Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga trzynasta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Osoba biało ubrana |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga trzynasta Cały tekst |
Indeks stron |
Quasimodo, widząc izdebkę pustą, gdy w niej nie zastał cyganki, zaczął drzeć włosy swoje kudłate, a następnie biegać po gmachu, szukając jej po wszystkich kątach, wydając okropne krzyki i rude włosy rozrzucając po kamiennej posadzce. Byłoto właśnie w chwili, kiedy łucznicy królewscy weszli do katedry w pogoni za cyganką. Quasimodo, nie wiedząc o ich zamiarach i sądząc, że tylko truandzi są jej jedynymi nieprzyjaciółmi, pomagał im w poszukiwaniach. Sam oprowadzał Tristana po wszystkich zakątkach, otwierał wszystkie kryjówki i, gdyby była tu jeszcze, pomimowoli samby ją był wydał. Jak obłąkany kilkadziesiąt razy obiegał kościół wzdłuż, wszerz, zdołu dogóry — i zgóry nadół. Nakoniec, kiedy już był pewnym, najzupełniej pewnym, że jej niema, że ją porwano, wszedł na te same schody, któremi ją po ocaleniu unosił pełen tryumfu i radości. Przebywał teraz powtórnie te same miejsca z głową schyloną, bez głosu, bez łez, prawie nie oddychając. Kościół znowu był pusty, samotny. Łucznicy opuścili go, aby ścigać czarownicę w Cité. Quasimodo, pozostawszy teraz sam w obszernej katedrze, tak tłumnie przed chwilą oblężonej, szedł wolno do izdebki, w której cyganka pod jego opieką i strażą tyle tygodni spędziła. Zbliżając się do miejsca tego, sądził, że ją tam może znów zastanie. Kiedy na zakręcie galeryi spostrzegł małą izdebkę, z małem okienkiem i nizkiemi drzwiami, przyczepioną do wiązań, jak gniazdo jaskółcze, oparł się o mur, aby nie upaść. Wyobrażał sobie, że może jaki duch dobry wprowadził ją tam nanowo, że może wróciła i, jak dawniej, jest tam spokojną, i nie śmiał wejść, aby nie rozproszyć swych złudzeń.
— Tak, — mówił do siebie — może śpi spokojnie, a może się modli.
Nakoniec zebrał odwagę, postąpił na palcach, zajrzał i wszedł. Pusto! niema nikogo! Nieszczęśliwy obszedł cicho izdebkę, podniósł posłanie, sądząc, że się pod niem ukryła, następnie wstrząsł głową i osłupiały stanął.
Przyszedłszy do siebie, rzucił się na posłanie, tarzał się po niem i całował miejsce, jeszcze nie wystygłe, gdzie spoczywało dziewczę młode; pozostał tak minut kilka, nieruchomy, jakby konający. Podniósł się nareszcie spocony, ziejący, obłąkany i zaczął okropnie bić głową o mur, jakby ją chciał koniecznie roztrzaskać. Znowu padł na posłanie bez sił i bez ducha i po chwili na kolanach wyczołgał się za próg izdebki i przysiadł wprost drzwiczek, z wyrazem skamieniałego jakiegoś zdziwienia.
W postawie tej przetrwał więcej godziny, nieporuszenie, z okiem utkwionem w celkę opuszczoną, bardziej zasępiony i zadumany, niż matka między kolebką pustą a trumienką pełną. Nie wyrzekł ani słowa; czasem tylko, wśród długich przestanków grobowego milczenia, głębokie łkanie wstrzęsło gwałtownie całem jego ciałem.
Zdaje się, że wtedy, szukając w myśli, ktoby mógł porwać cygankę, miał podejrzenie na alchemika. Przypomniał sobie, że Klaudyusz tylko miał klucz od wieży, prowadzącej do celi; przypomniał sobie dwie jego nocne wyprawy i napaści na młodą dziewczynę — pierwszą, której on nawet pomagał, drugą, której przeszkodził. Wszystkie te szczegóły stanęły mu w oczach i upewniły go, że nikt inny, tylko Klaudyusz porwał mu Esmeraldę. Przecież tyle miał dla niego wdzięczności, przywiązania i poświęcenia, tak go czcił i poważał, że, mimo rozpaczy i zazdrości, musiał go oszczędzać.
Gdy właśnie zastanawiał się nad oburzającym go postępkiem Klaudyusza, przysparzającym mu jeszcze więcej bólu, ujrzał przy blasku wschodzącej jutrzenki na jednej z galeryi jakąś postać idącą. Poznał ją — byłto alchemik. Szedł krokiem wolnym i poważnym. Idąc nie patrzał przed siebie, kierował się jakby instynktem ku wieży północnej, spoglądając ku Sekwanie, albo dogóry, jakby coś nad dachami chciał ujrzeć. Sowa często ma ten lot ukośny — w inną stronę patrzy, a w inną leci. Przeszedł w ten sposób nad głową Quasimody, nie spostrzegłszy go.
Głuchy, którego nagle to zjawisko mogilnym chłodem oblało, widział, jak wchodził pod zagłębienie schodów wieży północnej. Czytelnicy wiedzą, że z tej wieży widać ratusz. Quasimodo podążył za alchemikiem.
Biedny dzwonnik wstąpił na schody, chcąc wiedzieć, poco Klaudyusz tam poszedł; zresztą sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Przepełniony był wściekłością i bojaźnią. Cyganka i Klaudyusz bój wiedli w jego sercu.
Doszedłszy do szczytu wieży, uważał, gdzie jest alchemik. Stał on tyłem do niego. Z oczami, zwróconemi na miasto, oparł się o balustradę i patrzał na most Panny Maryi.
Quasimodo, cichym podszedłszy doń krokiem, chciał zobaczyć, na co tak patrzy. Uwaga alchemika tak była natężoną i czem innem zajętą, że nie słyszał stąpania dzwonnika.
Pyszny to był widok Paryża w owym czasie ze szczytu wież kościoła Panny Maryi przy wschodzie letniego słońca. Niebo dnia tego było pogodne. Kilka opóźnionych gwiazd świeciło jeszcze w różnych punktach, a jedna od wschodu była najjaśniejszą. Słońce wschodzić zaczynało. Paryż począł się ruszać. Białe i czyste światło rozjaśniało przed okiem tysiące domów, olbrzymie cienie wież przenosiły się z dachu na dach. Z niektórych dzielnic miasta podnosiły się już szmery rozmów i pracy ludzkiej. Tam dzwon było słychać, ówdzie młot, gdzieindziej turkot przejeżdżającego wozu. Już niektóre kominy zionęły dymem, woda na rzece połyskiwać poczęła srebrem, a oko, dalej sięgając, przez mgłę poranną mogło rozpoznać zielone łąki i wzgórza. Od wschodu wiaterek pędził drobne chmur szmaty. Na placu Parvis kilka kobiet z mlekiem patrzyło na pokaleczone drzwi kościoła i na porozlewany na bruku ołów. Tyle tylko pozostało z nocnego rozruchu. Ogień, zapalony pomiędzy wieżami przez Quasimoda, zgasł oddawna. Tristan uprzątnął plac z trupów, które kazał wrzucić do Sekwany. Królowie tacy, jak Ludwik XI, starają się prędko zmyć bruki po rzezi.
Poniżej miejsca, gdzie się zatrzymał alchemik, była rynna z kamienia wyciosana, jakie zwykle ozdabiają gmachy gotyckie; na niej rosły gwoździki; nad alchemikiem wysoko słychać było śpiew ptasząt.
Ale alchemik nic nie słyszał i nic nie widział. Należał do rzędu ludzi, dla których niema poranków, ptaszków i kwiatów. Wzrok jego i uwaga w jeden punkt były zwrócone.
Quasimodo chciał go zapytać, co zrobił z cyganką, ale Klaudyusz w tej chwili zdawał się zapominać o świecie całym. Przebywał on zapewne jedną z owych strasznych chwil życia, w których nie czułoby się nawet, gdyby ziemia zapadła pod stopami. Z oczami wlepionemi w jeden punkt, był nieruchomy i milczący, a w tem milczeniu i nieruchomości było coś tak okropnego, że dzwonnik drżał wobec nich i przerywać ich nie śmiał. Kierując wzrok za spojrzeniem alchemika, wyjrzał na plac de Grève.
W ten sposób zobaczył to, na co Klaudyusz patrzał. Na placu stała szubienica, żołnierze i lud ją otaczali. Jakiś mężczyzna ciągnął po bruku coś białego, do czego czepiało się coś czarnego. Człowiek ów zatrzymał się u stóp drabiny, stojącej przy szubienicy. Tu zdarzyło się coś, czego Quasimodo dobrze nie dostrzegł. Nie żeby jego jedyne oko zawiodło go, ale tłum żołnierzy zasłaniał widok i słońce w tej chwili właśnie zapaliło wszystkie wieże i gmachy.
Człowiek tymczasem zaczął wstępować na drabinę, i teraz Quasimodo widział go wyraźnie. Niósł na ramionach kobietę młodą, ubraną biało; kobieta ta miała powróz na szyi. Poznał ją Quasimodo. To ona!
Człowiek doszedł tak do wierzchołka drabiny. Zatrzymał się i poprawił pętlę. Tu Klaudyusz przykląkł na poręczy, by lepiej widzieć.
Wtem nagle człowiek odtrącił nogą drabinę, i Quasimodo, od kilku minut dech w sobie wstrzymujący, ujrzał, jak się sznur naraz rozwinął i zakołysał. Na jego końcu, na dwa łokcie ponad brukiem, wiło się nieszczęśliwe dziewczę z przysiadłym kolanami na jej ramionach oprawcą. Postronek okręcił się razy kilka, i zdało się dzwonnikowi, że ujrzał kurcze okropne wzdłuż ciała cyganki. Klaudyusz ze swej strony, z szyją wyciągniętą, z wzrokiem natężonym, śledził każde drgnięcie okropnej tej pary, złożonej z kata i dziewczyny, z pająka i muchy.
W najstraszniejszym momencie kaźni, śmiech szatański, śmiech, na jaki zdobyć się można dopiero wtedy, gdy się już przestało być człowiekiem, buchnął z pośmiałych ust Klaudyusza. Nie słyszał tego śmiechu Quasimodo, ale go widział. Cofnął się o kilka kroków od alchemika i naraz, uderzając weń pędem szalonym obiema swemi grubemi rękami, pchnął go w przepaść, nad którą był zawieszony.
Alchemik krzyknął:
— Przekleństwo! piekło i potępienie!... — i stoczył się nadół.
Rynna, nad którą stał, nie pozwoliła mu upaść. Uczepił się jej rękami rozpaczliwie; w chwili zaś, gdy otwierał usta do powtórnego krzyku, ujrzał przesuwającą się ponad krawędzią krużganka, tuż nad swą głową, potworną twarz Quasimoda. Wtedy zamilkł. Przepaść była pod nim; upadek straszny, bo na bruk. W tem położeniu okropnem nie wyrzekł ani słowa, nie jęknął. Tylko rękami pochwycił rynnę, chcąc się utrzymać, ale dłonie jego obślizgiwały się po granicie, a stopy rysowały mur poczerniały, bez możności oparcia się o cokolwiek. Miał do czynienia nie ze ścianą prostopadłą, lecz ze ścianą wymykającą się pod nim.
Głuchemu dość było sięgnąć ręką, aby nędznika wydźwignąć znad otchłani, ale on nawet nie spojrzał. Patrzał na plac grewski; patrzał na szubienicę, na cygankę. Oparłszy się łokciami o poręcze, w miejscu, gdzie Frollo stał przed chwilą, i tu, nie odrywając wzroku od jedynego przedmiotu, jaki dlań na tym świecie obecnie pozostał, stał nieruchomy i oniemiały, jak człowiek gromem rażony; długi strumień toczył mu się z oka, które dotąd jedną tylko łzę było wylało.
Klaudyusz sapał tymczasem. Wyłysiałe jego czoło pokrywał pot kroplisty, z paznokci ciekła krew na kamienie, kolana raniły się o mur. Słyszał, jak jego ubranie, zaczepione o rynnę, pruło się i pękało za każdem jej wstrząśnieniem. Na domiar grozy rynna ta zakończona była rurą ołowianą, która się chwiała pod ciężarem jego ciała. Nędznik czuł, że ołów zwolna się uginał. Zastanawiał się i rozumiał dobrze, co go czeka, wiedział, że niema ratunku, że trzeba będzie spaść — i przestrach wszystką krew ścinał mu w żyłach. Niekiedy obłąkanemi oczami rzucał na rodzaj wązkiej podstawy, utworzonej o jakie dziesięć stóp niżej z ornamentacyi katedry, i w głębi swej duszy strwożonej zanosił modły do niebios, by mógł zakończyć swe życie na tej przestrzeni dwóch stóp kwadratowych, bodajby to życie wiek cały trwać miało. Raz spojrzał nadół, pod siebie, w przepaść; gdy głowę podniósł, oczy miał zamknięte i włosy dębem mu stały.
Było rzeczywiście coś przerażającego w milczeniu tych dwóch ludzi. Podczas gdy alchemik o kilka stóp pod dzwonnikiem konał w sposób tak okropny, ten ostatni płakał i patrzał na Plac-Tracenia.
Klaudyusz, widząc, że wszystkie jego wysiłki tylko osłabiały coraz bardziej i tak wątły punkt oparcia, jaki mu pozostał, postanowił nie ruszać się już w dalszym ciągu. Wisiał tak, skostniały, rękami obejmując rynnę, zaledwie mogąc oddychać i nie okazując innego ruchu nad machinalne owe konwulsye piersiowe, jakich doznajemy w snach niespokojnych, gdy nam się zdaje, że spadamy z wysokości. Osłupiałe jego oczy były otwarte w sposób chorobliwy i jakby zdziwiony. A tymczasem sekunda po sekundzie tracił równowagę pod sobą, palce, drętwiejąc, obsuwały mu się po rynnie; czuł, że ramiona jego słabną, a ciało cięży corazbardziej. Rura ołowiana, która go podtrzymywała, za każdym podmuchem wiatru zginała się i pochylała ku przepaści. Dach Św. Jana Okrąglaka, na który patrzał... rzecz okropna!... z wysokości tej przedstawiał mu się tak małym, jak karta zgięta napół. Spoglądał raz-po-raz na niewzruszone posągi dzwonnicy, zawieszone jak i on nad otchłanią, lecz bez wstrętu do niej, bez współczucia dla niego. Wszystko dokoła zbrodniarza było kamienne: przed oczami potwory z rozwartemi paszczami, pod nim bruk, a nad nim Quasimodo płaczący.
Pod katedrą znajdowało się kilka gromadek ciekawych, spokojnie starających się dociec, ktoby mógł być owym szaleńcem, wyprawiającym tak dziwne igraszki. Słyszał, jak mówiły, bo głos ich ostry, piskliwy i donośny dolatywał aż do niego:
— Ależ niezawodnie kark sobie skręci.
Dzwonnik płakał.
Alchemik, pieniący się ze strachu i wściekłości, zrozumiał nareszcie, że wszystko było daremne. Zebrał jednak resztę sił i ostatniego spróbował środka. Wyprężył się na rynnie, podparł się kolanami o mur, chwycił rękami za jeden z gzemsów kamiennych, i zdołał się podsunąć w górę na jaką stopę; rezultat był wszakże taki, że rynna, której się czepiał, zgięła się gwałtownie. Jednocześnie pękły i rozpłatały się jego suknie. Wówczas, czując, że wszystko pod nim umyka, że ledwie już utrzymać się może skrzepłemi i omdlewającemi rękami, nieszczęśliwy zamknął powieki i puścił rynnę. Runął.
Quasimodo patrzał na lecącego.
Upadek z takiej wysokości rzadko kiedy bywa prostolinijnym. Alchemik, rzucony w przestrzeń, padał najpierw głową nadół z rękami wyciągniętemi; następnie zrobił kilka pionowo-wirowych zwrotów; potem wiatr pchnął go na dach jednego z sąsiednich domów. Żył jednak jeszcze. Dzwonnik widział, że palcami chwytał za szczyt dachu, usiłując się zatrzymać; lecz płaszczyzna zanadto była pochyłą, a on już z sił opadł zupełnie. To też szybko zsunął się po tej pochyłości, jak dachówka zerwana, i zleciał na kamienie bruku. Tu się już nie ruszał.
Quasimodo spojrzał na zawieszoną u szubienicy cygankę, po której ciele przebiegały ostatnie dreszcze konania, później na alchemika, leżącego z roztrzaskaną czaszką na ziemi, i rzekł ze łkaniem, które mu pierś zapadłą wstrząsało:
— Oto wszystko, co kochałem!