedam, jeżeli mi się kupiec trafi... No! jedźmy do domu, żeby marszałkowa z objadem na nas nie czekała... Pół do drugiej, a mamy przed sobą dobrych pięć wiorst drogi nierównej i górzystej, po jarach i wertepach.
Droga była trząska, marszałek naglił i naciskał na furmana, żeby prędko jechał, rozmowa więc nie kleiła się i milcząc prawie dojechali przed pałacową kolumnadę.
Prosto z wózka Władysław poszedł do swego pokoju przebrać się i gdy zjawił się na górze, wszyscy byli już zgromadzeni w saloniku przytykającym do sali jadalnej i oczekiwali niecierpliwie, kiedy drzwi się otworzą i służący oznajmi, że waza na stole. Marszałkowa zajęta jakąś szydełkową robotą, wypytywała mimochodem Władysława: jak znalazł gospodarstwo? Jadwiga siedziała na uboczy, zajęta pozornie czytaniem nowo przysłanej książki; od czasu do czasu podnosiła jednak oczy od drobnych liter i patrzyła na Władysława pytająco, badając bacznie wyraz jego twarzy; on zaś udawał, że spojrzeń tych nie widzi i zatapiał się coraz bardziej w rozmowie z ciotką.
Nagle turkot jakiś i gwałtowne palenie z bata przerwały ogólną rozmowę i wszyscy jakby na komendę zerwali się ze swych miejsc i zbliżyli się instynktownie do okien. Na dziedziniec tymczasem wtoczyło się ogromne, opakowane lando, ciągnione przez sześć kolosalnie wysokich, ale też i niemożliwie chudych gniadych koni; z okien tego powozu wyglądały rumiane panieńskie twarzyczki i suto upierzone kapelusze.
— Baron z córkami jedzie! — zawołała pierwsza marszałkowa. — Marcinie, proszę wstrzymać się z wazą i dodać nakryć!
— Nina! Nina jedzie! — ozwała się dość wesoło Jadwiga, klaszcząc w dłonie. — Lubię Ninę! I pan ją pewno lubi, panie Władysławie? — zwróciła się ze złośliwym uśmiechem do Kierbicza.
— Nie nadzwyczajnie! — odparł pochmurnie zapytany, a w duszy szepnął: — Bodaj ich djabli wzięli, z całą tą wizytą!...
Marszałek tymczasem z synem wyszli na spotkanie gości aż przed ganek, a reszta towarzystwa skierowała się do pierwszego pokoju, oczekując na wejście nowoprzybyłych. Do pokoju tego wszedł jednak tylko sam baron z marszałkiem i Józiem; panny bowiem poszły do gościnnych apartamentów — ogarnąć się. Naturalnie, że obie panie poszły natychmiast do nowoprzybyłych, a baron zaś rozpoczął przed marszałkiem wyładowywać zapas nowinek usłyszanych w Kamieńcu. Były tam wiadomości zaczerpnięte w kancelarji gubernatorskiej, były zwierzenia teraźniejszego guberskiego marszałka, uczynione baronowi pod warunkiem bezwarunkowej tajemnicy; były plotki zaczerpnięte od żydów etc.
Marszałek i kapitan słuchali tych opowieści z dość żywem zajęciem, jakie zawsze znajdują mieszkańcy wsi dla nowinek miejskich; Władysław truchlał i z niepokojem oczekiwał tej chwili, kiedy baron rozpocznie opowiadania o wybrykach młodzieży. Nim jednak do tego doszło, nadeszły postrojone panny i wygłodzony marszałek dał znak przejścia do sali jadalnej. Baron podał rękę pani domu, a Jadwiga tak manewrowała, że Władysław był zmuszony prowadzić do obiadu Ninę Mönch. Obiad trwał długo; rozmowa była ożywiona i dotykała najrozmaitszych kwestyj. Baron z uniesieniem opowiadał o grzeczności starego hrabiego Sępińskiego, który wczoraj wraz z synem i hrabią Karolem odwiedził ich w zajezdnym domu.
— Świetnie bawiłyśmy się wczoraj! — trzepała głośno Nina, zwracając się do Władysława — Już dawno nie pamiętam, żebym tak się śmiała. Cóż to za humor tego hrabiego Karola!.. Mówiliśmy wiele o panu... Votre conduite est inqualifiable!... Doprawdy, nie spodziewałam się — dodała, grożąc palcem.
— Mais en quoi mademoiselle! en quoi? — zapytał, nadrabiając miną, lecz blednąc i mięszając się Władysław — pewno Karol musiał coś pani nagadać.. jakieś żarty, on sławny z tego. Niech mu pani nigdy nie wierzy! Ma pasję rozpowiadać niestworzone rzeczy o sobie i swoich przyjaciołach.. W czem-że to według Karola zawiniłem?
— En tout! en tout! Wiem teraz, że pan nie należysz do świętych — odpowiedziała panna, rada, że potrafiła zaintrygować Władysława, a nie wiedząc nawet, jak go swojemi nieostrożnemi słowami gniewała. — Opowiadał mi hrabia — mówiła dalej — o sławnym klubie nietoperzy, o tych ucztach nocnych, które panowie wyprawiacie sobie nawzajem...
— Cóż w tem złego? — odparł Władysław, spoglądając z niepokojem w stronę Jadwigi. — Prawda, panno Jadwigo, że pani nie brałaby tego za złe, iż ktoś, nie mogąc się widywać z powodu zajęć w dzień, widuje się w nocy?
Jadwiga, czy nie słyszała, czy nie chciała słyszeć jego słów, bo zwróciła się zupełnie w stronę barona i pogrążyła się w słuchaniu jego opowieści.
— Ten Wicio Sępiński to chwat! — mówił stary baron mizdrząc się i robiąc słodkie oczy do słuchającej go panienki. — Chwat co się nazywa!.. Jak się na niego patrzę, to mi się moje młode lata przypominają, kiedy byłem gwardyjskim kornetem w kawalergardach.. Cuda o tym chłopaku opowiadają; sam ojciec powiedział mi pod sekretem, że Wicek może wypić bez zbytecznego upicia się — cztery butelki szampańskiego wina... A jednak on sam przyznaje, że wodę mu wozić za... obecnym tu między nami panem Władysławem... Hę! co? Czy to prawda? — zwrócił się z zapytaniem do Władysława.
Ten na razie nie wiedział co odpowiedzieć, tylko zczerwieniał się bardzo, i widocznie gniew zbierał w nim hamowany do czasu. Zauważywszy to wszystko stary kapitan, który nie lubił strasznie barona, krząknął złowieszczo i rzekł:
— Nicby dziwnego nie było, mości baronie, żeby Kierbicz przepił jakiegoś Sępińskiego... Sępińscy, choć to dziś grafy, ale wie pan baron, to z takich hrabiów, co to „i ja kąt i ty kąt a nie wiedzieć zkąd!“.. Otóż mości dobrodzieju taki szlachcic z antenatów jak Kierbicz koniecznie musi przepić takiego panie... parweniusza.. Ale ja właśnie teraźniejszej naszej młodzieży chwalę, że choć może dużo wypić, pije jednak mało, może dziesiątą część tego, co myśmy za młodych lat pijali.
Zrobiło się nagle przy stole cicho, wszyscy uczuli, że kapitan ukłuł gościa, znanem bowiem było, że baron nie był w stanie jasno przedstawić swego pochodzenia i rodowodu, spojrzał więc marszałek na staruszka z wymówką, a on niby w odpowiedzi na to spojrzenie, rzekł, tłumacząc się:
— Znosić nie mogę obmowy! Daruj mi kochany marszałku, że musiałem tu dotknąć Sępińskich, którzy są twoimi krewnymi, ale rozgniewały mię plotki przez takiego Wicia rozsiewane a z gruntu nieprawdziwe... Każdy z nas pijał czasami i wypić potrafi, po cóż jednak z tak zwykłej rzeczy robić ważną historję.
— Ależ szanowny kapitanie dobrodzieju — przerwał mu usprawiedliwiając się baron — nikt nie myśli z tego robić historji... Ot tak wspomniałem mimochodem, w rzeczy samej jednak — i zaczął się plątać w dowodzeniach na temat, że nie miał zupełnie zamiaru robienia plotki...
Na szczęście marszałkowa, której takt towarzyski był znany w całej prowincji, odczuła, na jak śliskie tory rozmowa schodzi i przerwała ją w sam czas, zapytując barona: jak stoi sprawa towarzystwa dobroczynności, o którym on jako bliski znajomy gubernatora, prezesa towarzystwa, powinienby mieć dokładne wiadomości?
Raz skierowana uwaga powszechna na przedmiot tak daleki od wszelkich osobistych spraw, zajmowała się nim do końca objadu. Władysław tylko siedział pochmurny i nie brał w dyspucie udziału; na zapytanie sąsiadki swej Niny odpowiadał monosylabami, a bezustannie szukał sposobności pochwycenia spojrzeń Jadwigi, nie udawało mu się to jednak, Jadwiga bowiem jakby umyślnie wypełniała arcypilnie rolę wicegospodyni i bawiła teraz gorliwie młodszą baronównę pannę Lolę, ciche i nieśmiałe dziewczę która wydawała się jej w tej chwili o wiele sympatyczniejsza niż wygadana i nad wyraz śmiała panna Nina.
Po objedzie trwała dalej ta sama niema nieprzyjaźń. Przy nalewaniu czarnej kawy w salonie już, którą to funkcję spełniała Jadwiga, zbliżył się Władysław po otrzymanie przeznaczonej dlań filiżanki i przybrawszy skruszoną minę, zapytał szeptem:
— Czem zawiniłem dziś, że pani jest tak niełaskawą dla mnie? — Na tem przerwał, bo jakieś wewnętrzne wzruszenie mowę mu tamowało.
Zagadniona dziewczyna odpowiedziała mu zimnem, obojętnem spojrzeniem i dziwnie oschłemi słowy:
— Wydało się widocznie panu! Jestem taka jak zwykle i nie mam zupełnie przyczyny być kiedykolwiek inną.
Przy odpowiedzi tej chłód jakiś przeszedł przez Władysława, uczuł jakby ukąszenie gadu jadowitego w serce, gniew jakiś, z którego sam nie umiał dokładnie zdać sobie sprawy, opanował go i odmalował się we wzroku i całej postawie; zamilkł gniewnie i odszedł w drugi kąt pokoju po to, aby usiąść koło Niny i bawić ją rozmową. Nagle stał się gorączkowo ożywiony, sypał dowcipami, gorzkimi jak żółć; na rozradowaną tym nieprzewidzianym zwrotem, a nieczującą ukrytej w jego słowach goryczy, Ninę rzucał płomienne spojrzenia, szeptał jej grzeczności takie, że każda inna byłaby się obraziła i skarciła śmiałka — baronówna jednak, której jedynem marzeniem było za pośrednictwem małżeństwa wejść nareszcie w owe zaczarowane koło „starych rodów,“ zarumieniła się tylko i wszystko brała za dobrą monetę...
Z całego towarzystwa tylko dwie osoby zwróciły uwagę na postępowanie Władysława i odgadły przyczynę tegoż. Były niemi: Jadwiga i kapitan... Pierwsza instynktem kobiecym wiedziona zrozumiała, że swą lodowatą odpowiedzią i obojętnością rozgniewała Władysława i ten, chcąc tym sposobem zemścić się, udaje zajęcie się baronówną.
— Niech się umizga do niej — pomyślała — zobaczymy, kto pierwszy będzie kapitulował... Chociaż miała pewne wątpliwości co do tego, czy zamiary Władysława względem niej samej są stanowcze i poważne, mimo to czuła, że miała nad nim władzę i współzawodnictwa Niny nie obawiała się zupełnie.
Kapitan baczny i doświadczony spostrzegacz zauważył również i odgadł, co się działo pomiędzy tem dwojgiem ukochanych przez niego młodych ludzi.. Gniewało go to bardzo, znał bowiem Jadwigę i wiedział, że dobra częstokroć taktyka wzbudzenia zazdrości, była zupełnie fałszywa względem Jadwigi; wiedział doskonale, że ambitną dziewczynę rozgniewać i zniechęcić tylko może, pragnął więc odciągnąć Władysława do drugiego pokoju i przestrzedz go. Napróżno jednak ruchliwy staruszek mrugał i dawał najrozmaitsze znaki porozumienia, Władysław widocznie zaciął się i umyślnie nie zwracał uwagi na gestykulację kapitana, pogrążając się coraz bardziej w ożywionej rozmowie.
Wreszcie uparty kapitan, chcąc na swojem postawić, wystąpił z nowym projektem.
— Jest tu kilka młodych osób razem zebranych — rzekł, mrugając ciągle znacząco na Władysława — możebyście państwo spróbowali zagrać w krokieta, mamy tu dobre bardzo miejsce i nasza Jadwisia grę tę lubi, a nie często się jej udaje, bo Józio ani rusz nie może tego kunsztu zgłębić.
Panna Lola i Jadwiga z okrzykiem przyjęły ten projekt; Władysław i Nina byli tak zajęci rozmową, że nie zwrócili nawet uwagi na ten nowy projekt, rozmawiali półgłosem, lecz obecnie gdy wszyscy uciekli, słowa ich można było wyraźnie słyszeć.
— Prenez donc garde! — kończyła jakieś zdanie panna, uśmiechając się zalotnie i spojrzeniem zadając kłam przestrodze.
— Ah! vous voyez bien, que vous n’avez pas de coeur... Vous êtes horriblement coquette! — odpowiadał Władysław, lecz usłyszawszy, jak słowa jego zabrzmiały głośno wśród ciszy zalegającej teraz salon, przerwał nagle i jakby się zawstydził własnych słów, wstał z krzesła i zapytał: — Jaki to państwo macie projekt?
— O, nic ważnego! — odrzekła Jadwiga — chcieliśmy zrobić partję krokieta, ale zdaje mi się, iż państwo we dwójkę tak znakomicie się zabawiacie, że nie warto dla tak błahej przyczyny przerywać wam...
Słowom tym zawtórowało złowieszcze krząknięcie kapitana, który zbliżał się do Władysława.
Młody człowiek od samego rana był rozdrażniony i zły; postępowanie Jadwigi drażniło go jeszcze bardziej, jej ostatnie słowa i krząkania kapitana dopełniły reszty; wziął na kieł i począł unosić jak dziki stepowy koń..
— Partja krokieta! wyborna rzecz! — zawołał zbliżając się tak do Niny, że jej kasztanowate ze złotym odbłyskiem włosy prawie dotykały jego twarzy. — Panno Nino będziemy grali do spółki; będziemy mogli w ten sposób skończyć naszą rozmowę i wygramy partję...
— Co do rozmowy — przerwała mu Jadwiga drżącym, od wzruszenia głosem — tę już państwo ponoś skończyli, a zresztą: po co wam rozmowa? Jestem pewna, że rozumiecie się i bez rozmowy doskonale!.. Co do partji zaś, to inna sprawa, to jeszcze zobaczymy: kto wygra?.. W każdym razie ja mam wszelką nadzieję wygrania... A ty jak się spodziewasz Lolo? — zwróciła się z zapytaniem do młodszej baronówny.
— Ja... ja — odpowiedziała jąkając się i czerwieniąc nieśmiała Lola. — Ja nie wiem... Nina lepiej gra odemnie... Papa powiada, że Nina gra zawsze wyśmienicie.
— Tak.. tak, wyśmienicie we wszystkie gry towarzyskie — zakonkludowała z przekąsem Jadwiga — a jednak w krokieta dziś przegra, tak bowiem była zajęta rozmową z panem Kierbiczem, że prawdopodobnie nie zaraz zapomni o tem i będzie przy grze roztargniona. No, a teraz, jeżeli propozycja dziadunia przyjęta, to chodźmy grać, bo później będzie za późno.
Całe młode towarzystwo, z wyjątkiem Józia, który poszedł do swoich preparatów fizycznych, weszło na gazon przed gankiem i rozmawiając gwarnie robiło przygotowania do partji. Nim przyniesiono bramki i kule, udało się wreszcie kapitanowi odciągnąć Władysława na stronę i szepnąć mu:
— Władek! Co ty robisz? W fałszywą dmiesz dudę.. Zobaczysz, że przefujarzysz pannę! — A dla czegóż ona żarty sobie ze mnie robi? — odparł gniewnie — od samego rana znęca się nademną, jak nad żydowską szkapą!... Com jej zawinił?
— Panna, widzisz, każda ma swoje humory!
— Tak, każda ma humory, ale ona po prostu kpi sobie ze mnie jak z żaka..
— A jednak patrz jaką jej przykrość zrobiły te twoje umizgi do tej szwabskiej gęsi.
— Ręczę kapitanowi, że ani jej to w głowie, a jeżeli tak jest, to niech trochę przecierpi, jutro przeproszę.
— Oj, będzie zapóźno! — odrzekł kręcąc niedowierzająco siwą głową staruszek — dziewczyna dobra z gruntu, ale dumna jak Hiszpan, zobaczysz że przefujarzysz!...
— Partja gotowa! — zawołała Jadwiga. — Ciągnijmy kto ma zaczynać.
Władysław rzucił młotek w górę i złapał go w powietrzu, poczem każda z grających osób kładła dłoń za dłonią na rączce młotka, ostatnią była Nina.
— My panie Władysławie zaczynamy — zawołała tryumfująco — ja będę pierwszą, co popsuję, to pan naprawi...
Zaczęła się gra, która nie była tylko partją krokieta — była ona zarazem jedną ze scen tego dziwnego, niepojętego częstokroć dramatu, który nazywa się — miłością. Władysław czuł, że robi przykrość Jadwidze, ale robił ją dalej, zaciął się i trwał ciągle w uporze; uśmiechał się do Niny, szeptał jej czułe dwuznaczniki; a równocześnie od czasu do czasu rzucał badawcze spojrzenia w stronę Jadwigi, jak by chciał poznać: jakie na niej ta nowa taktyka robi wrażenie? W miarę jednak, jak dostrzegał w niej coraz to większą obojętność, jak przypatrywał się lodowatej masce, która jej twarz pokrywała, opanowywał go jakiś zimny, sceptyczny szał; biednej baronównie dostawały się wówczas czułości ostre i szczypiące jak musztarda, a grał tak, jakby partja ta stanowić miała o jego życiu i dalszym losie; żadne uderzenie jego nie chybiało celu, a po każdem znakomitem trafieniu, obie baronówny wydawały okrzyki niezmiernego uwielbienia. Lecz i Jadwiga nie mniej zręcznie dziś grała; i ją ogarnęła ta dziwna, zimna zawziętość i ona uczuwała coraz to większy żal do tego człowieka, któremu tak ufała, a który żartował z niej w tak bolesny sposób... Nie chciała dać się upokorzyć, a pragnienie to dodawało pewności jej oku i ręce; partja była godna tego, by jej przypatrywały się tłumy widzów — tymczasem spoglądał na nią tylko stary kapitan, nie był to jednak widz niepojętny, i owszem rozumiał on wybornie całą walkę, która toczyła się w jego oczach za pomocą kul i młotków krokietowych.
— Panie Władysławie! — zawołała tryumfująco Nina. — Proszę iść mi na pomoc i odkrokietować Jadwisię.
— Za daleko! — szepnęła drwiąco Jadwiga. — Do Jadwigi nie każdy trafi!
— Zobaczymy! — rzekł zagryzając aż do krwi wargi Władysław i nachylił się nad kulą, badając pewnem okiem odległość drugiej kuli. — Zobaczymy! — rzekł poraz wtóry i w tej chwili kula jego, popchnięta silną i pewną ręką, uderzyła z hałasem w sam środek kuli Jadwigi, leżącej po drugiej stronie krokietowego placu.
— Brawo! brawo! — rozległy się wołania Niny i Loli; nawet pan kapitan klasnął w dłonie dla oddania uznania zręcznemu graczowi; Jadwiga tylko zacisnęła usta.
— A widzi pani, że nie tak znowu trudno trafić panią... w słabą stronę! — zawołał tryumfująco Władysław.
— W krokiecie tylko! — odparła gniewnie panna.
Uderzenie to stanowiło o całej grze, wkrótce też partja skończyła się, a zwyciężona Jadwiga nie miała zupełnie ochoty do drugiej; wróciło więc całe towarzystwo do salonu — i była już pora po temu, bo słońce miało się już ku zachodowi, a dzwonek ogłaszał, że herbata się zbliża.
Przy herbacie i przez cały wieczór Władysław milczał uparcie; panna Nina śmiała się zeń i twierdziła, że tak zhardział po otrzymanym tryumfie, uśmiechała się przytem zachęcająco i widocznie pragnęła wznowienia popołudniowej rozmowy.. Daremne jednak były trudy baronówny, znać wyczerpała się siła nerwowa Władysława, która pozwalała mu utrzymać sztucznie dobry humor i wesołość, teraz pogrążył się w głębokim smutku, a na zapytania światowej panny odpowiadał niechętnie — monosylabami.. tylko w stronę Jadwigi rzucał tęskne spojrzenia, ale zagniewana panienka nie myślała na nie odpowiadać; to go rozstrajało do reszty i pogrążało w zupełnej apatji. Z przyjemnością więc przyjął propozycję marszałka i zasiadł na czwartego do winta, lecz i tam — wbrew przysłowiu — nie wiodło mu się i wstał, przegrawszy kilka rubli.
Gdy się wszyscy rozeszli, kapitan towarzyszył Władysławowi do gościnnego pokoju; Żorża odprawił natychmiast i przybierając poważną minę rozpoczął od reprymendy:
— Władek, czyś ty dziś oszalał?! — zapytał go surowo. — Jaka tarantula cię ukąsiła? Co ci dziewczyna złego zrobiła, żeś się nad nią tak znęcał? Żeby twoja nieboszczka matka żyła, toby się ciebie wyrzekła za takie figle!.. Cóż to, na wiatr myślisz bratku Jadwisię bałamucić, a do tej Mönchówny, czy Chamówny czułe oczy robisz? Czy żenić się z tą flakarką myślisz; mamona ci pachnie, czy co?
— Zwolna! zwolna, kapitanie! — przerwał mu smutnym głosem Władysław. — Nim zawyrokujesz, wysłuchaj i przeciwną stronę.
— Ale co tam będę twoich sofizmatów słuchał, znam was — teraźniejszą młodzież; do uczciwej dziewczyny adresuje się, bałamuci ją, a później puszcza ją w trąbę, a sam za marny grosz nazwisko swe sprzedaje... Nie tędy jednak droga!..
— Daj-że pokój, kapitanie! — zawołał, płonąc oburzeniem młody człowiek. — Stary jesteś i wuj mojej matki, to cię nie wyzwę, jakbym to z każdym innym zrobił, gdyby mi takie niesprawiedliwe wyrzuty robił...
Tobie, zaś dziaduniu, przyznam się, że mi się od rana serce krwawi i bies mi jakiś duszę ogarnął i zdaje mi się, żem się na waszej Jadwidze oszukał; ona mnie nie kocha!
— Nie kocha, powiadasz! Zabawny jesteś! Czyż ona ma obowiązek ciebie kochać? Czyś ty jej powiedział, że ją kochasz, a ona tobie? Czy za takie postępowanie jak dzisiejsze ona może cię pokochać?... Żebyż to jeszcze bałamuctwa z jaką naszą panną... a to z panną Ni...ną... Mönch... baronówną krymską, czy cygańską... Nie! to nie do zniesienia.
— Cóż bo ja mam robić? — zawołał niecierpliwie Władysław. — Bóg widzi, że Jadwigę kocham, chciałem się jej rano oświadczyć, a czy pozwoliła na to? Wczoraj zdawało mi się, że wszystko dobrze, że mam jej wzajemność; dziś zupełnie co innego.. Doprawdy, że głowę tracę i sam nie wiem, co się ze mną, i w koło mnie dzieje.
— Widzę, że głowę tracisz, ale to trudno, za moich czasów nie potrzeba było uczyć kawalerów, jak mają z pannami w takiej materii gadać, z urodzenia to mieli w sobie; no i ty na trusię nie wyglądasz, z tą gęsią umiałeś parlować i oczy do niej zawracać...
— Niechże mi kapitan da pokój i zamiast gderać da dobrą radę.
— Ja ci taką dam radę, żebyś jutro po śniadaniu jechał do domu, za tydzień marszałkowstwo z Jadwigą jadą do wód, nim wyjadą, a później jak wrócą, ja z panną pomówię na rozum, kiedy ty sam nie umiesz, i dam ci znać... Dwudziestego piątego września urodziny marszałkowej, będzie polowanie i bal, to może wtenczas dobijecie targu; na koniu siedzisz dobrze, pannie się podobasz, ona sama jeździ jak huzar... No, jakoś to będzie, tylko sprawuj się dobrze, z tymi nietoperzami nie wdawaj się, bo to zaraz donoszą i robią z tego okropne historje.
Władysław leżąc w łóżku słuchał mądrych rad kapitanowych; w duszy przyznawał mu zupełnie racją i ruchem głowy potakiwał.
Widząc to, staruszek rozchmurzył się, powiedział mu dobranoc i poszedł do siebie.
Wzruszenia dnia całego tak znać znużyły Władysława, że uczuł teraz ogromne zmęczenie fizyczne i wyczerpanie moralne; pomimo cisnących mu się do mózgu najrozmaitszych myśli, pomimo nasuwania się rozpamiętywań dzisiejszych zdarzeń, sen odniósł zwycięstwo nad wyobraźnią i w pięć minut po wyjściu kapitana, Władysław ledwie znalazł tyle siły woli, że świecę zgasił i usnął snem twardym... Śnił o Jadwidze i o wzajemności.