Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dwunasta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Zostań truandem |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga dwunasta Cały tekst |
Indeks stron |
Alchemik, wchodząc do mieszkania, zastał przy drzwiach swego brata, Jana z młynu, który, czekając na niego, rysował węglem postać Klaudyusza, upiększoną ogromnym nosem.
Klaudyusz zaledwie spojrzał na brata, bo inne miał teraz myśli i kłopoty. Wesoła twarz hultaja, która tylekroć rozweselała oblicze alchemika, teraz niezdolną była rozproszyć ciemności tej duszy zepsutej, cuchnącej i udręczonej.
— Mój bracie, — rzekł Jan bojaźliwie — przychodzę cię odwiedzić.
Alchemik spojrzał na niego i rzekł:
— I cóż dalej?
— Mój bracie, — rzekł obłudnik — tak byłeś dla mnie dobrym, tak dobre dawałeś mi rady, że znowu powracam do ciebie.
— Ale cóż dalej?
— Niestety, mój bracie, wielką miałeś słuszność, kiedy mówiłeś: „Jasiu, Jasiu! cessat doctorum doctrina, discipulorum disciplina. Janie, bądź rostropnym! Janie, ucz się! Janie, nie włócz się bez potrzeby i pozwolenia! Nie bij Pikardczyków: noli, Joannes, verberare Picardos. Nie gnij jak osioł głupi, quasi asinus illitteratus! Jasiu, pozwól się ukarać, kiedyś zasłużył! Jasiu, idź codzień do kościoła i módl się do Panny Maryi! Prawda, to były doskonałe rady!
— Cóż dalej?
— Mój bracie kochany, widzisz przed sobą występnego, rozpustnika, szkaradnego człowieka. Jan pogardził twojemi radami, podeptał je. Jestem srodze i sprawiedliwie za to ukarany. Dopóki miałem pieniądze, żyłem wesoło. Ach! jak rozpusta piękna, gdy na nią patrzysz z przodu, a szkaradna z tyłu!... Teraz nie mam ani szeląga, sprzedałem prześcieradło, moje koszule i pończochy; piękna świeczka zgasła i tylko łój śmierdzi mi pod nosem. Dziewczęta żartują ze mnie, piję czystą wodę i wierzyciele napastują mię po ulicach.
— I cóż dalej? — mówił obojętnie alchemik.
— Niestety! bracie, chciałbym do lepszego powrócić życia i, pełen chęci poprawy, przychodzę do ciebie. Jestem grzesznikiem, wyznaję to, biję się w piersi i proszę o przebaczenie. Dawniej mi mówiłeś, bracie, że zostanę licencyatem w Torchi, otóż teraz mam wielkie usposobienie do tego stanu. Ale nie mam ani piór, ani atramentu, ani kałamarza — i kupić ich nie mam za co. Otóż, pełen upokorzenia, przychodzę do ciebie, mój bracie.
— Czy już wszystko?
— Wszystko — odrzekł Jan. — Krótko mówiąc, potrzebuję pieniędzy.
— Ja ich nie mam.
Jan z miną poważną odrzekł:
— Bardzo mi przykro, mój bracie, ale, kiedy tak, muszę myśleć o sobie — i zostanę truandem.
Wymawiając ten potworny wyraz, przybrał minę Ajaxa, albowiem spodziewał się piorunu na głowę.
Alchemik odrzekł mu obojętnie:
— Zostań sobie truandem.
Jan skłonił się bratu i, gwiżdżąc, schodził ze schodów.
W chwili, gdy przechodził przez dziedziniec koło okna brata, usłyszał, jak się to okno otwarło i głos Klaudyusza:
— Idź do wszystkich dyabłów! ostatnie pieniądze ci daję.
Klaudyusz rzucił Janowi kieskę, od uderzenia której guz mu wyskoczył na czole; to też odszedł zadowolony i zły zarazem, jak pies, uderzony kością pełną szpiku.