Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga ósma/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Niebezpieczeństwo powierzania tajemnicy kozie
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga ósma
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Niebezpieczeństwo powierzania tajemnicy kozie.

Upłynęło wiele tygodni. Przyszły pierwsze dni Marca; słońce, którego chociaż Dubartas nie nazwał był jeszcze wielkim księciem świec, jasne rzucało promienie. Byłto jeden z dni wiosennych, które tyle mają uroku dla Paryżan, rozproszonych po placach i przechadzkach. Podczas tych jasnych dni jest pewna godzina, w której najlepiej podziwiać można drzwi kościoła Panny Maryi. Jestto chwila, w której słońce, skłaniające się do zachodu, wprost oświetla katedrę. Jego promienie, coraz więcej horyzontalne, powoli podnoszą się z bruku i wstępują na fasadę, a wtedy wielka środkowa rozeta rzeźbiona błyszczy jak oko cyklopa.
Właśnie w takiej tu chwili jesteśmy.
Wprost wysokiej katedry, zaczerwienionej zachodzącem słońcem, na balkonie kamiennym, nad drzwiami gotyckiego domu, położonego przy ulicy Parvis, stało kilka młodych dziewic, wesoło się śmiejących i gwarzących. Po długich zasłonach, spadających od ubrania głowy, ozdobnego perłami, aż do stóp; po cienkości koszul, okrywających ramiona; po białości dziewiczych piersi; po bogactwie spódnic, po gazie, jedwabiu, aksamicie, a nadewszystko po białości rączek, dowodzących nieczynności, odgadnąć w nich było można szlachetne i bogate dziedziczki. Była to w rzeczy samej Florentyna Gondelaurier i jej towarzyszki: Dyanna de Christeuil, Amelotta de Montmichel, Kolomba de Gaillefontaine i mała Champchevrier, wszystkie dobrego urodzenia i przybyłe do pani Gondelaurier w celu widzenia jego wysokości pana de Baujeu i jego żony, mających przybyć do Paryża celem wybrania dam honorowych dla żony Delfina, Małgorzaty. Wszystka szlachta na trzydzieści mil wokoło pragnęła tego szczęścia i wcześnie do Paryża pozwoziła córki. Te, któreśmy widzieli na balkonie, były powierzone zacnej damie Aloizie de Gondelaurier, wdowie po mistrzu łuczników królewskich, mieszkającej z jedyną córką w domu, przy ulicy Parvis, wprost katedry Panny Maryi w Paryżu.
Balkon, na którym stały młode dziewice, łączył się z pokojem, wybitym bogato skórą flamandzką koloru czerwonawego w liście złote. Belki, równolegle przecinające sufit, bawiły oko tysiącem dziwacznych rzeźb malowanych i złoconych. Na kufrach, ozdobionych rzeźbą, mieniły się tu i owdzie świetne emalie; łeb niedźwiedzi z fajansu wznosił się nad krzesłem o dwóch stopniach, co oznaczało, że pani domu była żoną, albo wdową po baronecie. W głębi, obok wysokiego komina, ozdobionego herbami od góry do dołu, siedziała w bogatem krześle, obitem aksamitem czerwonym, pani Gondelaurier, której pięćdziesiąt lat życia równie z twarzy jak ze stroju można było wyczytać. Przy niej stał młody mężczyzna dość okazałej postawy, chociaż nieco próżnej i nadętej, jeden z owej młodzieży, która zwykle podoba się kobietom, a na widok której rozumni ludzie wzruszają ramionami. Ten młody kawaler miał na sobie mundur kapitana łuczników królewskich, bardzo podobny do stroju Jowisza, którego w pierwszej księdze tej powieści można było podziwiać.
Panny zajmowały część pokoju i część balkonu, siedząc jedne na stołkach aksamitnych, drugie na ławeczkach dębowych, zdobnych w rzeźbione kwiaty i figury. Każda z nich trzymała na kolanach kawałek ręcznej krzyżowej roboty, nad którą pracowały wspólnie i której jeden koniec leżał na dywanie pokrywającym posadzkę.
Rozmawiały z sobą owem wesołem szczebiotaniem i śmiechem, jak zwykle rozmawiają młode dziewczęta, kiedy młody kawaler jest pomiędzy niemi. Młodzieniec, który obudzał miłość własną wszystkich tych dziewcząt, zdawał się mało dbać o nie i bawił się spokojnie rękawiczką.
Niekiedy stara pani pocichu zwracała do niego mowę, on zaś odpowiadał z pewnym rodzajem grzeczności wymuszonej i niezgrabnej. Z uśmiechów i z poruszenia ócz pani Aloizy, z przenoszenia ich z córki na kapitana, domyślać się było można, że rzecz szła o jakieś zaręczyny i bliskie zaślubienie. Z obojętności oficera łatwo znowu było odgadnąć, że nie był rozkochanym. Całe jego ułożenie wyrażało znudzenie i przymus, co nasi dzisiejsi garnizonowi porucznicy bez ceremonii daliby poznać ziewaniem.
Poczciwa dama, zajęta córką, jak wszystkie matki, mało zważała na chłód i obojętność oficera i starała się zwrócić jego uwagę na wdzięk, z jakim jej Florentyna igłę trzyma.
— Patrzaj, patrzaj kuzynku, — mówiła, ciągnąc go za rękaw — patrzaj, jak teraz się schyla.
— W rzeczy samej — odpowiedział oficer i wpadł w obojętne milczenie.
Po chwili pani Aloiza znowu się nachyliła i mówiła:
— Czyś widział kiedy zgrabniejszą figurkę, niż twojej narzeczonej? Czy można być bielszą? mieć więcej blond włosy? ręce tak utoczone i szyję prawdziwie łabędzią? Nieraz sobie myślę — jaki ty jesteś szczęśliwy, żeś się urodził mężczyzną, hultaju! Czy nie prawda, że moja Florentyna warta, żeby za nią szalano?
Zapewne — odpowiedział, myśląc o czem innem.
— Mówże z nią! — rzekła pani Aloiza, popychając go — powiedz jej cokolwiek; ach! jakiś nieśmiały!
Możemy zaręczyć, że nieśmiałość nie była ani przymiotem, ani wadą kapitana. Próbował przecież uczynić to, co mu rozkazano.
— Piękna kuzynko, — rzecze, zbliżając się do Florentyny — i cóż przedstawia krzyżowa robota, nad którą pracujesz?
— Piękny kuzynku, — odpowiedziała Florentyna z gniewnym akcentem — jużem ci trzy razy powiedziała, że to grota Neptuna.
Widocznie Florentyna lepiej od matki rozumiała przymus kapitana. On ze swej strony czuł potrzebę rozmowy.
— Dla kogo ta cała Neptunerya? — zapytał.
— Do opactwa świętego Antoniego des Champs — odpowiedziała Florentyna, nie podnosząc oczu.
Kapitan wziął do ręki kawałek roboty.
— Moja kuzynko, cóż to za rycerz, który całą siłą dmie w trąbę?
— To Tryton — odrzekła.
Krótkie odpowiedzi Florentyny ciągle brzmiały tonem urazy.
Młodzieniec zrozumiał, że trzeba powiedzieć jej do ucha coś grzecznego, choć nic nie znaczącego — zwyczajnego w podobnych zdarzeniach. Nachylił się więc ku narzeczonej, lecz, w swojej myśli nie mogąc znaleźć nic lepszego, rzekł:
— Dlaczego mama pani nosi suknie stare jak nasze babki z czasów Karola VII? Powiedz jej, kuzynko, że to niemodnie i że jej obręcz i laur, któremi ubiera spódnicę, czynią ją podobną do chodzącego ekranu od komina.
Florentyna wzniosła oczy pełne wyrzutu.
Jednak poczciwa pani Aloiza, widząc schylonego kawalera, mówiła, bawiąc się książką do nabożeństwa:
— Jaki czuły obraz miłości!
Kapitan, coraz bardziej zakłopotany, rzekł:
— Prawdziwie śliczna robota.
Na te wyrazy Kolombina Graillefontaine, także piękna jasna blondynka, rzekła do Florentyny, spodziewając się, że kapitan jej odpowie:
— Moja droga, czyś widziała krzyżowe roboty w pałacu Roche-Gruyon?
— Czy to nie ten pałac, przy którym jest Louvre? — zapytała, śmiejąc się Dyanna de Christeuil, mająca piękne ząbki i dlatego ustawicznie się śmiejąca.
— Tam, gdzie jest dawna wieża murów Paryża? — dodała Amelotta Montmichel, piękna, świeża brunetka, która miała zwyczaj wzdychania sama nie wiedząc dlaczego.
— Moja droga Kolombino, — odparła pani Aloiza — czy chcesz mówić o pałacu, należącym do pana Bacqueville za Karola VI? W rzeczy samej, śliczne tam są obicia.
— Karol VI, Karol VI — mruczał przez zęby kapitan, muskając wąsy. — Mój Boże, jakże dawne czasy staruszka pamięta!
Pani Glondelaurier mówiła dalej:
— Rzeczywiście, piękne są tam obicia, coś osobliwego.
W tej chwili Berangera Champchevrier, wysmukła, siedmioletnia dziewczynka, patrząca z balkonu, zawołała:
— Patrz, Florentyno, cyganka z bębenkiem tańcuje na placu wpośród ludu.
Rzeczywiście słychać było bębenek.
— Cyganka — rzekła Florentyna, zwracając się machinalnie w stronę placu.
— Patrzmy, patrzmy! — wołały towarzyszki i wszystkie wybiegły na balkon.
Florentyna, dumająca zapewne o obojętności swego narzeczonego, szła wolno za niemi; kapitan zadowolony z przerwania uciążliwej rozmowy, wszedł do pokoju, swobodnie oddychając, jak żołnierz zluzowany ze służby. Przyjemną kiedyś i jemu była służba przy młodej i pięknej pannie; przecież obecnie inną wydawała się ona kawalerowi, który, na myśl o bliskim ślubie, chłódł coraz bardziej. Prócz tego kapitan Febus był nader niestałym i smak miał bardzo zwyczajny. Chociaż z szlacheckiego rodu, na siodle żołnierskiem nabył przyzwyczajeń gminnych. Najbardziej lubił szynk, grube żarty i swobodę kawalerską. Z rodzicielskiego domu wyniósł jakie takie wychowanie, lecz wcześnie wszedłszy pomiędzy żołdaków, pozbył się poloru, a oblekał w szorstkość. Będąc przy Florentynie, doznawał przymusu, albowiem, rozpraszając miłość po całem mieście, mało zachowywał jej dla niej; następnie, będąc pomiędzy przyzwoitemi damami, lękał się, aby jego usta, przywykłe do nieobyczajności, nie wyrzuciły jakiego karczemnego wyrazu.
Mimo to kapitan miał pretensye do elegancyi i dobrego tonu. Niech kto, jak chce, pogodzi te sprzeczności.
Stał od kilku minut oparty o kominek, gdy Florentyna przemówiła do niego:
— Mój kuzynku, mówiłeś, żeś uratował jakąś cygankę, będąc na patrolu, z rąk złodziei.
— Tak, moja kuzynko — odpowiedział kapitan.
— Może to ta, co tańcuje na rynku? pójdź, kuzynku Febusie, zobaczyć ją.
W mowie jej i wezwaniu przebijała się chęć pojednania. Kapitan Febus de Châteaupers (bo on to był) wolnym krokiem zbliżył się do balkonu.
— Patrzaj, — rzecze Florentyna, kładąc rękę na ramieniu Febusa — może poznasz tę małą, czy to nie ona?
Febus spojrzał i rzekł:
— Tak, poznaję ją po kozie.
— O! jaka ładna koza! — mówiła Amelotta, składając ręce.
— Czy jej rogi rzeczywiście złote? — zapytała Berangera.
Nie powstając z krzesła, pani Aloiza odezwała się:
— Czy to nie jedna z tej bandy cyganów, co to przeszłego roku przybyli przez bramę Gribard?
— Moja mamo, — odpowiedziała łagodnie Florentyna — ta brama dzisiaj nazywa się Piekielną.
Panna Florentyna wiedziała, jak razi jej narzeczonego przestarzała mowa jej matki. W rzeczy samej kapitan Febus zaczął sobie cicho powtarzać:
— Brama Gribard! brama Gribard, za Karola VI!
— Kuzynko! — zawołała Berangera, która niedawno zwróciła oczy na wieże kościoła Panny Maryi. — Co to za czarny mężczyzna stoi tam wysoko?
Dziewice podniosły oczy. Wistocie jakiś mężczyzna stał oparty na wieży północnej, wychodzącej na plac de Grève. Można było rozpoznać jego strój i widzieć twarz, wspartą na rękach. Stał jak posąg: oczy miał wlepione w plac — i był podobnym do medyolańczyka, który wynalazł gniazdo wróbli.
— To alchemik — rzecze Florentyna.
— Dobry masz wzrok, kiedyś go poznała — mówiła panna Gaillefontaine.
— A jak patrzy na cygankę! — zawołała Dyanna.
— Biada cygance! — odezwała się Florentyna — nie lubi on cyganów.
— Szkoda, że na nią patrzy! — dodała Amelotta — ona tak prześlicznie tańcuje.
— Mój kuzynku, — odezwała się Florentyna — ponieważ ją znasz, każ jej tu przyjść: zabawi nas.
— Tak, tak! — zawołały dziewice, klaszcząc w ręce.
— Ale ona pewnie mnie zapomniała — odpowiedział Febus. — Jednak, kiedy panie żądacie, spróbuję. I, wychyliwszy się z balkonu, zawołał: — Mała!
Cyganka nie bębniła w tej chwili. Zwróciła głowę w stronę, z której głos szedł, wzrok jej padł na Febusa i zatrzymała się.
— Mała! — powtórzył kapitan i ręką dał znak, aby przyszła.
Dziewczyna spojrzała, zarumieniła się i, biorąc bębenek pod pachę, przez tłum widzów skierowała się ku domowi, z którego Febus ją przywoływał.
Pochwili drzwi się uchyliły i cyganka ukazała się na progu — zmieszana, zarumieniona, z oczami spuszczonemi i nie śmiejąca postąpić kroku.
Berangera klasnęła w ręce.
Tancerka wciąż stała nieruchoma na progu. Jej ukazanie się dziwne sprawiło na dziewicach wrażenie. Rzecz niezawodna, że niejasna chęć podobania się pięknemu oficerowi ożywiała je wszystkie razem, że świetny mundur był punktem przyciągającym dla nich wszystkich, że był celem przymileń i że kapitan był przedmiotem tajnej rywalizacyi. Przecież, gdy wszystkie zarówno były piękne, równą walczyły bronią i każda z nich pewną była zwycięstwa. Przybycie cyganki naruszyło równowagę. Była ona tak piękną, że z chwilą swego wejścia wniosła jakiś tajemny urok do ciemnej komnaty, i tu, wpośród obić i rzeźb, była stokroć bardziej niżeli na placu czarującą. Była to pochodnia, którą w cień wniesiono i która szlachetne panny olśniła. Każda w piękności uczuła się obrażoną. W jednej chwili, nie mówiąc słowa, zmieniły front i porozumiały się cudownie. Instynkty kobiet prędzej się pojmują, niż rozumy mężczyzn. Przybyła im nieprzyjaciółka — i wszystkie ją poczuły. Na zafarbowanie szklanki wody dosyć kropli karminu, na zepsucie humoru kobiet dosyć pięknej twarzyczki — osobliwie kiedy tylko jeden mężczyzna obecny.
To też przyjęcie cyganki było bardzo zimne. Patrzyły na nią, spoglądały na siebie i rozumiały się wzajem. Ona czekała, aby do niej przemówiono, i nie śmiała oczu podnieść.
Kapitan pierwszy przerwał milczenie.
— Na honor, — rzecze — śliczna kobieta! cóż ty na to, kuzynko?
Uwaga ta nie mogła rozproszyć kobiecej zawiści.
Florentyna odpowiedziała z pewnym rodzajem lekceważenia i wzgardy:
— Nieszpetna.
Inne śmiać się zaczęły.
Nakoniec pani Aloiza, zawistna o córkę, odezwała się do tancerki:
— Zbliż się, mała.
— Zbliż się, mała — powtórzyła Berangera z komiczną powagą, jakby osoby dorosłej.
Cyganka postąpiła ku szlachetnej damie.
— Piękne dziecię, — rzecze z nadętością Febus, zbliżając się do niej — nie wiem, czyś mię poznała?
Odpowiedziała, uśmiechając się i podnosząc oczy z niewypowiedzianym wdziękiem:
— Tak, panie.
— Dobrą ma pamięć — zrobiła uwagę Florentyna.
— Aleś wtedy — mówił Febus — potężnego użyła strachu. A mnie czy się przelękłaś?
— Bynajmniej — odpowiedziała cyganka.
Było coś w odpowiedziach cyganki, co bolało Florentynę.
— Zostawiłaś mi, moja kochanko, — mówił kapitan, którego język zaczął się rozwiązywać przy kobiecie z ulicy — wzamian za siebie, dziwnego potwora, garbusa, ślepca, jak mi się zdaje dzwonnika od Panny Maryi. Cudowne rzeczy o nim mi opowiadano, a jak się nazywa, to nawet trudno spamiętać. I on cię chciał porwać!... bardzom ciekawy na co?
— Nie wiem — odpowiedziała.
— Ach! to śmiałość! — mówił kapitan. — Jakiś dzwonnik porywa się na zwierzynę dla nas przeznaczoną! Ale drogo to opłacił, moja droga. Mistrz Torterue tęgi chłop, i mogę powiedzieć na twoją pociechę, że mu dyabelnie podziurawił skórę.
— Biedny człowiek! — rzekła cyganka, przypominając sobie scenę u słupa.
Kapitan roześmiał się nagłos.
— Do dyabła! toż litość potrzebna, jak dziura w moście. A niech mię...
Wstrzymał się nagle:
— Przepraszam panie, o mało mi się głupstwo nie wyrwało.
— Ach! fe! — zawołała panna Gaillefontaine.
— Mówi do tej dziewczyny jej właściwym językiem, więc niema się co dziwić — rzekła Florentyna, której gniew wzrastał.
Złość ta nie zmniejszyła się wcale, gdy widziała kapitana, kręcącego się koło dziewczyny i powtarzającego:
— Na honor, śliczna dziewczyna.
— Ależ dziwacznie ubrana! — rzekła Dyanna Christeuil — pokazując piękne ząbki.
Uwaga ta rzuciła światło w ich umysł. Ujrzały nareszcie stronę ujemną cyganki i, nie mogąc ugryźć piękności, na jej strój się rzuciły.
— Moja mała, — mówiła Montmichel — jak możesz w takim stroju biegać po ulicach?
— Taka krótka spódnica! — dodała Gaillefontaine.
— Moja mała, — mówiła z cierpkością Florentyna — dla twojego złotego pasa gotowi cię sierżanci zaaresztować.
— Gdybyś nosiła rękawy, jak każe przyzwoitość, — zakończyła Christeuil — ręce nie takby ci ogorzały.
Dla więcej badawczego widza niż Febus, był to widok godny uwagi, jak te piękne dziewice z ostrym językiem wiły się około tancerki, jak na nią patrzyły i chciały kąsać. Śmiechy, żarty, upokorzenia, bez końca, gradem spadały na cygankę.
Rzekłbyś, że to są damy rzymskie, wbijające szpilki w pierś niewolnicy. Mógłbyś powiedzieć, że to są charcice, zadyszane za łanią, którą chcą pożreć.
Czemże była wobec zacnych dam dziewczyna z ulicy? Za nic ją miały! mówiły przy niej i o niej głośno, jakby o jakim nieczystym, obrzydliwym przedmiocie.
Cyganka czuła te ukłucia szpilek. Niekiedy zaczerwieniła się ze wstydu, niekiedy błyskawica gniewu zapaliła jej oczy, niekiedy wyraz złośliwy skonał na jej ustach i niekiedy warga właściwym jej pogardliwym sposobem obwisła; ale pozornie była spokojną i smutnie spoglądała na Febusa. Szczęście, czułość i boleść były razem w tem spojrzeniu. Rzekłbyś, że dlatego się hamuje, aby jej nie wypędzono.
Febus śmiał się i bronił cyganki z pewną zuchwałością i politowaniem.
— Niech sobie mówią, co chcą, moja mała — mówił, brzęcząc ostrogami. — Zapewne, że twój strój bardzo dziwaczny, aleś i tak ładna, więc cóż ci to szkodzi?
— Mój Boże! — zawołała jasnowłosa Gaillefontaine, wyciągając swoją łabędzią szyję z gorzkim uśmiechem — widzę, że panom oficerom straży królewskiej podobają się oczy cyganek.
— Dlaczegóżby nie? — odrzekł Febus.
Na tę odpowiedź, rzuconą bez zastanowienia, Kolombina śmiać się zaczęła, Dyanna i Amelotta towarzyszyły jej, Florentynie zaś łzy w oczach stanęły.
Cyganka, która na wyrazy panny Gaillefontaine spuściła oczy ku ziemi, teraz podniosła je rozpromienione radością i dumą, i pełne miłości w Febusa wlepiła. Była piękną w tej chwili.
Stara dama, uważająca tę scenę, czuła się obrażoną i nie mogła znieść tego dłużej.
— Najświętsza Panno! — zawołała — a tam co takiego depcze mię po nogach. Ach! przeklęte zwierzę!
Była to koza, która, szukając swej pani, wpadła do pokoju i zawadziła rogami o fałdy sukni damy, spadające do ziemi.
Cyganka, nie mówiąc słowa, usunęła zwierzątko.
— Kózka ma i kopytka złocone! — zawołała Berangera, skacząc z radości.
Cyganka przyklękła i pieścić kozę zaczęła. Rzekłbyś, że ją za zapomnienie przeprasza.
Tymczasem Dyanna schyliła się do ucha Kolombiny.
— Ach, mój Boże! — rzecze — szkoda, że zapomniałam; ta koza ma umieć cudowne sztuki.
— Moja mała, — rzecze Kolombina — niech nas teraz twoja koza zabawi.
Dyanna i Kolombina nalegały na cygankę.
— Każ kozie pokazać jaki cud.
— Nie wiem czego panie żądacie — odpowiedziała tancerka.
— Sztuki magiczne, cudy, czary!
— Nie rozumiem — odpowiedziała i zaczęła pieścić kozę, powtarzając: — Dżali! Dżali!
W tej chwili Florentyna spostrzegła woreczek skórzany, zawieszony na szyi kozy i zapytała:
— Co to jest?
Cyganka spojrzała na nią i odpowiedziała z powagą:
— To moja tajemnica.
— Chciałabym wiedzieć twoją tajemnicę — pomyślała sobie Florentyna.
Tymczasem zacna dama powstała z gniewem.
— Jeżeli ani ty, ani twoja koza nie tańcujecie, — rzekła — nie masz tu co robić.
Cyganka, nic nie odpowiedziawszy, skierowała się ku drzwiom. Lecz im bardziej do nich się zbliżała, tem bardziej zwalniała kroku. Spojrzała na Febusa i stanęła.
— Na Boga! — zawołał kapitan — tak się nie odchodzi. Powróć i zatańcz. Moja kochanko, powiedz, jak ci na imię?
— Esmeralda — odrzekła tancerka.
Na to dziwaczne imię śmiech powstał między pannami.
— Szczególne imię, jak na pannę — rzecze Dyanna.
— Powiadam ci, — mówiła Amelotta — że to czarownica.
— Moja kochanko, — mówiła pani Aloiza — widać, że twoi rodzice nie skąpali w chrzcielnicy twego imienia.
Tymczasem Berangera, korzystając, że od kilku minut nie zważano na nią, znęciła kozę ciasteczkiem. W krótkim czasie zaprzyjaźniły się. Ciekawe dziecię odwiązało woreczek z szyi kozy, otworzyło go i wyjęło tabliczki drewniane, na których były litery. Zaledwie te tabliczki położyła na dywanie, gdy koza zaczęła je przebierać nogą, i w jakiś układać porządek. Nakoniec powstał wyraz, na którego widok Berangera krzyknęła:
— Florentyno, Florentyno! patrzaj.
Florentyna przybiegła i zadrżała, bo koza ułożyła wyraz:

FEBUS

— Czy to koza ułożyła? — zapyta zmieszana.
— Tak, moja droga — odpowiedziała Berangera. Trudno było o tem wątpić, bo dziecię nie umiało złożyć wyrazu.
— Otóż tajemnica! — pomyślała Florentyna.
Na głos dziecięcia wszyscy przybiegli — i panny, i cyganka, i oficer.
Cyganka spostrzegła niedorzeczność kozy — zarumieniła się, później zbladła i zaczęła drżeć przed kapitanem, który na nią spoglądał z uśmiechem zadowolenia.
— Febus! — mówiły dziewice — to imię kapitana!
— Wyborną masz pamięć — mówiła Florentyna do cyganki. Później, łkając, zawołała: — To czarownica! I usłyszała głos tajemny w sercu, który jej mówił: to rywalka. Upadła zemdlona.
— Moja córka! moja córka! — wołała przelękniona matka. — Idź do piekła, cyganko!
Esmeralda w milczeniu zebrała litery, dała znak Dżali i wyszła jednemi drzwiami, gdy drugiemi wynoszono Florentynę.
Kapitan Febus, pozostawszy sam, wahał się długo, gdzie się udać — i wkońcu poszedł za cyganką.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.