Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga ósma/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Co innego alchemik, co innego filozof |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga ósma Cały tekst |
Indeks stron |
Mężczyzna, którego młode dziewice spostrzegły na wieży północnej, schylonego ku placowi i patrzącego uważnie na cygankę, był to alchemik, Klaudyusz Frollo.
Nasi czytelnicy jeszcze nie zapomnieli o tajemniczej izdebce, którą sam dla siebie zbudował. (Nie wiem, czy to nie jest ta sama, której wnętrze dziś jeszcze widzieć można przez małe kwadratowe okienko, wychodzące z wieży; izdebka ta, teraz pusta, niewybielona, ma na swoich ścianach nędzne rysunki, przedstawiające fasadę katedry. Sądzę, że tę norę zamieszkują nietoperze i pająki — i biednym muchom podwójną wypowiadają wojnę).
Codziennie, przed zachodem słońca, alchemik wchodził na schody wieży, zamykał się w izdebce i niekiedy całe tam przepędzał noce. Tego dnia, w chwili, gdy stanął przed drzwiami i dobył z kieszeni klucz sztuczny, dźwięk bębna i kastanietów wpadł mu do ucha. Ten dźwięk pochodził z placu Parvis. Klaudyusz Frollo, włożywszy napowrót klucz do kieszeni, wszedł na szczyt wieży, gdzie go owe panny spostrzegły.
Stał tam poważny, nieruchomy, zatopiony w patrzeniu i myślach. Cały Paryż był pod jego nogami z tysiącem wież i dachów, z rzeką płynącą pod mostami i z ludem rozlanym po ulicach. Lecz alchemika w całym tym grodzie jeden punkt tylko zajmował — plac Parvis, jedną widział osobę w tem mrowisku ludzkiem — cygankę.
Trudno określić naturę jego spojrzenia i ognia, który z oczu mu tryskał. Spojrzenie to było nieruchome, a przecież pełne burz i niepokoju. Z nieruchomości całego ciała, które tylko niekiedy drżało, jak drzewo poruszone przez wiatr, ze skamieniałego uśmiechu, który wykrzywiał twarz, rzecby można, że w Klaudyuszu Frollo wszystko zamarło i tylko oczy żyły jeszcze.
Cyganka tańczyła — lekka, zwinna, wesoła, nie czuła strasznego spojrzenia, spadającego jej na głowę.
Tłum roił się koło niej; kiedy-niekiedy mężczyzna, ubrany w kurtkę żółtą z czerwonem, ustawiał publiczność w kółko i powracał, by usiąść na stołku o kilka kroków od tancerki. Ten człowiek zdawał się być towarzyszem cyganki. Klaudyusz Frollo z wysokiej wieży, na której się znajdował, nie mógł rozpoznać jego rysów.
Jak tylko alchemik spostrzegł tego nieznajomego, podzielił swoją uwagę między tancerkę i jej towarzysza i twarz jego stała się jeszcze posępniejszą. Wyprostował się nagle i dreszcz przeszedł po jego ciele.
— Co to za jeden? — mówił do siebie — zawszem ją widywał samą.
Spuścił się po krętych schodach i zeszedł na dół. Przechodząc koło dzwonnicy, ujrzał drzwi od niej wpół otwarte i Quasimoda także spoglądającego na plac. Biedak tak patrzył uważnie, że nie poznał przybranego ojca. Dzikie jego oko szczególniejszy przybrało wyraz — tchnęło słodyczą i łagodnością.
— A to osobliwsza! — szepnął do siebie Klaudyusz — czyżby się tak przypatrywał cygance?
W kilka minut potem alchemik wyszedł na plac.
— Co się stało z cyganką? — spytał, mieszając się z tłumem widzów, których zgromadził był bębenek.
— Nie wiem — odpowiedział jeden z nich — dopieroco znikła. Zdaje się, że poszła naprzeciwko, gdzie ją zawołano.
W miejscu cyganki, na tym samym dywanie, gdzie jej cudowny odbywał się taniec, alchemik ujrzał mężczyznę w żółto-czerwonej kurtce, który dla zarobienia kilku groszy obchodził koło widzów, podparty pod boki i trzymał w zębach stołek — na tym stołku był przywiązany kot, który miauczał niemiłosiernie.
— Najświętsza Maryo! — zawołał alchemik, kiedy kuglarz pocił się najokropniej — to pan Piotr Grintoire.
Surowy głos alchemika tak zmieszał biedaka, że z całym swoim budynkiem stracił równowagę — i kot, i stołek upadły na głowy widzów, wśród okropnego krzyku tłumu.
Być może, że pan Piotr Grintoire w niemałym byłby kłopocie za potłuczenie głów publiczności, gdyby, korzystając z zamieszania, nie był się schronił do kościoła, gdzie go alchemik przywołał.
Katedra była już ciemna i pusta. Nawy zaległo milczenie, a lampy w kaplicach zdawały się jak gwiazdeczki. Tylko różnobarwna rozeta fasady, oblana promieniami zachodzącego słońca, świeciła jak pęk dyamentów i jasność swą odbijała na murach.
Zrobiwszy kilka kroków, Klaudyusz oparł się o filar i wzrok utopił w Piotrze Grintoire. W spojrzeniu tem nie było wyrzutu za przywdzianie błazeńskiego stroju, ale były powaga, spokój i przenikliwość.
Alchemik pierwszy przerwał milczenie.
— Pójdź tutaj, Panie Piotrze, masz mi wytłómaczyć wiele rzeczy. A najprzód, co to znaczy, że cię od dwóch miesięcy nie widziałem i obecnie spotykam w tym osobliwszym stroju?
— Panie, — zaczął pokornie Grintoire — szczególne wypadki! — oto widzisz mię tak chętnie chodzącego w tym stroju, jak kota z pęcherzem. Wiem o tem, że to źle bardzo narażać panów sierżantów patrolowych na bicie pod tą kurtką filozofa pitagorejskiego. Ale cóż chcesz, mój zacny mistrzu? mój dawny ubiór tak się podarł, że musiał pójść do kosza gałganiarza. Cóż począć? Cywilizacya jeszcze nie doszła do tego stopnia, aby ludzie nago chodzili, jak pragnął Dyogenes. Dodajmy, że on bardzo chłód chwalił, a tej przyjemności w styczniu zanadto. Ta kurtka nadarzyła mi się w porę, bo właśnie moja suknia podarła się w kawałki. Takie to zmiany na świecie!... W szak Apollo u Admeta pasł trzodę.
— Śliczne sobie obrałeś rzemiosło — rzekł alchemik.
— Zgadzam się, mój mistrzu, że lepiej filozofować i poetyzować, dmuchać na płomień wychodzący z pieca, niż sztuki z kotem pokazywać na placu; ale trzeba koniecznie żyć i, kiedy wiersze Aleksandryjskie nie dają chleba, coś innego robić należy. Wszak wiesz, że dla Małgorzaty Flamandzkiej napisałem sławny dyalog; przecież miasto nie płaci mi zań i mówi, że to nie żadne arcydzieło, a ja za cztery talary nie mogę pisać tragedyi jak Sofokles. Już właśnie miałem umierać z głodu, gdy przyszło mi na myśl wypowiedzieć owe głębokie: Ale te ipsum. Banda łotrów, z którymi się zaprzyjaźniłem, nauczyła mię sztuk herkulesowych i teraz tym sposobem zarabiam na kawałek chleba.
Klaudyusz słuchał w milczeniu. Nagle spojrzał na Piotra Grintoire tak przenikliwie, że ten uczuł się jakby przeszytym do głębi duszy.
— Wszystko to bardzo dobrze, mój panie Piotrze Grintoire, ale skąd zaprzyjaźniłeś się z tą cyganką?
— Dlatego, że ona jest moją żoną, a ja jej mężem.
Zamglone oko alchemika zapłonęło.
— Jakto, nędzniku! — zawołał, silnie chwytając Piotra za rękę — jak to śmiałeś...
— Na honor, — odpowiedział drżący Grintoire — ja... jeżeli pana to niepokoi... ja... ja bardzo od niej zdaleka.
— A cóż mówisz o mężu i żonie?
Grintoire o ile mógł najtreściwiej opowiedział alchemikowi, co już wie dobrze czytelnik, to jest przygodę swoją w okręgu cudów i małżeństwo przy stłuczeniu dzbanka. Jak również, że ten dziwaczny ślub nie miał zwyczajnych następstw i że małżonka conoc znikała mężowi.
— Przykre to i bardzo przykre, — rzekł, kończąc — lecz czemuż przeznaczenie skazało mię na nieszczęście zaślubienia tak czystej dziewicy, jak nowonarodzone dziecię!
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał alchemik, który po tem opowiadaniu cokolwiek się uspokoił.
— Trudno wytłómaczyć — odpowiedział poeta. Jestto zabobon. Moja żona, jak mi opowiadał stary drab, którego u nas nazywają księciem Egiptu, jest dziecięciem znalezionem, albo podrzutkiem. Ma ona na szyi woreczek, który ma własność, że z jego pomocą wynajdzie rodziców, ale wtedy, gdy swoją cnotę zachowa. Dlatego oboje jesteśmy bardzo cnotliwi, aż zabardzo.
— A więc — odparł Klaudyusz, którego czoło coraz bardziej się rozjaśniało — ta dziewica nigdy nie zbliżyła się do nikogo?
— A cóż kto zrobi z uprzedzeniem? Szkoda! ale bardzo poważam tę cnotę, tak rzadką pomiędzy cygankami, które się łatwo obłaskawiają. Prócz tego ją trzy rzeczy strzegą: książe Egiptu, pod którego jest opieką, całe jej pokolenie, które ją szczególnie poważa, i mały sztylecik, który zawsze nosi przy sobie. Ach! to straszna osa!
Alchemik nowe zadawał pytania.
Esmeralda była w pojęciu Piotra Grintoire istotą piękną, naiwną, namiętną, nieświadomą wszelkiego zła, nie znającą dotąd różnicy między kobietą i mężczyzną, rozmiłowaną w tańcu, zabawie i swobodzie, w świeżem powietrzu — rodzaj pszczoły, mającej skrzydełka u nóg i żyjącej w czarownym wirze. Usposobienie to winną była koczującemu życiu, jakie wiodła. Dziecięciem przebiegła Katalonię, Hiszpanię i Sycylię; opowiadał też, że jakoby z karawaną zingarów zwiedziła Algier, Achaję, Albanię i Grecyę. To pewna, że Esmeralda bardzo młodo przybyła do Francyi, z różnych krajów przyniosła pojęcia, dyalekt i pieśni, że strój jej był wpołowie afrykański; zresztą, że lud tych miast, w których przebywała, lubił ją dla jej wesołości, grzeczności, tańca i pieśni. I tu w całem mieście była lubioną, dwie tylko osoby nienawidziły ją i o nich często ze strachem wspominała: pustelnica z Tour-Roland, która ją wyklinała ilekroć przechodziła około jej okienka, i mężczyzna, czarno ubrany, który, ilekroć ją spotkał, tak patrzył okropnie, że aż drżała biedaczka.
Ta ostatnia uwaga zmieszała alchemika, lecz Grintoire, zajęty opowiadaniem, nie zauważył tego. Dalej opowiadał poeta, że Esmeralda niczego się nie lęka, że nie skarży się na nikogo, że jego samego uważa za brata, a nie za męża. Każdego poranku wychodził z nią, pomagał zarabiać po ulicach i powracali wieczorem do domu, aby spocząć snem sprawiedliwego. Byt jego, jak mówił, jest przyjemny i sprzyja dumaniu. Zresztą, powiadał, że, jako filozof i chrześcianin, nie bardzo jest skłonnym do miłości dla cyganki. Równie lubił jej kozę, jak ją samą. Miłe stworzenie — pojętne, wierne, dowcipne. Nic zwyczajniejszego w średnich wiekach, jak podobne zwierzęta, które podziwiano i które często swych panów wiodły na stos. Przecież czary kozy ze złoconemi rogami nie były szkodliwe. Grintoire opowiedział je alchemikowi i bardzo go zajęły. Często dość było kozie podać bębenek, aby zrobiła sztukę, której żądano. Cyganka szczególny miała talent wyuczania kozy i dokazała, że we dwa miesiące doskonale składała wyraz Febus.
— Febus? — rzekł alchemik — dlaczego Febus?
— Tego nie wiem — odpowiedział Grintoire. — Być może, że to jest wyraz, mający jaką własność magiczną. Nawet ten wyraz i ona często powtarza, kiedy jest samą.
— A czy jesteś pewnym, — zapytał Klaudyusz — że to jest wyraz, a nie imię?
— Czyje imię? — rzekł poeta.
— Alboż ja wiem — odparł alchemik.
— Ja myślę, że cyganie są trochę Gwebrami i czczą słońce. Otóż stąd Febus.
— To mi się nie wydaje tak jasnem, jak tobie.
— Niech sobie jak chce będzie, to tylko pewna, że Dżali mię tyleż kocha, co i ona.
— Co to za Dżali?
— Koza.
Alchemik podparł brodę na dłoni i zdawał się dumać. Nagle odwrócił się do Grintoira:
— I przysięgasz mi, że się do niej wcale nie zbliżyłeś?
— Do kozy?
— Nie, do tej kobiety.
— Do mojej żony? nie.
— A często bywasz z nią sam na sam?
— Co wieczór.
Klaudyusz zmrużył powieki.
— Och! och! Solus cum sola non cogitabuntur orare Pater noster.
— Na moją duszę; mógłbym zmówić i Pater, i Ave Maria, i Credo in Deum Patrem omnipotentem, a ona nie spojrzałaby na mnie. Teraz, zacny mistrzu, ja mam ci zadać jedno pytanie.
— Mów.
— Co ciebie to wszystko obchodzi?
Blada twarz alchemika zapłoniła się jak lice młodej dziewicy, — przez chwilę nic nie odpowiedział, wkońcu rzekł pomieszany:
— Słuchaj, panie Piotrze Grintoire. Wiem, że jeszcze nie jesteś złym człowiekiem — i chciałbym, aby ci było dobrze. Pamiętaj, że ciało gubi duszę. Biada ci, jeśli się zbliżysz do tej kobiety.
— Próbowałem — rzecze Grintoire, drapiąc się w głowę. — Było to pierwszej nocy.
— Jakto! śmiałeś?
Czoło alchemika zachmurzyło się.
— Drugi raz — mówił poeta z uśmiechem — widziałem ją przez dziurkę od klucza; cud kobieta!
— Idź do dyabła! — zawołał alchemik ze strasznem spojrzeniem i, pchnąwszy Piotra Grintoire, cofnął się pod najciemniejszą arkadę katedry.