Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga ósma/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Dzwony |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga ósma Cały tekst |
Indeks stron |
Od owego ranka pod pręgierzem, sąsiedni mieszkańcy kościoła Panny Maryi zauważyli ostygnięty zapał w dzwonieniu Quasimoda. Dawniej ustawiczne dzwonienie rozlegało się od wschodu jutrzenki — poczynając od prymaryi, rosnące w coraz wspanialszy koncert z wychodzącemu mszami i wotywami, mieszało się w powietrzu rozlicznym głosem dzwonów i sygnaturek. Stary kościół, cały drgający i rozbrzmiały, rozpływał się naprzemian to jękami skarg podczas pogrzebów, to hymnami radości przy ślubach; czuć w nim było można jakiegoś ducha dźwięku, który wyśpiewywał przez te wszystkie usta spiżowe. Teraz ten duch jakby zniknął; katedra była ponurą i milczącą; święta i pogrzeby miały tylko zwyczajne dzwonienie — suche i nagie, wedle rytuału. Rzekłbyś, że wszystko zamilkło, że dzwonnica straciła swego kapelmistrza. Quasimodo był tam przecież; ale cóż się z nim stało? Czyżby wstyd i rozpacz, jakich doświadczył u pręgierza, mieszkały jeszcze w jego sercu? czy razy kata powtarzały się dotąd w jego duszy? i czyżby gorycz hańby stłumiła w nim nawet miłość do dzwonów?
W roku 1482 Zwiastowanie Panny Maryi przypadło 25 Marca. Tego dnia powietrze było tak świeże i czyste, że w sercu Quasimody odezwała się znowu namiętność do dzwonów. Wchodził więc raźno na szczyt wieży północnej, gdy jednocześnie zakrystyan otwierał ogromne drzwi obite miedzią.
Przyszedłszy do najwyższej klatki dzwonniczej, smutnie spojrzał na sześć wiszących tam dzwonów, jakby ubolewając, że coś pomiędzy jego sercem a ulubieńcami stanęło. Lecz kiedy je poruszył, kiedy ujrzał to grono dzwonów, chwiejące się pod jego rękami, uczuł się nanowo szczęśliwym, zapomniał o wszystkiem, i wesołość wróciła mu na twarz.
Klaskał w ręce, szedł od sznura do sznura, zachęcał sześciu śpiewaków gestami i głosem, jak dyrektor muzyki wiedzie umiejętnych grajków.
— Dalej Gabryelu, — mówił — grzmij! to dzisiaj święto. Tyboldzie nie próżnuj! czego tak wolniejesz? dalej, dalej, czyś zardzewiał, próżniaku? Dalej, dalej! bijcie wszystkie razem, ogłuszcie ich, jakeście mnie ogłuszyły. Wilhelmie! tyś największy, a Paskier lepiej od ciebie bije. Załóżmy się, który z was głośniejszy? Dalej, dalej Gabryelu! A wy, dwa wróble, co tam robicie?... czyście przyszły cieszyć się z święta? Biedny Wilhelmie, coś się zadyszałeś?
Gdy tak pieścił się z dzwonami, spojrzał z wysokości wieży i ujrzał młodą dziewczynę, dziwacznie wystrojoną, którą koło widzów otoczyło niebawem. Ten widok ostudził jego zapał muzyczny. Przystanął, odwrócił się tyłem do dzwonów i wlepił w tancerkę ów wzrok zadumany i czuły, który niegdyś zdziwił alchemika. Tymczasem dzwony zwolna, jeden po drugim ucichły, ku wielkiemu żalowi amatorów dzwonienia, którzy chętnie słuchali tej muzyki spiżowej; porozchodzili się też zawiedzeni, jak pies, któremu pokazano kość, a rzucono kamień.