Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga jedenasta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Gorączka
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga jedenasta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Gorączka.

Klaudyusza Frollo nie było już w katedrze, kiedy jego przybrany syn tak nagle przeciął więzy, które alchemik zgotował biednej cygance. Widząc, że już nieszczęsną mają wsadzać na karawan, wybiegł przez boczną furtkę klasztorną, kazał się przewieźć na lewy brzeg Sekwany i szedł między górzyste ulice Uniwersytetu; biegł przed siebie, sam nie wiedząc dokąd, a wszędzie napotykał tłumy ludzi, zdążających wesoło ku mostowi świętego Michała, aby widzieć czarownicę ginącą. Nawet nie wiedział gdzie się znajduje, ani o czem myśli, czy marzy we śnie lub na jawie. Szedł, biegł, byle być dalej od placu de Grève.
Przebył górę świętej Genowefy i wyszedł z miasta przez bramę świętego Wiktora. Uciekał wciąż, dopóki, oglądając się, mógł widzieć wieże Uniwersytetu i rzadkie domy przedmieść, lecz kiedy Paryż zniknął mu z oczu, kiedy się sądził o sto mil od niego, na polu, w puszczy, zatrzymał się i zdawało mu się, że odetchnął.
Straszne myśli tłumem nabiegły mu do głowy. Zajrzał w swą duszę i zadrżał. Myślał o tej nieszczęsnej dziewicy, którą zgubił i która jego zgubiła. Powiódł okiem po krętej drodze, na którą wpędziło ich przeznaczenie, aż do punktu, w którym ją przeciął. Myślał o próżności nauki, o cnocie, o ludziach, o sobie i ludzkiej słabości. Zatapiał się w złych myślach i czuł jak się w nim szatan uśmiecha.
Kopiąc w swej duszy, kiedy ujrzał jak wielkie w niej miejsce dla namiętności zrobiła natura, rozśmiał się gorzko. Z głębi serca poruszył całą nienawiść, całą swoją złośliwość, i poznał z zimną krwią lekarza, badającego chorobę, że ta złość i ta nienawiść była zwichniętą miłością; że miłość, to źródło cnót człowieka, w potworne rzeczy zmienia się w duszy niepowołanej i często mężczyznę przemienia w szatana. Roześmiał się szyderczo, pobladł i zobaczył w prawdziwem świetle tę nieszczęsną swą namiętność, która zakończyła się szubienicą dla jednej, a piekłem dla drugiego.
I znowu roześmiał się wspomniawszy, że Febus żyje, że jest swobodnym, wesołym, ma na sobie piękny mundur i nową przy sobie kochankę. Jego śmiech szyderczy powiększył się jeszcze, kiedy rozważył, że z tych, którym śmierć gotował, tylko ukochana przezeń cyganka jej nie uszła.
Z kapitana myśl jego przeszła na lud i opanowała go dziwna zazdrość. Wyobrażał sobie, że lud, lud cały miał przed oczyma ukochaną przez niego kobietę, a miał ją w koszuli, prawie nagą. Załamał ręce, wspomniawszy sobie, że ta kobieta, której wdzięki tylko zdala, w wyobraźni podziwiał, oddaną została w dzień, w południe, całemu ludowi, ubrana, jakby w nocy rozkoszy. Płakał z gniewu i złości nad relikwiami najdroższych uczuć ludzkich, zbezczeszczonemi, zdeptanemi nawieki. Płakał z wściekłości, myśląc, ile spojrzeń utonie w tem ślicznem ciele, że ta czysta dziewica, obraz skromności i wstydu, do której drżący ledwie śmiałby się zbliżyć, została przezeń zmienioną w ulicznicę, na którą wszystkim patrzeć pozwolono.
A kiedy chciał sobie odtworzyć obraz szczęścia, jakiegoby kosztował, gdyby nie była cyganką, albo raczej, gdyby go kochała; kiedy wyobraził sobie, ile jest szczęśliwych małżeństw, żyjących roskoszą nad strumieniami w obliczu Boga, gwiazd i słońca, serce jego krajało się z rozpaczy. — Przecież i on mógłby mieć życie opromienione miłością przy boku ukochanej żony.
Ta myśl wracała doń ustawicznie, ta myśl dręczyła go, kąsała mózg i szarpała wnętrzności. Nie żałował tego, co uczynił, i teraz jeszcze gotów był zrobić toż samo, bo wolał dziewczynę tę widzieć w rękach kata, niżeli w objęciach kapitana. Lecz cierpiał okropnie i ze wściekłości rwał włosy z głowy, pattrząc, czy nie pobielały.
Były chwile, gdy przychodziło mu na myśl, iż może w tej właśnie sekundzie hańbiący powróz zawiesza kat na wdzięcznej szyi dziewicy. Na myśl tę krwawy pot występował mu z ciała.
Była znowu inna chwila, w której wyobrażał sobie Esmeraldę wesołą, skoczną, swobodną, taką, jaką ujrzał po raz pierwszy i porównywał ją z obecną Esmeraldą, w koszuli śmiertelnej, z powrozem na szyi, wstępującą na schody szubienicy. Na to potworne zestawienie, odbijające się w jego sumieniu, krzyknął przeraźliwie, jakby je chciał rękami odepchnąć od siebie.
Kiedy ten huragan rozpaczy miotał nim na wszystkie strony, kiedy zakrwawiał i rozdzierał mu duszę, spojrzał na naturę wokoło siebie. U stóp jego kury grzebały w śmietnikach, szukając strawy dzióbkami, chrabąszcze wzlatywały ku słońcu, nad głową posuwały się obłoki, a na horyzoncie widać było wieżę opactwa świętego Wiktora i młyn, który, świszcząc, krople dyamentowe rzucał kołami. Wszystko objawiało życie czynne, spokojne, mające cel i szczęście. Obraz ten nową sprawił mu boleść. I zaczął znowu uciekać.
Biegł przez pola aż do wieczora. Ta ucieczka przed życiem, przed naturą, przed ludźmi i Bogiem, trwała dzień cały. Niekiedy padał na ziemię i zieloną trawę darł wściekłemi rękami. Niekiedy zatrzymywał się na skraju opustoszałej wsi: myśli ciążyły mu tak nieznośnie, że chwytał się obiema rękami za głowę i usiłował wyrwać ją z ramion, aby o bruk roztrzaskać.
Około zachodu słońca jeszcze zastanowił się nad sobą, i przekonał się, że mało mu brakowało do szaleństwa. Burza, która w nim trwała od chwili, kiedy stracił nadzieję i chęć ocalenia cyganki, nie pozostawiła w jego duszy ani jednej myśli zdrowej, ani jednego spokojniejszego wrażenia. Rozum jego był zupełnie zwichnięty. Dwa tylko obrazy widział dokładnie: Esmeraldę i szubienicę; wszystko zresztą było pogrążone w ciemności. Te dwa obrazy, zbliżone do siebie, coraz były przykrzejsze, bo rosły mu przed oczyma w stosunku fantastycznym: jedna w nieskończonych wdziękach piękności, świetle i czarze, druga w bezgranicznej okropności i ohydzie; tak, że w końcu Esmeralda zdawała mu się jasną, promienną gwiazdą, szubienica zaś jakąś ogromną, odartą z ciała ręką.
Rzecz dziwna, że w tym okropnym stanie, tak nieznośnie go torturującym, nie przyszła mu chęć śmierci. Nawet w takiem cierpieniu cenił życie, może dla tego, że przed sobą widział piekło.
Noc poczęła zapadać. Cząstka jego żywotna myślała o powrocie, bo sądził, iż był daleko od Paryża; przecież, zastanowiwszy się, spostrzegł, że krążył ciągle w bliskości Uniwersytetu. Wieża świętego Sulpicyusza i trzy dzwonnice świętego Hermana des Près wystrzelały naprawo. Zwrócił się więc w tę stronę. Usłyszawszy głos „kto idzie“? strażników opata przy okopie świętego Hermana, poszedł ścieżką pomiędzy młynem opackim i szpitalem, i w kilka minut potem znalazł się na drodze Pré-aux-Cleres. Miejsce to, sławne z hałasu i awanturek miłosnych, starał się ominąć, nie chcąc spotkać kogokolwiek. Obszedł więc Pré-aux-Cleres i przybył nad brzeg rzeki. Tam zastał przewoźnika, który za kilka su odwiózł go aż do Cité i wysadził na tym wystającym klinie Miasta, na którym czytelnik widział dumającego poetę Grintoira.
Kołysanie statku i szum wody niejako uśpiły Klaudyusza. Kiedy przewoźnik oddalił się, osłupiały stanął na placu de Grève, patrząc bezmyślnie na rozmaite przedmioty, które były dla niego pewnym rodzajem fantasmagoryi. Często się zdarza, że wielka boleść w podobny sposób oddziaływa na umysł.
Słońce zaszło za wysoką wieżę Nesle. Zmierzch zapadał; niebo i woda w rzece zdawały się białemi. Pomiędzy temi dwiema białościami, lewy brzeg Sekwany, na który spoglądał, przedłużał się w oddaleniu i wyglądał na horyzoncie jak czarna olbrzymia wieża, obciążona domami, których ciemne kontury uwydatniały się na tle nieba i wody. Tu i owdzie okna zaczęły jaśnieć światłem. Tak więc ten ogromny czarny obelisk, samotny pomiędzy niebem a Sekwaną, bardzo szeroką w tem miejscu, szczególne na Klaudyuszu zrobił wrażenie, podobne do tego, jakiegoby doznał człowiek, leżąc nawznak na ziemi u stóp wieży strasburskiej i patrząc, jak jej szczyt niknie w półcieniach wieczornych. Tylko ta w tym razie zachodziła różnica, że Klaudyusz stał, a obelisk leżał; lecz ponieważ rzeka, odbijając w sobie obłoki, przepaścisto przedłużała pod nim powietrzną próżnię, ogromny przylądek zdawał się tak śmiało wystrzelać, jak wieża katedry i wrażenie było to samo. To wrażenie było tem osobliwsze i głębsze, że byłato istotnie wieża, a wieża dwumilowa, coś olbrzymiego i niezmierzonego, prawdziwa wieża Babel. Kominy domów, szczerby murów, dachy spiczaste, wieża Augustyanów, wieża Nesle, wszystkie wyższe punkty, szczerbiąc brzegi tego obeliska, szczególne i fantastyczne czyniły złudzenie. Klaudyusz w stanie rozprzężenia zmysłów, w jakim się znajdował, sądził, że widzi najoczywistszą świątynię piekła; tysiące świateł, rozlanych po całej wysokości olbrzymiej wieży, zdawały mu się kraterami wewnętrznego pieca; odgłosy i szum, stamtąd dolatujący — krzykami i wyciem potępieńców. Wtedy strach go ogarnął, zatkał uszy, aby krzyków nie słyszeć, odwrócił się, aby nic nie widzieć, i oddalił się śpiesznie, uciekając przed tem strasznem widziadłem. Ale widziadło było w nim samym.
Kiedy wszedł na ulice, przechodnie, potrącający się wzajem, zdawali mu się przypływem i odpływem mrowiska widziadeł i cieniów. W uszach mu coś okropnie huczało, a umysł mieszały nadzwyczajne urojenia. Nie widział ani domów, ani bruku, ani wozów, ani mężczyzn, ani kobiet, lecz zamęt przedmiotów, które się z sobą zlewały. Na rogu ulicy Barillerie był sklep korzenny, którego daszek od niepamiętnych czasów był otoczony blaszkami białemi, ze zwieszającemi się od nich świeczkami drewnianemi, które, gdy niemi wiatr miotał, klaskały jak kastaniety. Klaudyusz wyobrażał sobie, że to potrącają się wzajem szkielety z Montfaucon.
— Ach! — mówił do siebie — wiatr nocny pędzi jedne ku drugim i miesza brzęk łańcuchów z szelestem kości. I ona jest może pomiędzy niemi.
Przerażony i odurzony nie wiedział już dokąd szedł. Zrobił kilka kroków i znalazł się na moście świętego Michała. W jednym z domów świeciło się na dole, i zbliżył się doń. Przez zaciemnione szyby zobaczył brudną izbę, i mnóstwo przykrych wspomnień odżyło w jego pamięci. W izbie tej, źle oświetlonej, przy stole siedział młody i świeży blondynek, ściskając młodą dziewczynę, bezwstydnie a strojnie ubraną; przy lampie zaś w pobliżu stara kobieta przędła kądziel i śpiewała głosem kozim. Ponieważ młody człowiek przerywał niekiedy wybuchy śmiechu, piosnka dobiegała wówczas do uszu Klaudyusza, a była niewypowiedzianie ohydną i straszną dla niego.

Na placu jest rusztowanie;
Kądziołko moja prządź!
Na powróz uprządź katowi,
Który gwiżdże tak swobodnie.
Kądziołko moja prządź!

Pięknym jest powróz konopny,
Konopie siej naokoło,
Bo piękny powróz konopny
Nieraz zatrwoży złodzieja.

Na placu jest rusztowanie;
Kądziołko moja prządź!
Z okien widać szubienicę
I przy niej powróz konopny.
Kądziołko moja prządź!

Młody człowiek śmiał się i pieścił dziewczynę. Starą była Falourdelowa, dziewczyną — rozpustnica uliczna, młodzieńcem — brat jego, Jan.
— To, czy inne widowisko — wszystko jedno — pomyślał i patrzył wciąż bezmyślnie.
Widział, jak Jan poszedł do okna, znajdującego się w głębi izby, otworzył je, wyjrzał na ulicę i rzekł zamykając:
— Otóż i noc: mieszczanie zapalają światła, a Pan Bóg gwiazdy.
Następnie Jan podszedł do stołu, stłukł butelkę na nim stojącą i zawołał:
— Próżna, niech ją piorun trzaśnie! Izabelo, moja kochanko, gdybyś ty się w beczkę zamieniła, powiedziałbym, że Jowisz ma rozum.
Ten żarcik rozśmieszył dziewczynę, a Jan wyszedł.
Klaudyusz, aby go brat nie poznał, rzucił się twarzą na ziemię. Szczęściem ulica była ciemna, a młody człowiek pijany. Ujrzał przecież coś leżącego na ziemi i mówił:
— Ten widzę dzisiaj wesoło spędził dzień.
Potrącił nogą Klaudyusza.
— Pijany na śmierć! — rzekł — prawdziwa pijawka, odsądzoną od beczki. Łysy, widzę — dodał, nachylając się — staruszek. Fortunate senex!
Później Klaudyusz usłyszał, jak, oddalając się, mówił:
— Jednakże rozum coś znaczy, i mój brat szczęśliwy, że ma rozum i pieniądze.
Teraz alchemik podniósł się i biegł co tchu mu stało do kościoła Panny Maryi, którego ogromne wieże rzucały cień na domy.
Przybywszy na plac de Parvis, zadrżał i nie mógł na gmach wznieść oczu.
— O! — rzekł — czy to być może, aby taka okropna scena odbyła się tu dzisiaj?
Wreszcie sprobował spojrzeć na kościół. Fasada była ciemną, a za nią niebo gwiaździste. Wschodzący księżyc, wznosząc się na horyzoncie, zatrzymał się w tej chwili nad prawą wieżą, i zdawało się, że zawisł nad nią.
Brama klasztoru była zamkniętą, lecz alchemik zawsze miał przy sobie klucz od laboratoryum w wieży. Ten posłużył mu do wejścia.
Znalazł kościół ciemny i milczący. Po wielkich cieniach, padających na ściany, poznał, że przygotowań do odbytej ceremonii jeszcze nie sprzątnięto. Wielki krzyż srebrny błyszczał wpośród ciemności, jak droga mleczna tej nocy grobowej. Wysokie okna chórowe wychylały z nad czarnej draperyi ostrołukowe swe wierzchołki i, przepuszczając przez swe szyby promień księżyca, blademi jaśniały barwami. Alchemik, spojrzawszy na blade szczyty tych okien gotyckich, sądził, że patrzy na infuły zmarłych biskupów. Przymknął oczy, a kiedy je rozwarł, zdawało mu się, że blade twarze umarłych wkoło go otaczają.
I zaczął uciekać przez kościół. Wtedy zdawało mu się, że świątynia pańska chwieje się, porusza, żyje; że każda z jej ogromnych kolumn jest olbrzymią łapą, która tłoczy kamienie, po których stąpa, i że cała katedra jest wielkim słoniem, który oddycha i idzie z dwiema wielkiemi wieżami.
Tak więc gorączka czy obłąkanie do tego doszły stopnia, że wszystko dlań zdawało się pewnym rodzajem Apokalipsy widzialnej, dotykalnej, strasznej.
Postępując dalej, spostrzegł za filarami czerwone światło. Pobiegł doń jak do gwiazdy. Byłato lampka, oświetlająca dzień i noc publiczny brewiarz Panny Maryi. Rzucił się chciwie na świętą księgę w nadziei znalezienia w niej pociechy, albo odwagi. I oto oko jego padło w otwartej księdze na ten ustęp Hioba: „I duch przeszedł przed mojem obliczem, i słyszałem jego oddech i włos się na mnie najeżył.“
Przy czytaniu tego ponurego ustępu doświadczył tego, co doznaje ślepy, uderzony własnym kijem. Nogi się pod nim zachwiały, gdy wspomniał sobie tę, która dzisiaj umarła. Tyle czuł w swoim mózgu potwornych wyziewów, że głowę swoją uważał za jakiś komin piekielny.
Zdaje się, że długo w tem położeniu zostawał, bez czucia, bez zmysłów, jakby przygnieciony dłonią czarta. Nakoniec przyszło mu na myśl uciec do swojej wieży, do swego wiernego Quasimoda. Powstał, i, ponieważ go dziwny lęk ogarnął, wziął lampkę od brewiarza, by sobie drogę oświetlić.
Popełnił świętokradztwo; to też powoli przebywał schody wieży, pełen jakiejś tajemniczej trwogi, aby go nie spostrzeżono idącego ze światłem.
Nagle uczuł chłód na swojej twarzy i znalazł się na najwyższej galeryi. Powietrze było chłodne, po niebie pędziły obłoki i, wschodzący pomiędzy niemi księżyc, zdawał się niebieskim okrętem, pochwyconym w lody powietrzne.
Spuścił oczy i zaczął patrzeć po dachach domów, nabitych i ścieśnionych, które wydawały mu się, jak morze spokojne w noc letnią.
Księżyc rzucał sinawe promienie, nadające ziemi i niebu barwę popiołu.
W tej chwili zegar się poruszył i głosem ochrypłym i stłumionym wybił północ. Alchemik wspomniał sobie południe i rzekł:
— Teraz już zimną być musi.
Nagłe wiatr mu zagasił lampkę, i prawie w tym samym czasie, w rogu przeciwnej wieży, ukazał się biały cień, postać, kobieta. Struchlał. Przy tej kobiecie była biała koza, która przy ostatniem uderzeniu zegara zabeczała.
Odważył się spojrzeć. To ona!
Była bladą, ponurą. Włosy spadały jej na ramiona jak rano, ale nie miała rąk związanych i powrozu na szyi. Była wolną, umarłą!
Biało ubrana, i na głowie miała też białą zasłonę.
Szła ku niemu powoli, patrząc w niebo. Koza postępowała za nią. Klaudyusz czuł się przykutym do miejsca i nie mógł uciekać. Za każdym jej krokiem naprzód, cofał się wtył i wrócił pod ciemne sklepienie schodów. Sądził, że ona i tam ścigać go będzie i omało nie umarł ze strachu.
W rzeczy samej zatrzymała się przed schodami, popatrzyła przez chwilę i odeszła. Klaudyuszowi wydawała się wyższą niż dawniej — za życia; widział jej białą koszulę i słyszał jej oddech.
Kiedy odeszła, powoli zaczął zstępować ze schodów, z włosami najeżonemi, ze zgaszoną lampą w ręku, sam podobny do widma i zdawało mu się, że słyszy ustawicznie wyrazy: „Duch przeszedł przed mojem obliczem, i słyszałem jego oddech, i włosy najeżyły się na mojem ciele“.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.