Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga jedenasta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Garbus, jednooki, kulas |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga jedenasta Cały tekst |
Indeks stron |
Każde miasto w średnich wiekach, a we Francyi do Ludwika XII, miało swoje „miejsca bezpieczeństwa“. Miejsca te, wpośród potopu praw karnych i postanowień barbarzyńskich, były jakby rodzajem wysp, wznoszących się nad sprawiedliwość ludzką. Zbrodniarz, zbliżający się do nich, był bezpiecznym. Byłoto nadużycie bezkarności, obok nadmiaru kary; dwie rzeczy, które jedna drugą miały poprawiać. Pałace królów, mieszkania książąt krwi i kościoły miały prawo schronienia. Niekiedy miasto całe służyło za punkt ucieczki. Ludwik XI w roku 1467 cały Paryż uczynił miejscem schronienia.
Kiedy winowajca stopą dotknął miejsca schronienia, był nietykalnym, lecz musiał się strzedz zeń wychodzić, bo znowu wpadał w sieci prawa. Pale, szubienice czuwały około miejsc schronienia i gotowe były pochwycić winowajcę. Tak więc byli zbrodniarze, którzy siwieli na schodach pałacu, w obrębie opactwa, albo w kruchtach kościołów. Zdarzało się niekiedy, że wyrok parlamentu gwałcił schronienie i wydawał winowajcę katowi. Jak naprzykład w sprawie morderców Małego Jana, kata paryskiego, i w sprawie Emery Rousseau, sprawiedliwość przeskakiwała mury kościoła i żądała wydania zbrodniarzy, lecz jeżeli nie było wyroku parlamentu, biada temu, kto poważył się naruszać spokój schronionych. Wiadomo, jak zginął Robert de Clermont, marszałek Francyi, i Jan z Chalons, marszałek Szampanii, a przecież była sprawa tylko o niejakiego Perrina, służącego bankiera, podłego zbójcę; lecz dwaj marszałkowie wyłamali bramy w Saint-Mery.
Takie było poszanowanie dla uciekających się do tych schronisk, że podanie niesie o poszanowaniu nawet zwierząt. Kiedy jeleń, na którego polował Dagobert, schronił się na grób St. Denis, zaprzestano go ścigać.
Kościoły miały zwykle maleńką izdebkę, przygotowaną dla szukających schronienia. W roku 1407 Mikołaj Flamel kazał taką zbudować na sklepieniach kościoła świętego Jakóba de la Boueherie, która kosztowała cztery liwry, sześć soldów, szesnaście denarów.
Przy kościele Panny Maryi była izdebka, zbudowana na wiązaniach, wprost klasztoru, w tem samem miejscu, w którem żona obecnego odźwiernego założyła sobie ogródek, który jest w takim stosunku do wiszących ogrodów w Babilonie, jak listek do palmy, jak odźwierna do królowej Semiramis.
Tutaj, po utrudzającym biegu po wieżach i galeryach, Quasimodo złożył Esmeraldę. Przez czas trwania całego tego biegu młoda dziewica nie mogła odzyskać przytomności; wpół-uśpiona, wpół-przebudzona, czując tylko, że płynie w powietrzu, że leci w niem jak na skrzydłach, że ją coś unosi z ziemi. Kiedy-niekiedy usłyszała śmiech radosny lub grzmiący głos Quasimoda i rozwierała oczy; widziała wtedy niewyraźnie pod sobą morze dachów i wież Paryża, prawdziwą, różnokolorową mozajkę, a nad swą głową radosną i straszną zarazem twarz dzwonnika. Powieki jej zwierały się nanowo; sądziła, że już wszystko z nią się skończyło, że ją stracono w omdleniu, i że zły duch dostał ją w posiadanie i uniósł. Nie śmiała spojrzeć na niego i pozwalała się nieść.
Lecz kiedy zdyszany dzwonnik złożył ją w miejscu ucieczki, kiedy uczuła, jak jego potężne ręce odwiązują łagodnie powrozy, krępujące ją niemiłosiernie, uczuła owe nagłe wstrząśnienie, jakiego się doznaje, gdy okręt w noc ciemną przybija do brzegu. Jej myśli ocuciły się także, powróciły jedna po drugiej. Spostrzegła, że była w kościele Panny Maryi, przypomniała sobie, że ją wyrwano z rąk katów, że Febus żyje, że jej nie kocha, a te dwie myśli tyle jej sprawiły przykrości, że odwróciła się do Quasimody, mówiąc:
— Na co mię ratowałeś?
On spojrzał na nią, jakby chciał odgadnąć, co mówi. Ona powtórzyła pytanie. Wtedy rzucił smutnie oczyma i odszedł.
Ona pozostała zdziwiona.
W kilka chwil powrócił, przynosząc jej paczkę, którą rzucił pod nogi. Byłyto suknie, które kobiety litościwe złożyły na progu kościoła dla ocalonej. Spuściła oczy na siebie, ujrzała się prawie nagą i zarumieniła się. Życie powracało.
Quasimodo zdawał się ten wstyd pojmować. Zakrył oczy rękami, znowu się oddalił, ale już wolnym krokiem.
Nieboga ubrała się z pośpiechem. Byłato biała suknia z białą zasłoną, habit nowicyatki od szpitalnych sióstr miłosierdzia.
Zaledwie kończyła ubierać się, kiedy powrócił Quasimodo. Niósł koszyk w jednym ręku, a pod pachą sienik. W koszyku była butelka, chleb i inna żywność. Położył koszyk na ziemi i rzekł: — „Jedz“. Rozciągnął sienik na podłodze i mówił: — „Śpij“. Byłato jego własna wieczerza i własne jego posłanie.
Cyganka podniosła nań oczy, aby mu podziękować, ale nie mogła wymówić ani słowa. Biedak był tak strasznym, że spuściła oczy ze wstrętem. Wtedy rzekł do niej:
— Boisz się mnie. Jestem brzydki, nieprawdaż? to nie patrz na mnie, ale mię słuchaj. W dzień tu musisz pozostać, w nocy możesz chodzić po całym kościele. Ale nie wychodź z kościoła ani w dzień, ani w nocy, bo byłabyś zgubioną. Ciebieby stracono, a jabym umarł.
Wzruszona podniosła głowę, aby mu odpowiedzieć. Ale już zniknął. Zaczęła więc zastanawiać się nad szczególnemi wyrazami tej potwornej istoty, które, chociaż brzmiały chrapliwie, miały w sobie jednak łagodność i słodycz.
Następnie obejrzała izdebkę. Byłto pokoik, mający sześć stóp kwadratowych obszaru, małe okienko i wąskie drzwi. Wiele potwornych zwierząt, ozdabiających rynnę, jakby zaglądało do niej okienkiem, a za niemi widać było krocie kominów. Smutny widok dla biednej cyganki, podrzutka, ofiary, skazanej na śmierć, istoty, nie mającej ani rodziny, ani kąta.
W chwili, kiedy ta smutna myśl przyszła jej do głowy, uczuła jak wełnista i brodata mordka wślizgnęła się pomiędzy jej załamane ręce. Zadrżała i spojrzała. Byłato biedna koza, poczciwa Dżali, która za nią uciekła w chwili, gdy Quasimodo porwał ją z pod straży Jakóba Charmolue. Cyganka zaczęła ją całować.
— O, moja biedna Dżali! — mówiła z rozczuleniem — ja zapomniałam o tobie, a ty zawsze o mnie pamiętasz!
W tej chwili, jakby ręka niewidzialna chciała jej ulżyć, łzy popłynęły potokiem, a z niemi, zdawało się jej, że zrzuciła z siebie wszystkie gorycze.
Gdy wieczór nadszedł i noc była pogodna i miesięczna, obeszła galeryę, otaczającą kościół. To ulżyło jej także, bo ziemia, na którą patrzyła z tej wysokości, zdawała jej się tak bardzo spokojną.