Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga ósma/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział ΑΝ’ΑΓΚΗ
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga ósma
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
ΑΝ’ΑΓΚΗ.

Pewnego pięknego poranku w miesiącu marcu, sądzę, że to było 29, w sobotę, w dzień św. Eustachego, nasz młody przyjaciel, Jehan Frollo du Moulin, spostrzegł, ubierając się, że jego kieszeń żadnego dźwięku metalicznego nie wydaje.
— Nędzna kiesko, — rzecze, wydobywając ją z kieszeni — niema w tobie ani grosza, bo kości, piwko, winko i Wenus wszystko zabrały. Jakżeś pusta i biedna, nieboraczko. Pytam was, moi panowie, Cycero i Seneko, co mi przyjdzie z waszej mądrości, kiedy szeląga nie mam w kieszeni? Och! konsulu Cycero, z tej kieski peryfrazą trudno się wykręcić!
Ubierał się smutny. Gdy zawiązywał trzewiki, jakaś myśl przyszła mu do głowy, ale ją odrzucił zpoczątku; następnie powrócił do niej, włożył kamizelkę nawywrot, czego nawet nie zauważył, i, rzucając czapkę na ziemię, zawołał:
— Niechaj się co chce dzieje, pójdę do brata; prawda, usłyszę kazanie, ale zarobię talara.
Włożył na siebie kurtkę, podszytą futrem, podniósł czapkę, i wyszedł śpiesznie, jakby go kto gonił.
Przez ulicę la Harpe skierował się ku Cité. Przechodząc koło ulicy Huchette poczuł zapach pieczeni, które tam ustawicznie obracają na rożnach, nie mając przecież za co zjeść śniadania, z głębokiem westchnieniem wypadł przez bramę małego Châtelet, tego ogromnego gmachu wież, strzegącego wejścia do Cité.
Nie miał czasu rzucić kamienia na posąg Perineta Leclerc, który poddał Paryż Anglikom, za co jego wizerunek od trzech wieków, bity kamieniami i błotem, stał jakby wiecznie u pręgierza.
Przeszedłszy Mały-Most, nową ulicę św. Genowefy, Joannes de Molendino stanął przed kościołem Panny Maryi. Jakaś wątpliwość odbiła mu się w sercu; przeszedł kilkakroć około posągu pana Legris, powtarzając z westchnieniem:
— Kazanie pewne, a talar wątpliwy.
Zatrzymał jakiegoś zakrystyana, wychodzącego z klasztoru.
— Gdzie jest pan Klaudyusz Frollo?
— Zapewne na wieży; — odpowiedział zakrystyan — musi być zajęty, więc, jeżeli pan nie masz ważnego interesu, nie radzę tam chodzić.
Jan klasnął w ręce.
— Oto doskonała sposobność zobaczenia tej piekielnej jaskini.
Podniecony tą myślą, wszedł śmiało pod małą, czarną bramę i zaczął się drapać na wyższe piętra wieży.
— Na honor, — mówił — raz przecie zobaczę tę jego celkę, którą tak starannie ukrywa; musi to być rzecz bardzo ciekawa. Powiadają, że pali tam ognie piekielne i szuka kamienia filozoficznego. Niechaj mię piorun trzaśnie, jeżeli więcej cenię kamień filozoficzny, niż każdy inny, i jeżeli, zamiast jego szukania, nie wolałbym ugotować tłustej jajecznicy.
Doszedłszy do galeryi kolumn dyszał, i klął wysokie schody wieloma milionami wozów dyabłów; następnie skierował się przez wąskie drzwi do wieży północnej, dzisiaj zamkniętej dla publiczności. Minąwszy dzwony, pod niskiem sklepieniem ujrzał ogromne okucie drzwi i potężne zamki. Osoby, ktoreby dzisiaj miały sposobność widzieć te drzwi, mogą je poznać po tym napisie, wyrytym czarno na murze. Uwielbiam Koralię, 1823 (podpisano) Eugieniusz. Podpisano jest w oryginale.
— Uf! to tu zapewne — klucz jest w zamku. — Pchnął drzwi i wetknął głowę.
Czytelnicy widzieli zapewne dzieła Rembrandta, tego Szekspira malarstwa. Pomiędzy cudownemi rycinami jest jedna aqua forte, przedstawiająca Fausta, która widza olśniewa swoją pięknością. Wyobraża ciemną izbę; pośrodku stoi stół obciążony dziwnemi przedmiotami: trupie głowy, globy, retorty, alembiki, kompasy, papiery i hieroglificzne znaki. Przed stołem siedzi czarnoksiężnik, w czarną odziany suknię, w futrzanej czapce, naciśniętej na głowę. Powstał on dopołowy z ogromnego krzesła, oparł się pięściami na stole i patrzy ciekawie, a zarazem z trwogą na jasne koło, uformowane z czarodziejskich liter. To czarodziejskie światło zdaje się drżeć na ścianie i napełnia tajemniczą jasnością izdebkę mroczną. Obraz ten piękny i straszny zarazem.
Było coś podobnego do celi Fausta w tem, co się przedstawiło Janowi, gdy wetknął głowę we drzwi napół otwarte. Byłto pokoik równie pogrążony w mroku i zaledwie oświetlony. Miał także wielkie krzesło, stół, kompas, retorty, szkielety zawieszone u sufitu, globy, czaszki trupie, wielkie księgi, słowem wszelkie śmiecie naukowe pokryte pyłem i pajęczyną. Brakowało tylko kabalistycznego koła i czarnoksiężnika zapatrzonego w nie, jak orzeł w słońce.
Cela jednak nie była pustą. Jakiś mężczyzna siedział w krześle, schylony nad stołem. Ponieważ siedział tyłem, Jan twarzy jego nie widział, tylko ramiona i tył czaszki łysej, z czego wnosił, że należy do jego brata.
W rzeczy samej on to był sam; drzwi otworzone były tak cicho, że nie ostrzegły Klaudyusza o wejściu brata. Ciekawy Jehan skorzystał z tego, aby obejrzeć izdebkę. Szeroki piec, którego nie zauważył na pierwszy rzut oka, stał nalewo od krzesła pod oknem. Promień światła dziennego, przebijający się przez ten otwór, przechodził przez sieć pajęczą, w środku której sam budowniczy wisiał nieruchomy, jak punkt tego koronkowego koła. Na piecu były nagromadzone w nieporządku rozmaite naczynia: flaszki, retorty i tygle z węglami. Jehan zauważył, że ognia w piecu nie było i ani jednej patelni.
— Toż mi dopiero kuchnia i statki kuchenne! — pomyślał sobie.
Maska szklana, którą Jehan spostrzegł pomiędzy alchemicznemi sprzętami i która strzegła od szkodliwych wyziewów oblicze alchemika podczas niebezpiecznych doświadczeń, leżała w kącie okryta pyłem i zapomniana. Obok leżał równie zakurzony mieszek, a na jego wierzchniej stronie literami miedzianemi było napisane: Spira, spera.
Na ścianach wiele było napisów, jedne kreślone atramentem, a drugie ostrzem metalowem. Napisy te były w rozmaitych językach i bezładnie pomieszane. Były tam porzucane krótkie zdania filozoficzne, przykazania religijne, uwagi np.: Unde? inde? — Homo homini monstrum. — Astra, castra, nomus, numus. — Μεγα βιβλιον, μεγα κακον. — Sapere aude. — Flat ubi vult. Niektóre zdawały się żadnego nie mieć znaczenia np. Αναγκοφαγια; niektóre zawierały w sobie maksymy karności kościelnej np. Celestem dominum, terrestrem dicito domnum. Były tam także i napisy hebrajskie, których nie rozumiał, figury ludzkie, zwierząt i wiele brył geometrycznych, co czyniło mur podobnym do kawałka papieru, po którym małpa kreśliła piórem, umaczanem w atramencie.
Zresztą ogólny widok izdebki przedstawiał obraz opuszczenia, zaniedbany zaś stan porozrzucanych i zakurzonych narzędzi, uprzedzał, że mistrz oddawna czem innem się zajmuje.
I rzeczywiście mistrz, schylony nad obszernym manuskryptem, ozdobionym dziwnemi malowidłami, zdawał się być dręczony jakąś myślą, która mu mieszała porządek dumań. Tak przynajmniej Jan mógł wnioskować z przerwanego ciągu głośno wypowiadanych myśli.
— Tak Manu mówi, i Zoroaster tak nauczał! Słońce powstaje z ognia, księżyc ze słońca; ogień jest duszą wszystkiego; jego atomy rozlewają się na świat cały. W punktach, gdzie jego promienie przecinają się na niebie, powstaje światło; w punktach przecięcia ich na ziemi, powstaje złoto. Światło i złoto, to jedno. Ogień ma stan skupienia. Różnica widzialnego i dotykalnego, płynnego i stałego, jest ta sama, co między parą i lodem. To nie urojenia, to prawa natury. Ale jak wyciągnąć z natury to prawo powszechne? — To światło, oblewające moją rękę, to złoto! idzie tylko o to, aby te rozproszone atomy skupić według pewnego prawa. Jak sobie postąpić w tym względzie? Jedni utrzymują, że potrzeba zakopać w ziemi promień słoneczny. Averroës, tak, Averroës zakopał go w meczecie Korduby; lecz nie można otworzyć piwnicy wcześniej, aż za ośm tysięcy lat.
— Do dyabła! — rzecze Jan do siebie — długo trzeba czekać na talar.
— Inni myśleli, — mówił zamyślony alchemik — że lepiej działać z promieniem Syryusa. Lecz trudno otrzymać ten promień czystym, z powodu innych gwiazd, łączących swoje promienie z jego światłem. Flamel utrzymuje, że lepiej działać za pomocą ognia ziemskiego. Flamel, jakież malownicze nazwisko! Flamma! Tak, ogień — i basta. Dyament jest w węglu, złoto zaś w ogniu. Ale jak je wydobyć? Magistri twierdzi, że są imiona kobiet, mające tajemniczą władzę, które dobrze w czasie działania wymawiać. Czytajmy, co o tem mówi Manu: „Gdzie kobiety są poważane, tam bóstwo cześć odbiera; gdzie są lekceważone, daremnie się modlić. Czyste usta kobiety, to źródło ożywcze, to promień słońca. Imię kobiety powinno być mile brzmiące, łagodne i kończyć się na długie samogłoski...“ Tak, mędrzec ma słuszność — w rzeczy samej, Marya, Zofia, Esme... Przekleństwo!... zawsze ta myśl.
I zamknął gwałtownie księgę.
Położył rękę na czole, jakby chciał odpędzić niepokojącą go myśl; następnie wziął ze stołu gwóźdź i młotek, którego trzonek miał kabalistyczne napisy.
— Od niejakiego czasu — rzecze z gorzkim uśmiechem — wszystkie moje doświadczenia nie wiodą mi się — idą namarne! jedna mię myśl opanowała i mózg mi pali. Nawet nie mogłem odszukać tajemnicy Kassyodora, którego lampa pali się bez oliwy i knota. Rzecz jednak tak prosta!
— Do licha! — rzekł Jan do siebie.
— Dosyć jednej myśli — mówił alchemik — ażeby człowiek ogłupiał. Och! jakby mię wyśmiewał Klaudyusz Pernelie, który niczem Flamela od wielkiego przedsięwzięcia nie mógł odwrócić. Jakto!... Wszak mam w moim ręku magiczny młotek Zechiela, którym ilekroć uderzył w ścianę, przybijał nim nieprzyjaciela, choćby o dwa tysiące mil odległego. Wszak mam gwóźdź i młotek w ręku. Jednak wprzódy trzeba wynaleźć wyraz magiczny, który Zechiel powtarzał.
— Mniejsza o to — pomyślał Jan.
— Sprobójmy! — mówił alchemik. — Jeżeli mi się uda, zobaczę iskrę na końcu gwoździa. Emen-Hetan! Emen-Hetan. Nie to. Sigeani! Niech ten gwóźdź otworzy grób dla tego, który się nazywa Febus. Ach! piekło! zawsze ta sama myśl?
I rzucił z gniewem młotek. Następnie rozparł się na krześle i konwulsyjnie wargi wykrzywił. Nakoniec wziął cyrkiel i napisał na murze ten wyraz grecki:

ΑΝ’ΑΓΚΗ.

— Mój brat zwaryował! — rzekł Jan do siebie — prościej byłoby napisać Fatum; wszak nie wszyscy rozumieją pogrecku.
Alchemik znowu zasiadł na krześle, oparł głowę na rękach, jakby go ona paliła.
Jan patrzył na brata ze zdziwieniem. Nie wiedział on, który na świat wywieszał swoje serce, jak na pokaz, on, który szedł za natchniami przyrody, on, który pozwalał wypływać swobodnie namiętnościom, u którego jezioro wzruszeń było zawsze suche... nie wiedział z jaką gwałtownością morze namiętności ludzkich burzy się, kiedy mu tamują odpływ, jak się wzdyma, wylewa, nurtuje serce, wydziera łkaniem, łamie tamy i opuszcza łożysko. Powierzchowność surowa i zimna Klaudyusza zawsze myliła Jana. Wesoły młodzik nigdy nie myślał o owej gorącej lawie, huczącej pod śnieżnem czołem Etny.
Nie wiemy, czy sobie zdał rachunek z tej myśli; lecz, chociaż wogóle mało zastanawiający się, zrozumiał, że zobaczył to, czego nie powinien był widzieć że zeszedł braciszka w niezwykłym mu stanie duszy, i że Klaudyusz o tem wiedzieć nie powinien. To też cofnął się do drzwi niedomkniętych i zaczął suwać nogami, żeby uprzedzić brata o swojem przybyciu.
— Wejdź! — zawołał alchemik z wewnątrz swej celi — czekałem cię, panie Jakóbie, i dla ciebie drzwi zostawiłem otworem.
Jan wszedł śmiało. Alchemik, dla którego podobna i w tem miejscu wizyta była nieprzyjemną, rzucił się na krześle.
— To ty, Janie?
— Zawsze J — odpowiedział Jan śmiało, zaczerwieniony i wesoły.
Twarz Klaudyusza przybrała surowy wyraz.
— Co tutaj robisz?
— Mój bracie, — odrzekł, starając się przybrać minę przyzwoitą, skromną i pobożną — przyszedłem ciebie prosić...
— O co?
— O radę, której potrzebuję. — Jan nie śmiał powiedzieć o pieniądze, których najbardziej potrzebował. Po tem zdaniu zamilkł.
— Mój kochany, — mówił obojętnie alchemik — jestem z ciebie niezadowolony.
— Ach! — westchnął Jan.
Klaudyusz obrócił się na krześle i spojrzał na Jana.
— Jednak dobrze, żem cię zobaczył.
Była to straszna przemowa. Jan przygotował się na atak.
— Janie, zawsze mi coś o tobie złego donoszą. Powiedz mi, co znaczy ta zaczepka małego wicehrabiego Ramonchamp?
— A czemuż — odpowie Jan — ten głupiec najeżdżał koniem na naszych żaków.
— A dlaczegoś Mahietowi Fargel rozdarł odzież? Tunicam dechiraverunt, jak opiewa skarga.
— Nędzna kapota! — odrzekł Jan.
— Skarga mówi tunicam, a nie cappotam. Czy nie umiesz połacinie?
Jan nic nie odpowiedział.
— Tak! — mówił alchemik, potrząsając głową. — Oto teraz widzę, że nic nie umiesz. Połacinie zaledwie rozumiesz, syryjskiego nie znasz zupełnie, greckiego nie lubisz...
Jan śmiało podniósł oczy.
— Mój bracie, — rzecze — czy pozwolisz, abym ci wytłómaczył wyraz, napisany na murze?
— Jaki wyraz?
— ΑΝΑΓ’ΚΗ.
Lekki rumieniec powlókł lica alchemika, jak dym, wychodzący z wulkanu, objawia ukryte w jego głębi wrzące pierwiastki.
— A więc... cóż znaczy ten wyraz?
Fatalizm.
Klaudyusz zbladł, a Jan mówił dalej:
— Wyraz zaś pod spodem Αναγνεία znaczy nieczystość. Widzisz więc, że umiem pogrecku.
Alchemik milczał. Ta lekcya greckiego w zadumę go wprawiła. Mały Jaś, mający przebiegłość zepsutego dziecięcia, osądził tę chwilę za stosowną do wyrażenia swej prośby; głosem więc łagodnym zaczął:
— Mój kochany bracie, czy mię znienawidziłeś za to, że kilku uliczników pobiłem? Ale widzisz, mój bracie, że umiem pogrecku.
Jednakże pieszczotliwa ta obłuda nie zrobiła zwyczajnego skutku i czoło alchemika nie wypogodziło się wcale.
— Więc czegóż chcesz? — rzekł tonem suchym.
— Czego chcę? — powtórzył Jan śmiało — potrzebuję pieniędzy.
Na to pewne oświadczenie, fizyognomia alchemika przybrała wyraz nauczycielski i ojcowski.
— Wiesz, mój Janie, że nasz majątek Tirechappe tylko trzydzieści dziewięć liwrów czyni dochodu. Prawda, to dwa razy więcej jak za braci Paclet, ale to zawsze niewiele.
— Potrzebuje pieniędzy! — rzekł śmiało Jan.
— Wiesz, że z tego jeszcze znaczne trzeba opłacać podatki i na nie dotąd nie zebrałem potrzebnej sumy.
— Potrzebuję pieniędzy — powtórzył trzeci raz Jan.
— A na co?
To pytanie obudziło nadzieję w sercu Jana, przybrał więc minkę kocią i łagodną.
— Mój bracie, Klaudyuszu, — rzecze — nie udawałbym się do ciebie w złym zamiarze. Potrzebuję pieniędzy bynajmniej nie na rospustę, ani na hulanki, ale jedynie na dobry uczynek.
— Jaki dobry uczynek? — zapytał Klaudyusz zdziwiony.
— Dwóch moich przyjaciół chciałoby nająć mamkę dla dziecięcia biednej wdowy; ma to kosztować trzy floreny i chciałbym też mieć w tem udział.
— A jak się nazywają ci dwaj przyjaciele?
— Piotr Assommeur i Jan Croque-Oison.
— Śliczne nazwiska i dużo obiecujące dobrego.
Prawda zaiste, że Jan złe wybrał nazwiska i zapóźno to spostrzegł.
— A potem — dodał przebiegły Klaudyusz — cóż to za mamka, która ma kosztować trzy złote?
Jan odezwał się nareszcie.
— Kiedy tak, to powiem szczerze. Dziś wieczór chcę być u Izabelli Thierrye w Val-d’amour.
— Jakto! hultaju — zawołał alchemik.
— Αναγνεία — rzekł Jan.
Ta cytata, złośliwie pożyczona z muru, szczególniejsze zrobiła wrażenie. Alchemik przygryzł usta i gniew ukrył w rumieńcu.
— Idź precz! — rzekł do Jana. — Oczekuję tu pewnej osoby.
Młodzieniec raz jeszcze próbował szczęścia.
— Bracie Klaudyuszu, daj mi przynajmniej cokolwiek na życie.
— Jak daleko postąpiłeś w dekretach Gracyana? — zapytał go Klaudyusz zamiast odpowiedzi.
— Zgubiłem kajety.
— A jak stoisz w łacinie?
— Ukradziono mi Horacyusza.
— A co się dzieje z Arystotelesem?
— Na honor, mój bracie, jakiś ojciec kościoła utrzymuje, że Arystoteles jest winien wszystkim herezyom i dlatego nie myślę różnić się z religią.
— Młodzieńcze, — odparł alchemik — podczas ostatniego wjazdu króla był w jego orszaku rycerz, który miał na czapraku napisane: Qui non laborat, non manducet; życzę ci o tem pomyśleć.
Młodzieniec milczał przez kika minut, drapiąc się w głowę i oczy wlepiwszy w ziemię. Nagle zwrócił się do brata.
— A zatem — rzecze — odmawiasz mi kawałka chleba?
Qui non laborat, non manducet.
— Na tę nieubłaganą odpowiedź alchemika Jan zakrył twarz rękami i wykrzyknął ze łkaniem:
— Ο-τοτοτοτοτοϊ!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Klaudyusz.
— Co to ma znaczyć? — odpowiedział, wytrzeszczając oczy zaczerwienione od tarcia. — Eschiles tak pogrecku wyraża boleść.
I parsknął tak komicznym śmiechem, że aż alchemik się uśmiechnął. Było to rzeczywiście winą Klaudyusza, że zepsuł chłopca zbytniemi pieszczotami.
— Mój bracie Klaudyuszu, — odezwał się Jan ośmielony uśmiechem — patrz, jak podarłem buty! czy na świecie jest tragiczniejsze obuwie, jak mój but, którego podeszwa język wywiesza?
Alchemik prędko powrócił do pierwotnej powagi.
— Przyślę ci nowe buty, ale pieniędzy nie dam.
— Choć kilka groszy, mój bracie; — mówił Jan prosząco — nauczę się Gracyana napamięć, będę się modlił! i jak Pitagoras będę wzorem umiejętności i cnoty. Czy chcesz, żeby głód straszny, czarny, chudy pochłonął mię swoją paszczęką.
Klaudyusz zmarszczył czoło i mówił:
Qui non laborat...
Jan nie pozwolił mu skończyć.
— Kiedy tak, — zawołał — pójdę do szynku, będę się bił, tłukł szklanki i kieliszki i umizgał do dziewcząt.
Rzucił czapkę o ścianę i klasnął palcami.
Alchemik spojrzał nań ponuro.
— Janie, ty nie masz duszy.
— A zatem, według Epikura, brak mi czegoś, co nazwać trudno.
— Janie, trzeba się poprawić.
— Do dyabła! — zawołał Jan, rozglądając się po izdebce — tu wszystko razem pomieszane, flaszki i myśli.
— Janie, na złej drodze jesteś. Czy wiesz, gdzie ona prowadzi?
— Do szynku — odpowiedział Jan.
— Szynk zaś na szubienicę.
— Szubienica a latarnia — to jedno, i być może, że z taką Diogenes znalazłby człowieka.
— Ale szubienica prowadzi do piekła.
— A w piekle dobry ogień.
— Janie, Janie, zły tego będzie koniec.
— Ale początek dobry.
W tej chwili odgłos kroków dał się słyszeć na schodach.
— Ciszej! — rzekł alchemik, kładąc palec na ustach — mistrz Jakób nadchodzi. — Słuchaj Jehanie, — dodał cicho — niech cię Bóg zachowa, abyś powiedział przed kim o tem, co tu zobaczysz, albo usłyszysz. Schowaj się pod piec i siedź cicho.
Młodzik wsunął się pod piec; — tu przyszła mu myśl wyborna.
— Bracie Klaudyuszu, — rzecze — daj złotówkę, to będę siedział cichutko.
— Ciszej! dam, dam.
— Ale zaraz.
— Bierz do dyabła! — rzekł alchemik i rzucił mu pod piec srebrną monetę. Jehan wsunął się w głąb swego ukrycia, a wtem drzwi się otwarły.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.