Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga trzynasta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KSIĘGA TRZYNASTA.

I.
Mały trzewiczek.

Kiedy truandowie napadli na kościół, Esmeralda spała.
Wzrastający hałas wokoło gmachu i beczenie kozy obudziły ją ze snu. Usiadła na posłaniu, słuchała jakiś czas i, widząc blask nadzwyczajny, wybiegła z izdebki, aby zobaczyć, co się to dzieje. Widok placu, nieporządek tego nocnego napadu, ten tłum obrzydły, skaczący jak kupa żab, krzyk tego tłumu, jego migające pochodnie, szczególne na biednej dziewczynie zrobiły wrażenie. Napojona od dzieciństwa cygańskiemi zabobonami, sądziła najprzód, że to jakieś trwożą ją straszydła, jakieś nieczyste siły. Strwożona wbiegła napowrót do swej izdebki i rzuciła się na nędzne posłanie.
Kiedy pierwsza trwoga nieco minęła, a hałas wzrastał corazbardziej, przyszła do wniosku, że ją otaczają nie widziadła, ale ludzie. Przestrach jej nie zwiększył się, ale inną przybrał naturę. Myślała sobie, że lud wyrwać ją chce ze schronienia i że przez to znów zagrożone jej życie, a także nadzieja ujrzenia Febusa. Czuła się znów opuszczoną, samotną, udręczoną. Upadła na kolana, założyła ręce nad głową i, chociaż cyganka, bałwochwalczej religii, zaczęła się modlić do chrześciańskiego Boga i do Panny Maryi, która jej dała schronienie w swojej świątyni. Są chwile w życiu ludzkiem, że to jest wiarą, co się napotyka na drodze życia.
Długo pozostała klęczącą, mniej modląc się, bardziej drżąc przed wściekłym tłumem, nie wiedząc dokładnie, co się dzieje, lecz przeczuwając okropność.
Naraz, wśród tych mąk ciężkich, posłyszała stąpanie. Odwróciła się. Dwóch mężczyzn, z których jeden niósł latarnię, weszło do izdebki. Krzyknęła.
— Nie lękaj się, — rzekł głos jej znany — to ja.
— Kto jesteś? — zapytała.
— Piotr Grintoire.
To nazwisko uspokoiło ją. Wzniosła oczy i poznała poetę; ale obok niego była druga osoba, cała szczelnie okryta czarnym płaszczem, milcząca.
— Ach! — mówił Grintoire tonem wyrzutu. — Dżali mię pierwiej poznała.
W rzeczy samej koza nie czekała, aby Grintoire wymienił swoje nazwisko. Zaledwie wszedł, rzuciła się do jego kolan. Grintoire obsypał ją pieszczotami.
— Kto jest z tobą? — cicho zapytała cyganka.
— Bądź spokojną, — odpowiedział Grintoire — to mój przyjaciel.
Filozof, postawiwszy światło na ziemi, usiadł na posadzce i zawołał, z uniesieniem ściskając kozę:
— Śliczne zwierzątko! dowcipne, grzeczne i uczone! Dżali, czyś nie zapomniała twoich sztuczek? Jak chodzi Jakób Charmolue?...
Czarny mężczyzna nie pozwolił mu skończyć. Zbliżył się do Grintoira i trącił go w ramię. Grintoire podniósł się, mówiąc:
— Prawda, zapomniałem, że nam pilno; przecież, mój panie, to nie racya, żeby w ten sposób przymuszać kogoś. Moja droga, twoje życie i Dżali jest w niebezpieczeństwie. My, twoi przyjaciele, przychodzimy cię ratować. Pójdź z nami.
— Czy w rzeczy samej? — zapytała zmieszana.
— Nie inaczej. Pójdź prędzej!
— Dobrze — wyjąkała. Ale dlaczego twój przyjaciel nic nie mówi?
— Bo taki już z niego dziwak — odpowiedział Grintoire.
Musiała na tem usprawiedliwieniu poprzestać. Grintoire wziął ją za rękę, towarzysz podniósł z ziemi latarnię i poszedł naprzód. Strach odebrał przytomność dziewczynie i pozwoliła się prowadzić. Koza szła wesoło za nimi, zadowolona z widzenia Grintoira; wciąż plątała się pomiędzy jego nogami, że omało kilkakroć nie upadł.
— Otóżto życie! — mówił filozof, potykając się — często najlepsi przyjaciele nas gubią!
Zeszli śpiesznie ze schodów wieży, przeszli przez kościół ciemny i pusty, a jednak rozlegający się odgłosem wrzawy ulicznej i wyszli na dziedziniec przez czerwone podwoje. Klasztor był pusty, bo kanonicy uciekli do biskupstwa, aby się razem modlić; po dziedzińcu kręcili się służący, szukający kącików, gdzieby się ukryć. Za murami kościoła, na wybrzeżu, znaleźli się sami i hałasu mniej tam już było słychać. Świeży wiaterek, wiejący od wody, poruszał liście jedynego w tem miejscu drzewa, ich zaś szelest głuszył dochodzące wrzaski; przecież blisko jeszcze byli niebezpieczeństwa. Kościół i biskupstwo były tuż pod bokiem. W biskupstwie widoczny panował zamęt i trwoga. Jego ciemne mury kiedy-niekiedy oświetlał ogień, zapalony pomiędzy wieżami, które zdaleka czerniły się pomiędzy płomieniami.
Mężczyzna, niosący światło, szedł prosto nad brzeg wody, gdzie stała łódź ukryta. Dał znak Grintoirowi i jego towarzyszce, aby w nią weszli. Koza poszła za nimi; sam usiadł ostatni, łódź odepchnął od brzegu i, pochwyciwszy wiosło, płynąć zaczął. Sekwana jest bystrą w tem miejscu i odpłynąć było mu trudno.
Grintoire, wsiadłszy do łodzi, wziął kozę na kolana. Dziewczyna, lękając się nieznajomego, cisnęła się też do niego.
Kiedy nasz filozof uczuł ruch łodzi, klasnął w ręce i kozę pocałował.
— Otóż jesteśmy bezpieczni! — rzekł, i następnie zrobił uwagę: — Niekiedy szczęściem, a niekiedy podstępem człowiek wielkich dokonywa rzeczy.
Łódź płynęła wolno ku prawemu brzegowi. Dziewczyna bacznie przyglądała się nieznajomemu, który się od światła zasłaniał. Z pod kaptura, naciśniętego na oczy, widziała maskę, a, ilekroć ruszył wiosłem, wychylały się długie i szerokie rękawy, jak skrzydła nietoperza. Zresztą dotąd nie rzekł i słowa, jakby nawet nie oddychał.
— Na honor! — zawołał nagle Grintoire — płyniemy sobie swobodnie, a milczymy, jakbyśmy byli zaklęci. Głos ludzki jest najprzyjemniejszą muzyką, tak utrzymuje Dydymus Aleksandryjski, a to był niepośledni filozof. Moja duszko, choć jednem słówkiem przynajmniej się odezwij. Czegóż się krzywisz, kochanko?... Czy wiesz, że parlament ma prawo zewsząd zabierać winowajców, i w kościele Panny Maryi narażałaś się na niebezpieczeństwo... Panie, otóż i księżyc się pokazuje. Żeby nas tylko nie spostrzegli!... Prawda, wielkie dla tej panny robimy poświęcenie, jednak biada nam, gdyby nas pochwycono. Niestety! z dwóch stron ludzie patrzą na czyny ludzkie. To samo karzą we mnie, co w innym wynagradzają. Ten sam chwali Cezara, który gani Katylinę. A co, mistrzu, cóż ty na tę filozofię? bo co ja, to mam filozofię instynktownie, mam ją w naturze. Cóż, u licha, nikt nie odpowiada. Ach! jakież nieznośne macie humory? Muszę sam mówić, a to niebardzo przyjemne. W tragedyi nazywa się to monologiem. Ach! cóż tam za krzyki w Cité!...
Czarny mężczyzna pozwalał bajać poecie. Sam wciąż z wysiłkiem popychał łódź ku wyspie Panny Maryi, którą dzisiaj nazywamy wyspą świętego Ludwika.
— Aha! — znowu odezwał się Grintoire. — Kiedyśmy przechodzili przez tę gromadę truandów, czy widziałeś, mistrzu, jak twój głuchy jakiemuś młodzikowi głowę o mur roztrzaskał?... Czy uie wiesz, mistrzu, ktoto był taki?
Nieznajomy nic nie odpowiedział; ale przestał robić wiosłem, ręce mu zwisły, głowa opadła na piersi, i Esmeralda posłyszała jak ciężko, chrapliwie westchnął. Zadrżała, bo jej się zdawało, że już dawniej słyszała to westchnienie.
Łódź, zostawiona samej sobie, zawróciła z powrotem i płynęła z wodą czas jakiś. Nakoniec czarny mężczyzna wyprostował się, pochwycił wiosło i znowu robić niem zaczął. Ominął wyspę Panny Maryi i skierował się ku Port-au-Foin.
— Ach! — rzekł Grintoire — oto tam wdali dwór Barbeau. Patrzaj, mistrzu! czy widzisz te czarne dachy poniżej chmur, zaktóre księżyc zachodzi. Piękny to dworek. Jest tam kaplica z pięknem sklepieniem, nad którą wysmukłą możesz widzieć wieżę, Jest tam także ogród z sadzawką, źródłami, altanami, domkami, grotami cienistemi, bardzo przyjemnemi Wenerze. Prócz tego jest tam drzewko nazwane loxurieux, które osłaniało miłostki pewnej księżniczki z konetablem. Niestety! my, biedaki, tak się mamy do konetabla, jak liść kapusty do ogrodu w raju. Mimo to, dla małych i wielkich życie zarówno jest przeplatane złem i dobrem. Zawsze jest radość przy smutku, jak przy spondeu dactylus. Mój mistrzu, muszę ci opowiedzieć historyę dworu Barbeau. Skończyło się to bardzo tragicznie — śmiercią. Byłoto w roku 1319, za panowania Filipa V. Sens moralny tej historyi jest taki, że pokuszenia ciała są niebezpieczne. Nie zważajmy na naszą sąsiadkę, chociaż jej piękność nas łechce. Nieczystość jest bardzo zmysłowem uczuciem; cudzołóstwo jestto ciekawość roskoszy drugiego. Oho! słyszycie, jak hałas się wzmaga.
W rzeczy samej wrzask wzrastał około kościoła Panny Maryi i słychać było okrzyki zwycięstwa. Nagle sto pochodni zabłysło na wieżach kościelnych, na galeryach i na wiązaniach. Pochodnie te zdawały się czegoś szukać i wkrótce naszych zbiegów doszedł głos:
— Cyganka! czarownica! na śmierć cygankę!
Nieszczęsna skłoniła głowę na piersi i ukryła twarz w dłoniach, a nieznajomy silniej jeszcze wiosłował. Tymczasem nasz filozof pogrążył się w myślach. Przytulał kozę do piersi, a oddalał się nieznacznie od Esmeraldy, która cisnęła się ku niemu coraz bardziej, jako ku jedynej już swojej obronie.
Grintoire zaiste w strasznej był rozterce ducha. Rozmyślał jak ma postąpić w tej sprawie. Wiedział, że, według obowiązujących praw, koza, również jak i jej pani, ma być powieszoną, i żałował biednego zwierzęcia. Dwie naraz skazane — zawiele na niego, więc też postanowił cygankę zdać na swojego towarzysza, kiedy chciał się nią zająć.
Wstrząśnienie łodzi dało im znać, że się zbliżyli do brzegu. Krzyki przeraźliwe i złowrogie wciąż jeszcze napełniały Cité. Nieznajomy podniósł się, zbliżył do cyganki i chciał ją ująć za rękę, aby jej pomódz wysiąść. Odsunęła się od niego i uczepiła się ręki Grintoira, który, kozą zajęty, prawie ją także odepchnął. Więc sama wyskoczyła z łodzi. Tak była skołataną, że sama nie wiedziała ani gdzie jest, ani co robi. Stanęła chwilę osłupiała, patrząc bezmyślnie na płynącą wodę. Kiedy nieco przyszła do siebie, ujrzała się samą z nieznajomym. Zdaje się, że Grintoire skorzystał ze sposobności, i umknął z kozą.
Biedna cyganka zadrżała. Chciała krzyczeć, wołać na Grintoira; lecz język jej zdrętwiał i usta nie wydały głosu. Nagle uczuła rękę nieznajomego na swojej, a byłato ręka silna i zimna. Szczęknęła zębami i bledszą się stała niż promień księżyca, padający na nią. Mężczyzna począł iść szybko w stronę placu de Grève, ciągnąc ją za sobą. Nie mając siły opierania się, pozwalała się ciągnąć, biegiem podążała za nim, czując, że z siłą przeznaczenia walczyć nie może.
Spojrzała na wszystkie strony. Niema nikogo — ulica zupełnie pusta. Żadnego ruchu, ciemno wokoło i tylko z Cité dolatują głosy, w których słychać jej imię przy okrzykach potępienia i zgrozy.
Nieznajomy tymczasem wciąż ją ciągnął z tem samem milczeniem, tąż samą siłą i szybkością. Nie przypominała sobie zupełnie miejsc, któremi ją prowadził. Przechodząc około okna, w którem się świeciło, targnęła się i krzyknęła:
— Ratunku!...
Mieszczanin, do którego należało okno, otworzył je, ukazał się ze świecą, spojrzał na wybrzeże, mruknął coś i zamknął je napowrót. Ostatnia iskierka nadziei zgasła.
Czarny mężczyzna i teraz nie przemówił ani słowa; trzymał ją mocno za rękę i szedł coraz prędzej. Nie opierała się już wcale i szła za nim powolna. Kiedy-niekiedy zbierała resztę sił i mówiła głosem stłumionym:
— Kto jesteś? kto jesteś? Powiedz.
On nic nie odpowiadał.
Biegnąc w ten sposób, a ciągle nadrzeczem, przybyli na plac obszerny; byłto plac la Grève. Pośrodku niego coś się czerniło w kształcie litery T, to była szubienica. Teraz poznała gdzie jest. Mężczyzna zatrzymał się, obrócił ku niej i podniósł kaptur.
— Ach! — wyjąkała zbolała — odrazu zgadłam, że to on!
Byłto alchemik; przy świetle księżyca wyglądał jak własny cień, jak widmo jakie.
— Słuchaj! — rzekł do niej, a ona zadrżała na sam dźwięk tego głosu tak dla niej złowróżbnego. — Słuchaj, jesteśmy na placu Tracenia. Rozmówmy się z sobą. Przeznaczenie oddało nas sobie nawzajem. Ty zawyrokujesz tutaj o mojej duszy, a ja o twojem życiu. Oto plac i noc, za któremi już nic nie widać. Posłuchaj najprzód, co ci chcę powiedzieć. Tylko nie mów mi o twoim Febusie, bo, jeżeli wymówisz to imię...
Tu zachwiał się na nogach, a głos jego był stłumionym i coraz cichszym, chociaż równie gorącym.
— Nie odwracaj tak głowy i słuchaj. Uważaj, co ci powiem. Wyrok parlamentu skazuje cię znów na rusztowanie; ja wyrwałem cię z rąk jego. Słuchaj! szukają cię... zaraz znajdą. Patrz!
I wyciągnął rękę ku Cité. W rzeczy samej poszukiwano cyganki. Krzyki rozlegały się wokoło: „Cyganka! cyganka! śmierć cygance!“
— Widzisz, że nie kłamię. Ja cię kocham. Milcz i nie mów, że mię nienawidzisz, bo tego więcej nie zniosę. Mogę cię ocalić i od ciebie to tylko zawisło.
Ona milczała, a on pociągnął ją za sobą i, pokazując szubienicę, rzekł:
— Wybieraj jedno z dwojga! ja, albo to.
Cyganka wyrwała się z rąk jego i padła u stóp szubienicy.
— Mniej mi ona jest wstrętną, niż ty — rzekła nakoniec.
Opuścił ręce i mówił, patrząc z rozpaczą na bruk:
— Gdyby te kamienie mogły mówić, powiedziałyby, jak strasznie jestem nieszczęśliwy. Kocham cię, a ty żadnej nie masz nademną litości. Zawiele cierpię, o moja droga! Widzisz, że mówię łagodnie, chcę żebyś się mnie nie bała... Och! mój Boże! czyż ona zawsze będzie mię nienawidziła? Wszak tylko dlatego jestem złym, tylko dlatego dręczę ją i siebie... Nie patrzysz nawet na mnie; myślisz o czem innem wtedy, gdy jedną nogą jesteśmy na krańcu wieczności. Chcesz, rzucę się do twoich stóp, rozedrę moje serce, tylko powiedz, że mię kochasz. Napróżno!... A przecież jesteś dobrą i litościwą... tylko dla mnie jednego jesteś okrutną.
Zakrył twarz rękami i cyganka słyszała, że płakał. Łkaniem wstrząsany, był bardziej godnym litości, bardziej złamanym i błagalnym, niż na klęczkach.
— Nie mam wyrazów — mówił po chwili. — Drżę i sam nie wiem, co począć. Ulituj się i nie gub nas obojga! O! gdybyś widziała moje serce! Wszystko zdeptałem dla ciebie. Ale kiedy mnie nie chcesz, będę potępieńcem, szatanem dla ciebie i dla siebie za razem.
Wymawiając te ostatnie wyrazy, zdawał się być obłąkanym. Zamilkł na chwilę i mówił po niejakim przestanku, jakby sam do siebie, głosem mocnym:
— Kainie, coś zrobił z twoim bratem?
Nastąpiło chwilowe milczenie, po którem znów mówił:
— Com uczynił, Panie? Wziąłem go, wychowałem, kochałem — i zabiłem! Tak, Panie, głowę jego roztrzaskano o twoją świątynię, a to z mojej i z jej winy, z winy tej kobiety.
Oczy miał obłąkane, głos gasnący i powtórzył kilkakroć machinalnie, jak dzwon przedłużający ostatnie dźwięki.
— Z jej przyczyny!... z jej przyczyny!...
Nagle, jakby rażony piorunem, padł na ziemię bez ruchu.
Po chwili wracała mu przytomność, i, dotykając policzków, a widząc swe palce zwilżone, zawołał:
— Jakto! płakałem?
I, odwróciwszy się do cyganki, z niewysłowioną boleścią mówił:
— A wiesz ty, czem są łzy moje, na które obojętnie patrzyłaś? Czy wiesz, dziecko, że łzy te są lawą? Więc to prawda, że człowiek, którego nienawidzą, niczem nie poruszy serca nienawidzącej?... Tybyś cieszyła się z mojej śmierci; ale ja nie! ja przecież nie chcę, abyś umarła. Jeden wyraz, jedno słowo, a wszystko ci przebaczę. Zaklinam cię, nie czekaj tego, abym znowu stał się głazem, jak ta szubienica!... domagająca się ciebie także. Pomyśl, że w mojej dłoni trzymam nasze losy i że za jednem skinieniem oboje wpadniemy w przepaść. Jedno słowo dobre! błagam cię o jeden wyraz!...
Otwierała usta, aby mu odpowiedzieć, a on rzucił się do jej kolan, aby z uwielbieniem usłyszeć jej głos, może wzruszony. Ona rzekła:
— Jesteś mordercą!
Alchemik porwał ją w objęcia i głośno śmiać się zaczął jakimś śmiechem szatańskim.
— A więc morderca! — rzekł — a jednak ciebie mieć będzie! Nie chciałaś mieć mię za niewolnika, więc będę twoim panem. Musisz iść za mną; a nie, to cię na śmierć wydam. Musisz umierać, albo być moją, rozumiesz? Grób, albo ja!
Oczy zabłysły mu wściekłością. Usta lubieżnie dotknęły dziewicy i, wydzierającą się, obsypywały pocałunkami.
— Nie kąsaj mię, potworze! — krzyknęła. — Puszczaj mię, bo ci twe siwe powyrywam włosy.
Puścił ją i spojrzał ponuro. Cyganka, sądząc, że zwyciężyła, mówiła:
— Powtarzam ci, że kocham tylko Febusa, i tylko do niego należeć będę, bo Febus piękny, a ty stary, brzydki, wstrętny! Precz!
Syknął jak nieszczęśliwy, którego piętnują.
— Umieraj więc! — krzyknął z wściekłością.
Cyganka ujrzała twarz jego straszną, przerażające spojrzenie, i chciała uciekać. Klaudyusz znowu pochwycił ją, wstrząsnął, rzucił na ziemię i tak za ręce wlókł po bruku do Tour-Roland.
Przybywszy tam, zwrócił się do niej:
— Raz jeszcze ostatni pytam cię, czy chcesz być moją?
Odpowiedziała z siłą:
— Nie.
Krzyknął wtedy donośnie:
— Gudulo! Gudulo! oto cyganka, mścij się teraz nad nią!
Młoda dziewica uczuła, jak ją coś chwyta za ramię. Spojrzała. Wyschła ręka z okienka pochwyciła ją jak obcęgi żelazne.
— Trzymaj, trzymaj! to cyganka, która przed śmiercią uciekła. Pójdę po żołnierzy i zaraz ją powieszą.
Gardłowy śmiech odpowiedział z za muru.
— Ha! ha! ha!
Cyganka widziała, jak alchemik oddalał się w kierunku kościoła Panny Maryi. Z tej strony słychać było głosy przechodzącego oddziału.
Dziewczyna poznała złośliwą pustelnicę. Drżąca z przestrachu, chciała się wyrwać, robiła ostatnie wysilenia rozpaczy, lecz worecznica trzymała ją z niesłychaną siłą. Kościste palce wpiły się w ciało i w niem uwięzły.
Osłabiona upadła przy ścianie, i wtedy opanowała ją bojaźń śmierci. Myślała o powabach życia, o młodości, o widoku słońca, o miłości Febusa, o czarnym mężczyźnie, o kacie i szubienicy. Czuła jak włosy stają, jej na głowie i słyszała szyderczy śmiech pustelnicy:
— Ha! ha! ha! będziesz powieszoną!
Umierająca prawie zwróciła się ku okienku i ujrzała przez kraty twarz pokutnicy.
— Cóż ci jestem winną? — rzekła z boleścią.
Pustelnica nic nie odpowiedziała i tylko gniewna mruczała:
— Cyganka! przeklęta cyganka!
Nieszczęśliwa Esmeralda odwróciła głowę; zrozumiała, że nie z ludzką istotą ma do czynienia.
Nagle pustelnica krzyknęła, jakby sobie przypomniała pytanie cyganki.
— Coś mi winna?... i ty mię o to pytasz? Słuchaj! Miałam dziecię śliczne, małe dziecię!... i wiesz, ukradziono mi to dziecię, zjedzono je. Oto, coś ty mi uczyniła.
Dziewica odpowiedziała jak baranek:
— Niestety! może wtedy jeszcze nie żyłam.
— O! musiałaś już żyć, bo ona byłaby w twoim wieku. Od piętnastu lat tu jestem, od piętnastu lat cierpię i modlę się, piętnaście lat biję o mur głową. Powiadam ci, że cyganie ukradli mi dziecko, że je pożarli! A przecież to było niewiniątko, cóż ono im złego zrobiło? Zabardzo wiele wycierpiałam, ale teraz zemścić się mogę, mogę cię zjeść, cyganko!... Gdyby nie ta krata, gryzłabym cię. Ach! cyganki, wyście pożarły moje dziecię, ja teraz waszem mięsem się nasycę.
I zaczęła zgrzytać zębami. Dzień świtał; przedmioty zaczęły się rozjaśniać i szubienicę widzieć było można. Z drugiej strony, od mostu Panny Maryi, słychać było tętent kawaleryi.
— Pani! — zawołała, składając ręce — pani, miej litość nademną! Oto nadchodzą!... Przecież nie zechcesz patrzeć na moją śmierć? Pozwól mi uciec. Puść mię! Litości! Ja nie chcę tak umierać.
— Oddaj mi moje dziecię! — mówiła pustelnica.
— Łaski! łaski!
— Powróć mi moje dziecię!
— Przez Boga! puszczaj mię!
— Oddaj mi moje dziecię!
Dziewczyna znowu upadła półmartwa, złamana, i wyjąkała:
— Pani szukasz swego dziecięcia, a ja szukam rodziców.
— Oddaj mi moją Agnieszkę! — mówiła Gudula. — Nie wiesz, gdzie ona jest, zatem umieraj. Powiadam ci, byłam kobietą zgubioną, miałam dziecię, i ukradziono mi je, zjedzono. Widzisz, że musisz umierać. Kiedy twoja matka, cyganka, przyjdzie, powiem jej: „Patrzaj na szubienicę!... albo powróć mi moje dziecię. Czy wiesz, gdzie jest moja córka? Patrzaj, oto po niej trzewiczek. Powiedz mi, gdzie jest drugi, a pójdę po niego choćby na koniec świata“.
To mówiąc, drugą ręką, wyciągniętą z okienka, pokazywała cygance mały, haftowany trzewiczek. Było dosyć już widno, aby widzieć jego barwy i kształt.
— Pokaż mi, pani, ten trzewiczek — mówiła ze drżeniem cyganka. — O! Boże! Boże! — I jednocześnie wolną ręką otworzyła woreczek, zawieszony na szyi.
— Idź do dyabła z twojemi czarami! — odrzekła Gudula. Nagle urwała i, zadrżawszy na całem ciele, zawołała głosem, który z głębi serca pochodził: — Moja córka!
Cyganka wyjęła była z woreczka mały trzewiczek zupełnie podobny do tamtego.
W mgnieniu oka pustelnica porównała z sobą trzewiczki i, przycisnąwszy do krat twarz swoją, jaśniejącą radością, wołała:
— Moja córko! moja córko!
— Moja matka! — mówiła Esmeralda.
Nie umiemy odmalować uczuć tych dwóch istot.
Mury i kraty przedzielały je od siebie.
— O! mur — zawołała pustelnica. — Widzieć ją, a nie módz uścisnąć. Twoja ręka! daj mi twoją rękę!
Dziewica przez kratę przesunęła rękę; pokutnica rzuciła się na nią, przylepiła usta, i tylko po mocnem biciu serca można było poznać, że żyje. Strumienie łez lały się z jej oczu, ale płakała w milczeniu, w cichości. Biedna matka wytoczyła na tę rękę całą studnię łez, zebranych od lat piętnastu.
Nagle podniosła się, odgarnęła włosy z czoła i, nic nie mówiąc, zaczęła poruszać kraty w oknie silniej niż rozjuszona lwica. Ani drgnęły. Wtedy wzięła kamień, który jej służył za poduszkę, i tak mocno nim uderzała w kraty, że prysnęły. Są chwile, kiedy ramię kobiety posiada nadzwyczajną siłę.
Po zrobieniu otworu, pochwyciła wpół Esmeraldę i wciągnęła do swej izdebki.
— Pójdź! pójdź! — mówiła — ja cię wyratuję z przepaści.
Położyła ją lekko na ziemi, później podniosła i, biorąc na ręce, jakby była małą jeszcze, chodziła z nią, śpiewając, mówiąc do niej, całując i zalewając się łzami.
— Moja droga, — mówiła pustelnica, przerywając całowanie — będziemy bardzo szczęśliwe. Jakiś spadek odziedziczyłam w rodzinnem mieście, wszak znasz Reims? O! nie, byłaś wówczas bardzo małą. O! gdybyś wiedziała, jak wtedy byłaś ładną!... Słuchaj, będziemy miały pola, dom. Ze mną będziesz sypiała. O! Boże! Boże! któżby temu uwierzył, że ja odzyskałam córkę!
— O! moja matko! — mówiła dziewczyna, ochłonąwszy nieco ze wzruszenia — cyganka dobrze mi mówiła. O! byłato dobra, stara cyganka, która mię jak piastunka pielęgnowała. Onato zawiesiła mi woreczek na szyi, mówiąc: „Strzeż tego, moje dziecię, bo to skarb, za pomocą którego odzyskasz matkę.“ Prawdę mówiła cyganka.
Pustelnica znowu wzięła córkę w swoje objęcia.
— Pójdź, niechaj cię jeszcze uściskam. Kiedy powrócimy do naszego miasta, włożymy te trzewiczki na nóżki Dzieciątku Jezus w kościele. Mój Boże! jaki masz ładny głos! zdaje mi się, że to muzyka. Ach! jakżem ja szczęśliwa! Pewno od niczego umrzeć nie można, skoro jeszcze nie umarłam z radości.
I zaczęła klaskać, śmiać się i krzyczeć:
— Bardzo będziemy szczęśliwe!
W tej chwili w izdebce dał się słyszeć szczęk oręża i tętent koni. — Cyganka rzuciła się w objęcia matki.
— Ratuj, ratuj mię, matko! otóż przybywają.
Pustelnica zbladła.
— O! nieba! co mówisz? zapomniałam, że cię ścigają!... Cóżeś takiego uczyniła?
— Nie wiem zupełnie — odpowiedziała biedaczka — ale skazano mię na śmierć.
— Na śmierć! — powtórzyła Gudula, chwiejąc się, — na śmierć! — i wlepiła oczy w swą córkę.
— Tak, moja matko, chcą mię zabić. Ta szubienica to dla mnie. Ukryj mię, ukryj! ratuj! — wołała przerażona dziewczyna.
Pustelnica, jakby skamieniała, stała chwil kilka nieruchoma, później na znak powątpiewania potrząsnęła głową i roześmiała się głośno, ale tym swoim śmiechem dawnym, przerażającym:
— Ha! ha! ha! To sen, co mi tam bajesz! Utraciłam ją przed piętnastu laty i dzisiaj, kiedy taka piękna, tak wyrosła, kiedy mię kocha, mają mi ją odebrać! O! to niepodobna! na to Bóg nie pozwoli.
Wojsko się zatrzymało i słychać było głos oddalony.
— Tędy, panie Tristanie! Ten czarny powiedział nam, że ją w Szczurzej-Jamie znajdziemy.
I znowu zatętniły kopyta.
Pustelnica wyprostowała się i krzyknęła przeraźliwie:
— Uciekaj, uciekaj! moje dziecię. To ciebie szukają, to ciebie chcą zabić! To prawda. Okropność! Przekleństwo!
Wytknęła głowę okienkiem i wnet ją cofnęła.
— Pozostań, — rzekła, ściskając rękę córki — zostań i nie oddychaj. Wszędzie żołnierze i wyjść już niemożna.
Oczy jej suche płonęły. Umilkła, biegała po celi, zatrzymywała się niekiedy i darła siwe włosy, które później gryzła zębami. Nagle rzekła:
— Idą, pomówię z nimi. Ukryj się w kąciku. Powiem im, żeś mi się wymknęła.
W tej chwili głos alchemika dał się słyszeć:
— Tędy, kapitanie Châteaupers!
Na to imię i ten głos Esmeralda, skulona w kącie, zadrżała.
— Nie ruszaj się! — syknęła Gudula.
Zaledwie wymówiła te wyrazy, tłum ludu i zbrojnych na koniach stanął przed celą. Matka stanęła w okienku, aby je sobą zasłonić. Widziała ona, jak wojsko uszykowało się na placu Grève, a dowodzący niem pieszo ku niej się zbliżał.
— Stara, — rzekł — szukamy czarownicy, którą powiesić mamy, i powiadają, że jest u ciebie.
Biedna matka udała obojętność i odpowiedziała:
— Nie wiem, co pan chcesz przez to powiedzieć.
— Cóż, u dyabła! — zawołał inny — ten czarny widzę kłamał. Gdzież on, u licha?
— Jaśnie oświecony panie, — rzekł żołnierz — znikł właśnie.
— Stara warjatko, dość tego! — zawołał dowódca — nie kłam. Dano ci do pilnowania czarownicę — gdzieś ją podziała?
Pustelnica, aby nie obudzić podejrzeń, odpowiedziała opryskliwie:
— Jeżeli o tej dziewczynie mówicie, którą mi dano niedawno do potrzymania, to wam powiem, że mię ukąsiła w rękę i uciekła.
— Kłamiesz! — zawołał Tristan. — Nazywam się Tristan l’Hermite, rozumiesz? — i, pokazując na szubienicę, dodał: — To nazwisko tam się odbija.
— Bądź sobie i szatanem, — odrzekła Gudula — ja nie mam przyczyny lękać się ciebie i nic ci nadto nie powiem.
— Ach! na Boga, to zuchwalstwo!... A to Herod-baba! Więc którędyż czarownica uciekła?
Gudula odpowiedziała obojętnie:
— Przez ulicę Mouton, jak sądzę.
Tristan odwrócił się i wojsku dał znak do pochodu. — Pustelnica odetchnęła.
— Jaśnie oświecony panie, — rzekł nagle jeden z łuczników — racz zapytać tej starej, dlaczegoto u jej okna wyłamane kraty?
To pytanie lodem ścisnęło serce nieszczęśliwej matki. Jednak, nie tracąc przytomności, odpowiedziała:
— Tak było zawsze.
— Wcale nie! — rzekł łucznik — wczoraj jeszcze tworzyły krzyż.
Tristan podejrzliwie spojrzał na pokutnicę.
— Uważam, że stara chce nas wywieść w pole.
Nieszczęśliwa matka czuła, że wszystko zależy od dobrego udania, i rzekła:
— Ten człowiek chyba jest pijanym. Już rok minął jak wóz wybił mi kratę.
— Prawda, — rzekł inny łucznik — sam przy tem byłem.
Są ludzie, którzy wszystko widzieli. To świadectwo łucznika ożywiło nadzieję pustelnicy, która w tem badaniu Tristana widziała otwierającą się przepaść.
— Jeżeli to przytrafiło się w przeszłym roku, — zrobił uwagę inny żołnierz — kawałki kraty powinny być dawno uprzątnięte.
— Prawda, prawda! — rzekł Tristan — a co na to, stara, odpowiesz?
— Mój Boże! — zawołała z największą boleścią — przysięgam ci, panie, że wóz wyłamał kratę. Wszak słyszałeś, że tamten żołnierz to widział.
— Hm! — mruknął Tristan.
— Gdzietam! — mówił żołnierz — ułamki są jeszcze świeże.
Tristan kiwnął głową. Pustelnica pobladła.
— Jak dawno, mówisz, krata wyłamana?
— Miesiąc — rzekła — piętnaście dni. Zresztą nie pamiętam.
— Wprzódy mówiła, że rok temu — zrobił uwagę żołnierz.
— To coś w tem jest — rzekł prewot.
— Jaśnie oświecony panie! — wołała pustelnica, drżąca, aby nie zajrzano przez okno. — Jaśnie oświecony panie, przysięgam, że wóz wyłamał kratę. Niech mię Bóg skarze, jeżeli to nie wóz.
— Coś zagorąco przysięgasz! — rzekł Tristan z badawczem wejrzeniem.
Biedna kobieta czuła odstępującą ją przytomność i wiedziała, że mówi nie tak, jak mówić należało.
Wtem przybył inny żołnierz, wołając:
— Jaśnie oświecony panie, stara czarownica kłamie. Cyganka nie mogła ujść przez ulicę Mouton, bo łańcuch był przeciągnięty noc całą i straż nie widziała nikogo.
Tristan, którego twarz coraz groźniejszy przybierała wyraz, zapytał:
— Co na to powiesz?
Chciała jeszcze stawić czoło i odpowiedziała:
— Może się mylę, jaśnie oświecony panie; być może, że poszła przez wodę.
— Kłamiesz!... wielką mam ochotę ciebie zamiast tamtej powiesić. Dalej, trzeba wziąć tę starą do pytałki.
— Dobrze, bardzo dobrze — odrzekła. Jestem gotową na wszystko.
— Na honor nie rozumiem tej warjatki — myślał Tristan.
Osiwiały sierżant wystąpił z szeregu i rzekł do prewota:
— Jaśnie oświecony panie, to w rzeczy samej warjatka. Jeżeli puściła czarownicę, to nie jej wina, bo nie cierpi cyganów. Od lat piętnastu, co wieczór słyszę, jak ich wyklina. Tej zaś, której szukamy, najbardziej nienawidzi.
Gudula, siląc się, rzekła:
— Tej najbardziej.
Wszyscy żołnierze potwierdzili zdanie sierżanta. Tristan, nie spodziewając się nic dowiedzieć od pustelnicy, odwrócił się, zmierzając do swego konia, i mówił:
— Nie zasnę spokojny, póki tej czarownicy nie powieszę.
Z wahaniem wkładał nogę w strzemię. Gudula była jakby między życiem i śmiercią, widząc, jak Tristan wokoło rzuca oczami. Nakoniec potrząsnął głową i wsiadł na konia. Serce biednej matki zabiło swobodniej, spojrzała ukradkiem na córkę i rzekła zcicha do siebie.
— Ocalona!
Biedne dziecię nie ruszyło się z kąta: nie śmiała oddychać, mając wciąż śmierć przed oczyma. Słyszała całą rozmowę Guduli z Tristanem i każde cierpienie matki w niej się odbiło.
Gdy wojsko miało odchodzić, posłyszała te wyrazy:
— Panie Prewocie, jako żołnierz nie mam obowiązku wieszania czarownic. Zrobiłem, co do mnie należało, a teraz zostawiam ciebie i jadę do mojej kompanii.
Byłto głos Febusa de Châteaupers. Trudno opisać, co się działo w sercu biednej dziewczyny. On był tutaj, jej przyjaciel, jej protektor, jej Febus. Powstała i, nim matka zdołała ją powstrzymać, rzuciła się ku oknu, wołając:
— Febusie! mój Febusie! do mnie!
Febus już odjechał ku ulicy Coutellierie; lecz Tristan jeszcze pozostał.
Z rykiem pustelnica poskoczyła ku córce; odepchnęła ją w tył. Ale już było zapóźno, bo Tristan wszystko widział.
— Aha! wykrzyknął z uśmiechem, który mu twarz djabelsko wykrzywił — dwie sowy w jednem gnieździe.
— Tegom się spodziewał — rzekł żołnierz.
Tristan poklepał go po ramieniu.
— Tęgi z ciebie wyżeł. Dalej, gdzie jest Henryk Cousin?
Człowiek, nie będący ani z miny, ani ze stroju żołnierzem, wystąpił naprzód. Miał on na sobie strój wpół-szary, wpół-czarny, rękawy skórzane i zwitek powrozów w ręku.
— Przyjacielu, — rzekł Tristan — oto czarownica, której szukamy. Trzeba ją powiesić. Czy masz drabinkę.
— Jest pod domem z filarami — odpowiedział. — Czy tam wymierzymy sprawiedliwość? — zapytał, ukazując szubienicę.
— Tam.
— Ha! ha! ha! niedaleka droga!
— Śpiesz się! potem będziesz miał czas na śmiech.
Od chwili, gdy Tristan zobaczył Esmeraldę, pustelnica nie rzekła ani słowa. Odepchnąwszy córkę od okna, sama w niem stanęła i wychyliła jak szpony obie wychudzone ręce. W tej postawie groźnie iskrzącym wzrokiem patrzyła na żołnierzy.
Kiedy Henryk Cousin zbliżał się do izdebki, tak groźny przybrała wyraz, że kat się aż cofnął.
— Jaśnie oświecony panie, — rzekł do prewota — którą mam wziąć?
— Młodą.
— Tem lepiej, bo stara ta niespełna rozumu.
— Biedna mała cyganka! rzekł stary sierżant.
Henryk Cousin zbliżył się do okienka i rzekł z bojaźnią:
— Pani...
Przerwała mu głosem groźnym:
— Czego chcesz?
— Nie po ciebie, ale po tamtę przychodzę — odpowiedział.
— Po jaką tamtą?
— Po młodą.
Zaczęła trząść głową, krzycząc:
— Tu niema nikogo! niema nikogo! ani żywego ducha.
— Pozwól mi, pani, wziąć młodą. Wszak tobie samej nic złego nie zrobię.
— Nic mi złego nie zrobisz! — wykrzyknęła z wściekłością.
— Pozwól, pani, wziąć tamtą. Pan prewot tak każe.
— Tu niema nikogo!
— A ja mówię, że jest, bośmy wszyscy widzieli was dwie.
— Więc patrz! patrz!... — krzyknęła prawie obłąkana — wsadź tu głowę.
Kat spojrzał na paznogcie pustelnicy i nie śmiał się zbliżyć.
— Śpiesz się! — zawołał Tristan, który, wokoło Szczurzej-Jamy rozstawiwszy wojsko, sam się umieścił konno u stóp szubienicy.
Kat przystąpił zmieszany do prewota i, mnąc kapelusz w ręku, rzekł:
— Jaśnie oświecony panie, którędy wejść?
— Ależ drzwiami.
— Niema ich.
— Więc oknem.
— Zawązkie.
— Rozszerzyć je! alboż niema oskardów?
Z głębi swojej jaskini patrzyła na wszystko nieszczęśliwa matka. Nie spodziewała się już niczego, nic już nie żądała, ale czuła, że nie odda swego dziecięcia.
Kat poszedł po oskardy i następnie z kilkoma ludźmi wziął się do roboty.
— Stara, — rzekł prewot — oddaj nam dobrowolnie dziewczynę.
Spojrzała nań jakby, nie zrozumiała.
— Co u licha! — mówił Tristan. — Dlaczego bronisz nam powieszenia tej jakiejś czarownicy?
Biedaczka dziko się roześmiała.
— Dlaczego bronię? ha! ha! ha! To moja córka.
Głos, jakim wymówiła te wyrazy, samego nawet Cousina przejął dreszczem.
— Bardzo mi to przykro, — odezwał się Tristan — ale taki jest rozkaz króla, naszego pana najmiłościwszego.
Ona wyrzekła z dzikim i boleścią nabrzmiałym śmiechem.
— I cóż mię twój król może obchodzić? To moja córka!
— Wybijcie mur — rzekł Tristan.
Dla rozszerzenia otworu dość było wybić kamień pod okienkiem. Biedna matka, słysząc łoskot, który podkopywał jej warownię, zaczęła biegać wkółko po swojej celce, jak dzikie zwierzę, które wsadzono do klatki. Nic już nie mówiła, ale oczy jej płonęły, a żołnierzom serca stygły.
Nagle porwała kamień z podłogi, roześmiała się i rzuciła nim na pracujących. Kamień, rzucony drżącą ręką, nie dotknął nikogo i upadł przy koniu Tristana. Ona zgrzytnęła zębami.
Chociaż słońce jeszcze nie weszło, było widno, różana jutrzenka oblekała purpurą kolumny domu pod filarami. Kilku wieśniaków, przekupniów owoców, przebywało plac de Grève i przypatrywało się wojsku, rozstawionemu przy Szczurzej-Jamie. Popatrzyli i odchodzili dalej.
Pustelnica siadła przy córce, okryła ją swem ciałem i słuchała, jak biedne dziewczę, nieprzytomne, powtarzało wciąż szeptem jeden wyraz: „Febus! Febus!“ W miarę jak robotnicy walili mur, ona cofała się i przyciskała swe dziecię ku ścianie. Nagle kamień wypadł. Powstała i głosem przeraźliwym wołała:
— Rozbójnicy, czy naprawdę chcecie wziąć moje dziecię? Pomocy! gwałtu! gwałtu!
I, zwracając mowę do Tristana, krzyczała:
— Zbliż się do mego dziecięcia! Możeś nigdy nie widział lwicy, broniącej swych dzieci?
— Odsuńcie kamień — rzekł Tristan.
Ów kamień był ostatnią obroną nieszczęśliwej matki. Rzuciła się nań, chciała go utrzymać rękami, ale daremnie! kilka drągów odwaliło ciężką bryłę.
Wtedy własnem ciałem chciała osłonić otwór i wrzeszczała głosem ochrypłym ze zmęczenia:
— Gwałtu! gwałtu! ratujcie!
— Teraz weźcie dziewczynę — rzekł niewzruszony Tristan.
Matka tak groźnie patrzyła na żołnierzy, że żaden postąpić naprzód nie miał odwagi.
— Dalej! — wołał prewot. — Cousin, śpiesz się!
Nikt się nie ruszył.
— Co u licha! kobiety się lękacie! — wykrzyknął prewot.
— Alboż to kobieta? — zapytał kat.
— To lwica — rzekł inny.
— Dalej, otwór dość szeroki! Kto mi się cofnie, każę go porąbać na sztuki.
Postawieni pomiędzy prewotem i matką żołnierze wahali się przez chwilę — i tu groźba, i tu groźba. Wreszcie postąpili ku Szczurzej-Jamie.
Widząc to, pustelnica upadła na kolana, odgarnęła włosy z czoła i, podczas gdy łzy oblewały jej lica, mówiła głosem łagodnym, pokornym, przenikającym do serca, że nawet ludożerca byłby zapłakał:
— Panowie! panowie, jedno słowo! To moja córka, panowie. Posłuchajcie, opowiem wam! to smutna historya, ale prawdziwa. Panowie, ja znam żołnierzy, oni bronili mię nawet wówczas, gdy ulicznicy rzucali na mnie kamieniami zato, żem grzeszny żywot niegdyś wiodła. Cyganie porwali mi dziecię jeszcze przed piętnastu laty; mieszkałam wtedy w Reims i nazywano mię Pakiettą Chantefleurie. Możeście mię i znali wtedy? Ulitujcie się, panowie. Cyganie mi ją ukradli i trzymali przez lat piętnaście, a ja myślałam, że ona umarła. W tej jamie przepędziłam lat piętnaście, bez ognia i światła. A to niełatwo, wierzcie! Tyle płakałam i wyrzekałam, tyle cierpiałam i modliłam się, że Bóg miłosierny wysłuchał mię. Oddał mi córkę tej oto właśnie nocy. Prawdziwy cud dobroci Bożej! Żywą była. Dzisiaj jakby cudem odzyskałam moje dziecię, a wy mi je chcecie zabierać!... Lecz nie weźmiecie mi jej, jestem tego pewną, bo przecie litość w sercu macie. Ona tak młoda, ma dopiero szesnaście lat!... Więc cóż wam na tem zależy, żeby umarła? Pozwólcie jej, aby miała czas słońcu się przyjrzeć!... Cóż wam ona złego zrobiła? Nic... Ani ja. Wszak innej nad nią nie mam pociechy i wy mnie pozbawiać jej nie zechcecie. Panie prewocie, jabym wolała mieć najcięższą, śmiertelną ranę w moich wnętrznościach, aniżeli jej najmniejszą łzę widzieć. Panie, wszak miałeś matkę! panie, może masz dzieci, ulituj się nademną. Panie, uważaj, proszę i błagam cię na kolanach, pozostaw mi moje szczęście! Panowie, ja nic nie żądam, mam własny grunt, i to mi wystarczy. Nie jestem żebraczką i nic nie żądam, prócz mego dziecięcia. Mówicie, że król rozkazał? O! król nie wie, że to moje dziecię, król ulitowałby się nad biedną matką. Panowie, wy tak dobrzy, nie zabierzecie mego dziecięcia, mojej małej córeczki. Bóg sprawiedliwy, co mi je wrócił i który jest Panem nad pany, nie uczynił przecież tego ot tak sobie! To moja wszak córka! córka moja, własna moja córka. Nie królewska, nie wasza, moja! Chcę odejść, obie chcemy odejść, same, bez niczego! Dwóm kobietom, z których jedna jest matka, a druga córką, każdy chętnie drogę wskaże. Puśćcież nas! jesteśmy z Reims. To niepodobna, żebyście mi moją maleńką zabrali.
Trudno opowiedzieć całą tę scenę. Nie jesteśmy w stanie dać nawet wyobrażenia o ruchach, tonie, łzach, które nieszczęśliwa matka połykała mówiąc, o łamaniu, to składaniu rąk jak do modlitwy, o uśmiechach, zamierających z rozpaczy, o lamencie, westchnieniach, krzykach trwogi i nadziei wśród słów bezładnych. Kiedy umilkła, Tristan zmarszczył brwi, zapewne dla ukrycia łzy, kręcącej mu się w oku. Zwalczając wszakże słabość, rzekł sucho i obojętnie:
— Król tak kazał.
Następnie, schyliwszy się do ucha Cousina, mówił cicho.
— Kończ prędzej!
Zapewne czuł, że i jemu zabraknie odwagi.
Kat i żołnierze weszli do izdebki. Matka żadnego nie stawiała oporu, tylko rzuciła się na ciało córki. Cyganka, widząc zbliżających się żołnierzy, wołała z wyrazem najokropniejszej trwogi:
— Matko, moja matko, broń mię!
— Tak, tak, — odrzekła pustelnica — będę cię broniła, bronię cię! I zaczęła ją konwulsyjnie całować.
Obie tak razem na ziemi — córka, tuląca się do matki, matka, osłaniająca córkę, tworzyły widowisko godne litości i współczucia.
Cousin wziął młodą dziewczynę pod ramiona. Uczuwszy jego ręce, Esmeralda lekko tylko krzyknęła i omdlała; kat, któremu łzy wielkiemi kroplami spadały na ofiarę, próbował ją unieść. Żołnierze chcieli oderwać od niej matkę, lecz trudno ją było oddzielić, tak silnym węzłem swych ramion oplotła swą córkę, i dlatego dziewczynę razem z matką z celi wyciągnięto. Pustelnica miała również zwarte powieki. Słońce wzeszło w tej chwili i było na placu wiele ludzi, którzy patrzyli na to smutne widowisko w milczeniu, ze zdumieniem i grozą. Tristan miał zwyczaj odpędzać lud od egzekucyi.
W oknach nie było widzów. Tylko na szczycie jednej z wież Panny Maryi widać było dwóch mężczyzn.
Kat zatrzymał się przed szubienicą i na śliczną szyję Esmeraldy założył powróz. Nieszczęśliwe dziewczę uczuło dotknięcie konopi; podniosła powieki i ujrzała szubienicę nad sobą. Wstrząsnęła się i zawołała głosem mocnym, rozdzierającym:
— Nie, nie, nie chcę!
Matka, której głowa była ukryta w fałdach sukni Esmeraldy, nie wyrzekła ani słowa, drżała okropnie, kurcze przebiegały po całem jej ciele i okrywała swe dziecię tysiącznemi pocałunkami. Kat silnie oderwał jej ręce, wziął dziewczę szybko na ramiona i stanął na stopniach szubienicy.
W tej chwili matka, leżąca na bruku, szeroko rozwarła oczy. Cicho, bez żadnego okrzyku, zerwała się, wyprostowała, ze strasznym wyrazem twarzy, jak ptak drapieżny, rzuciła się na kata i ukąsiła go w rękę. Oprawca zawył z bólu. Zaledwie zdołano skrwawioną dłoń jego uwolnić z zębów pustelnicy. Odepchnięto ją brutalnie — i padła głową na bruk. Podniesiono ją zaraz, lecz wnet znowu upadła. Umarła.
Kat, nie puściwszy dziewczyny, szedł dalej po drabinie.



II.
Osoba biało ubrana.

Quasimodo, widząc izdebkę pustą, gdy w niej nie zastał cyganki, zaczął drzeć włosy swoje kudłate, a następnie biegać po gmachu, szukając jej po wszystkich kątach, wydając okropne krzyki i rude włosy rozrzucając po kamiennej posadzce. Byłoto właśnie w chwili, kiedy łucznicy królewscy weszli do katedry w pogoni za cyganką. Quasimodo, nie wiedząc o ich zamiarach i sądząc, że tylko truandzi są jej jedynymi nieprzyjaciółmi, pomagał im w poszukiwaniach. Sam oprowadzał Tristana po wszystkich zakątkach, otwierał wszystkie kryjówki i, gdyby była tu jeszcze, pomimowoli samby ją był wydał. Jak obłąkany kilkadziesiąt razy obiegał kościół wzdłuż, wszerz, zdołu dogóry — i zgóry nadół. Nakoniec, kiedy już był pewnym, najzupełniej pewnym, że jej niema, że ją porwano, wszedł na te same schody, któremi ją po ocaleniu unosił pełen tryumfu i radości. Przebywał teraz powtórnie te same miejsca z głową schyloną, bez głosu, bez łez, prawie nie oddychając. Kościół znowu był pusty, samotny. Łucznicy opuścili go, aby ścigać czarownicę w Cité. Quasimodo, pozostawszy teraz sam w obszernej katedrze, tak tłumnie przed chwilą oblężonej, szedł wolno do izdebki, w której cyganka pod jego opieką i strażą tyle tygodni spędziła. Zbliżając się do miejsca tego, sądził, że ją tam może znów zastanie. Kiedy na zakręcie galeryi spostrzegł małą izdebkę, z małem okienkiem i nizkiemi drzwiami, przyczepioną do wiązań, jak gniazdo jaskółcze, oparł się o mur, aby nie upaść. Wyobrażał sobie, że może jaki duch dobry wprowadził ją tam nanowo, że może wróciła i, jak dawniej, jest tam spokojną, i nie śmiał wejść, aby nie rozproszyć swych złudzeń.
— Tak, — mówił do siebie — może śpi spokojnie, a może się modli.
Nakoniec zebrał odwagę, postąpił na palcach, zajrzał i wszedł. Pusto! niema nikogo! Nieszczęśliwy obszedł cicho izdebkę, podniósł posłanie, sądząc, że się pod niem ukryła, następnie wstrząsł głową i osłupiały stanął.
Przyszedłszy do siebie, rzucił się na posłanie, tarzał się po niem i całował miejsce, jeszcze nie wystygłe, gdzie spoczywało dziewczę młode; pozostał tak minut kilka, nieruchomy, jakby konający. Podniósł się nareszcie spocony, ziejący, obłąkany i zaczął okropnie bić głową o mur, jakby ją chciał koniecznie roztrzaskać. Znowu padł na posłanie bez sił i bez ducha i po chwili na kolanach wyczołgał się za próg izdebki i przysiadł wprost drzwiczek, z wyrazem skamieniałego jakiegoś zdziwienia.
W postawie tej przetrwał więcej godziny, nieporuszenie, z okiem utkwionem w celkę opuszczoną, bardziej zasępiony i zadumany, niż matka między kolebką pustą a trumienką pełną. Nie wyrzekł ani słowa; czasem tylko, wśród długich przestanków grobowego milczenia, głębokie łkanie wstrzęsło gwałtownie całem jego ciałem.
Zdaje się, że wtedy, szukając w myśli, ktoby mógł porwać cygankę, miał podejrzenie na alchemika. Przypomniał sobie, że Klaudyusz tylko miał klucz od wieży, prowadzącej do celi; przypomniał sobie dwie jego nocne wyprawy i napaści na młodą dziewczynę — pierwszą, której on nawet pomagał, drugą, której przeszkodził. Wszystkie te szczegóły stanęły mu w oczach i upewniły go, że nikt inny, tylko Klaudyusz porwał mu Esmeraldę. Przecież tyle miał dla niego wdzięczności, przywiązania i poświęcenia, tak go czcił i poważał, że, mimo rozpaczy i zazdrości, musiał go oszczędzać.
Gdy właśnie zastanawiał się nad oburzającym go postępkiem Klaudyusza, przysparzającym mu jeszcze więcej bólu, ujrzał przy blasku wschodzącej jutrzenki na jednej z galeryi jakąś postać idącą. Poznał ją — byłto alchemik. Szedł krokiem wolnym i poważnym. Idąc nie patrzał przed siebie, kierował się jakby instynktem ku wieży północnej, spoglądając ku Sekwanie, albo dogóry, jakby coś nad dachami chciał ujrzeć. Sowa często ma ten lot ukośny — w inną stronę patrzy, a w inną leci. Przeszedł w ten sposób nad głową Quasimody, nie spostrzegłszy go.
Głuchy, którego nagle to zjawisko mogilnym chłodem oblało, widział, jak wchodził pod zagłębienie schodów wieży północnej. Czytelnicy wiedzą, że z tej wieży widać ratusz. Quasimodo podążył za alchemikiem.
Biedny dzwonnik wstąpił na schody, chcąc wiedzieć, poco Klaudyusz tam poszedł; zresztą sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Przepełniony był wściekłością i bojaźnią. Cyganka i Klaudyusz bój wiedli w jego sercu.
Doszedłszy do szczytu wieży, uważał, gdzie jest alchemik. Stał on tyłem do niego. Z oczami, zwróconemi na miasto, oparł się o balustradę i patrzał na most Panny Maryi.
Quasimodo, cichym podszedłszy doń krokiem, chciał zobaczyć, na co tak patrzy. Uwaga alchemika tak była natężoną i czem innem zajętą, że nie słyszał stąpania dzwonnika.
Pyszny to był widok Paryża w owym czasie ze szczytu wież kościoła Panny Maryi przy wschodzie letniego słońca. Niebo dnia tego było pogodne. Kilka opóźnionych gwiazd świeciło jeszcze w różnych punktach, a jedna od wschodu była najjaśniejszą. Słońce wschodzić zaczynało. Paryż począł się ruszać. Białe i czyste światło rozjaśniało przed okiem tysiące domów, olbrzymie cienie wież przenosiły się z dachu na dach. Z niektórych dzielnic miasta podnosiły się już szmery rozmów i pracy ludzkiej. Tam dzwon było słychać, ówdzie młot, gdzieindziej turkot przejeżdżającego wozu. Już niektóre kominy zionęły dymem, woda na rzece połyskiwać poczęła srebrem, a oko, dalej sięgając, przez mgłę poranną mogło rozpoznać zielone łąki i wzgórza. Od wschodu wiaterek pędził drobne chmur szmaty. Na placu Parvis kilka kobiet z mlekiem patrzyło na pokaleczone drzwi kościoła i na porozlewany na bruku ołów. Tyle tylko pozostało z nocnego rozruchu. Ogień, zapalony pomiędzy wieżami przez Quasimoda, zgasł oddawna. Tristan uprzątnął plac z trupów, które kazał wrzucić do Sekwany. Królowie tacy, jak Ludwik XI, starają się prędko zmyć bruki po rzezi.
Poniżej miejsca, gdzie się zatrzymał alchemik, była rynna z kamienia wyciosana, jakie zwykle ozdabiają gmachy gotyckie; na niej rosły gwoździki; nad alchemikiem wysoko słychać było śpiew ptasząt.
Ale alchemik nic nie słyszał i nic nie widział. Należał do rzędu ludzi, dla których niema poranków, ptaszków i kwiatów. Wzrok jego i uwaga w jeden punkt były zwrócone.
Quasimodo chciał go zapytać, co zrobił z cyganką, ale Klaudyusz w tej chwili zdawał się zapominać o świecie całym. Przebywał on zapewne jedną z owych strasznych chwil życia, w których nie czułoby się nawet, gdyby ziemia zapadła pod stopami. Z oczami wlepionemi w jeden punkt, był nieruchomy i milczący, a w tem milczeniu i nieruchomości było coś tak okropnego, że dzwonnik drżał wobec nich i przerywać ich nie śmiał. Kierując wzrok za spojrzeniem alchemika, wyjrzał na plac de Grève.
W ten sposób zobaczył to, na co Klaudyusz patrzał. Na placu stała szubienica, żołnierze i lud ją otaczali. Jakiś mężczyzna ciągnął po bruku coś białego, do czego czepiało się coś czarnego. Człowiek ów zatrzymał się u stóp drabiny, stojącej przy szubienicy. Tu zdarzyło się coś, czego Quasimodo dobrze nie dostrzegł. Nie żeby jego jedyne oko zawiodło go, ale tłum żołnierzy zasłaniał widok i słońce w tej chwili właśnie zapaliło wszystkie wieże i gmachy.
Człowiek tymczasem zaczął wstępować na drabinę, i teraz Quasimodo widział go wyraźnie. Niósł na ramionach kobietę młodą, ubraną biało; kobieta ta miała powróz na szyi. Poznał ją Quasimodo. To ona!
Człowiek doszedł tak do wierzchołka drabiny. Zatrzymał się i poprawił pętlę. Tu Klaudyusz przykląkł na poręczy, by lepiej widzieć.
Wtem nagle człowiek odtrącił nogą drabinę, i Quasimodo, od kilku minut dech w sobie wstrzymujący, ujrzał, jak się sznur naraz rozwinął i zakołysał. Na jego końcu, na dwa łokcie ponad brukiem, wiło się nieszczęśliwe dziewczę z przysiadłym kolanami na jej ramionach oprawcą. Postronek okręcił się razy kilka, i zdało się dzwonnikowi, że ujrzał kurcze okropne wzdłuż ciała cyganki. Klaudyusz ze swej strony, z szyją wyciągniętą, z wzrokiem natężonym, śledził każde drgnięcie okropnej tej pary, złożonej z kata i dziewczyny, z pająka i muchy.
W najstraszniejszym momencie kaźni, śmiech szatański, śmiech, na jaki zdobyć się można dopiero wtedy, gdy się już przestało być człowiekiem, buchnął z pośmiałych ust Klaudyusza. Nie słyszał tego śmiechu Quasimodo, ale go widział. Cofnął się o kilka kroków od alchemika i naraz, uderzając weń pędem szalonym obiema swemi grubemi rękami, pchnął go w przepaść, nad którą był zawieszony.
Alchemik krzyknął:
— Przekleństwo! piekło i potępienie!... — i stoczył się nadół.
Rynna, nad którą stał, nie pozwoliła mu upaść. Uczepił się jej rękami rozpaczliwie; w chwili zaś, gdy otwierał usta do powtórnego krzyku, ujrzał przesuwającą się ponad krawędzią krużganka, tuż nad swą głową, potworną twarz Quasimoda. Wtedy zamilkł. Przepaść była pod nim; upadek straszny, bo na bruk. W tem położeniu okropnem nie wyrzekł ani słowa, nie jęknął. Tylko rękami pochwycił rynnę, chcąc się utrzymać, ale dłonie jego obślizgiwały się po granicie, a stopy rysowały mur poczerniały, bez możności oparcia się o cokolwiek. Miał do czynienia nie ze ścianą prostopadłą, lecz ze ścianą wymykającą się pod nim.
Głuchemu dość było sięgnąć ręką, aby nędznika wydźwignąć znad otchłani, ale on nawet nie spojrzał. Patrzał na plac grewski; patrzał na szubienicę, na cygankę. Oparłszy się łokciami o poręcze, w miejscu, gdzie Frollo stał przed chwilą, i tu, nie odrywając wzroku od jedynego przedmiotu, jaki dlań na tym świecie obecnie pozostał, stał nieruchomy i oniemiały, jak człowiek gromem rażony; długi strumień toczył mu się z oka, które dotąd jedną tylko łzę było wylało.
Klaudyusz sapał tymczasem. Wyłysiałe jego czoło pokrywał pot kroplisty, z paznokci ciekła krew na kamienie, kolana raniły się o mur. Słyszał, jak jego ubranie, zaczepione o rynnę, pruło się i pękało za każdem jej wstrząśnieniem. Na domiar grozy rynna ta zakończona była rurą ołowianą, która się chwiała pod ciężarem jego ciała. Nędznik czuł, że ołów zwolna się uginał. Zastanawiał się i rozumiał dobrze, co go czeka, wiedział, że niema ratunku, że trzeba będzie spaść — i przestrach wszystką krew ścinał mu w żyłach. Niekiedy obłąkanemi oczami rzucał na rodzaj wązkiej podstawy, utworzonej o jakie dziesięć stóp niżej z ornamentacyi katedry, i w głębi swej duszy strwożonej zanosił modły do niebios, by mógł zakończyć swe życie na tej przestrzeni dwóch stóp kwadratowych, bodajby to życie wiek cały trwać miało. Raz spojrzał nadół, pod siebie, w przepaść; gdy głowę podniósł, oczy miał zamknięte i włosy dębem mu stały.
Było rzeczywiście coś przerażającego w milczeniu tych dwóch ludzi. Podczas gdy alchemik o kilka stóp pod dzwonnikiem konał w sposób tak okropny, ten ostatni płakał i patrzał na Plac-Tracenia.
Klaudyusz, widząc, że wszystkie jego wysiłki tylko osłabiały coraz bardziej i tak wątły punkt oparcia, jaki mu pozostał, postanowił nie ruszać się już w dalszym ciągu. Wisiał tak, skostniały, rękami obejmując rynnę, zaledwie mogąc oddychać i nie okazując innego ruchu nad machinalne owe konwulsye piersiowe, jakich doznajemy w snach niespokojnych, gdy nam się zdaje, że spadamy z wysokości. Osłupiałe jego oczy były otwarte w sposób chorobliwy i jakby zdziwiony. A tymczasem sekunda po sekundzie tracił równowagę pod sobą, palce, drętwiejąc, obsuwały mu się po rynnie; czuł, że ramiona jego słabną, a ciało cięży corazbardziej. Rura ołowiana, która go podtrzymywała, za każdym podmuchem wiatru zginała się i pochylała ku przepaści. Dach Św. Jana Okrąglaka, na który patrzał... rzecz okropna!... z wysokości tej przedstawiał mu się tak małym, jak karta zgięta napół. Spoglądał raz-po-raz na niewzruszone posągi dzwonnicy, zawieszone jak i on nad otchłanią, lecz bez wstrętu do niej, bez współczucia dla niego. Wszystko dokoła zbrodniarza było kamienne: przed oczami potwory z rozwartemi paszczami, pod nim bruk, a nad nim Quasimodo płaczący.
Pod katedrą znajdowało się kilka gromadek ciekawych, spokojnie starających się dociec, ktoby mógł być owym szaleńcem, wyprawiającym tak dziwne igraszki. Słyszał, jak mówiły, bo głos ich ostry, piskliwy i donośny dolatywał aż do niego:
— Ależ niezawodnie kark sobie skręci.
Dzwonnik płakał.
Alchemik, pieniący się ze strachu i wściekłości, zrozumiał nareszcie, że wszystko było daremne. Zebrał jednak resztę sił i ostatniego spróbował środka. Wyprężył się na rynnie, podparł się kolanami o mur, chwycił rękami za jeden z gzemsów kamiennych, i zdołał się podsunąć w górę na jaką stopę; rezultat był wszakże taki, że rynna, której się czepiał, zgięła się gwałtownie. Jednocześnie pękły i rozpłatały się jego suknie. Wówczas, czując, że wszystko pod nim umyka, że ledwie już utrzymać się może skrzepłemi i omdlewającemi rękami, nieszczęśliwy zamknął powieki i puścił rynnę. Runął.
Quasimodo patrzał na lecącego.
Upadek z takiej wysokości rzadko kiedy bywa prostolinijnym. Alchemik, rzucony w przestrzeń, padał najpierw głową nadół z rękami wyciągniętemi; następnie zrobił kilka pionowo-wirowych zwrotów; potem wiatr pchnął go na dach jednego z sąsiednich domów. Żył jednak jeszcze. Dzwonnik widział, że palcami chwytał za szczyt dachu, usiłując się zatrzymać; lecz płaszczyzna zanadto była pochyłą, a on już z sił opadł zupełnie. To też szybko zsunął się po tej pochyłości, jak dachówka zerwana, i zleciał na kamienie bruku. Tu się już nie ruszał.
Quasimodo spojrzał na zawieszoną u szubienicy cygankę, po której ciele przebiegały ostatnie dreszcze konania, później na alchemika, leżącego z roztrzaskaną czaszką na ziemi, i rzekł ze łkaniem, które mu pierś zapadłą wstrząsało:
— Oto wszystko, co kochałem!



III.
Ożenienie Febusa.

Tego samego dnia, kiedy z bruku sprzątnięto ciało Klaudyusza Frollo, Quasimodo znikł z katedry.
Dużo wieści chodziło o tym wypadku. Mówiono, że przyszedł dzień, w którym, na mocy zawartego wspólnie kontraktu, Quasimodo, to jest szatan, porwał Klaudyusza Frollo, to jest czarnoksiężnika. Utrzymywano nawet, że to on z pewnością, zdruzgotał ciało, aby wziąć duszę, podobnie jak małpy tłuką łupiny orzechów, aby wyjąć z nich ziarna.
Dlatego też Klaudyusza Frollo nie pochowano w ziemi poświęcanej.
Ludwik XI umarł w rok potem, w Sierpniu 1483 roku.
Został Piotr Grintoire. Ten ocalił kozę i miał powodzenie w tragedyach. Zakosztowawszy kolejno filozofii, astrologii, alchemii, architektury, hermetyki i wielu innych tym podobnych niedorzeczności, skończył na tragedyi, najniedorzeczniejszej ze wszystkich. W rachunkach Izby Obrachunkowej z roku 1483 znajdujemy: „Janowi Marchand i Piotrowi Grintoire, cieśli i autorowi, za przedstawienie dyalogu w czasie pobytu posłów flamandzkich, sto liwrów.“
Febus de Châteaupers także skończył tragicznie, bo się ożenił.



IV.
Ślubna komnata Quasimoda.

Jakeśmy powiedzieli, w dzień śmierci cyganki i alchemika Quasimodo zniknął. Nie widziano go więcej od tej pory i niewiadomo było, co się z nim stało.
Następnej nocy po powieszeniu Esmeraldy, czyściciele odwiązali jej ciało od szubienicy i według zwyczaju złożyli w lochach w Montfaucon. Montfaucon, jak mówi Sauval, było „najdawniejszą i najwspanialszą szubienicą królestwa“.
W rzeczy samej, była to budowla wspaniała, bo murowana, z kolumnami i mogąca służyć do kilkunastu naraz egzekucyj.
W piętnastym wieku była już bardzo zniszczoną i ze swojemi pogniłemi belkami, pordzewiałemi łańcuchami, które za powiewem wiatru brzęczały, mogła przestraszyć całą okolicę.
Podstawa tej budowli była wydrążona. Znajdowała się w niej obszerna piwnica, zamknięta żelaznemi drzwiami, gdzie rzucano zwłoki, oderwane z łańcuchów Montfaucon i w innych egzekwowane miejscach. W tym dole, gdzie gniły ciała niewinnych i występnych, leżały kości Enguerrand’a de Marigny, który go wystawił, a był sprawiedliwy, i admirała Coligny, który ostatni zginął, a także niewinnie.
Co do tajemniczego zniknięcia Quasimoda oto, cośmy się dowiedzieli.
We dwadzieścia lat po tych smutnych wypadkach, kiedy w dole Montfaucon szukano ciała Oliviera le Daim, któremu Karol VIII w lepszem pozwolił leżeć towarzystwie, znaleziono dwa szkielety, razem się trzymające. Na jednym z nich, który się zdawał kobiecym, były jeszcze kawałki białej materyi i na szyi był wizerunek — przedmioty mało ważne, których kat nie zabrał. Drugi szkielet, który pierwszy obejmował, był męzki. Zauważono, że kość pacierzowa była w nim skrzywiona, noga jedna krótsza, głowa potworna. Nie było w nim skręconych kręgów i pewnie nie był powieszony. Człowiek, do którego ten szkielet należał, zapewne sam tu przyszedł i umarł.
Gdy chciano rozdzielić te szkielety, w proch się rozsypały.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.