Kościuszko — Książę Józef/Nad Berezyną

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Kościuszko — Książę Józef
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nad Berezyną.

Nad ich oczyma mroźna śmierć wisiała,
Harpija[1] głodu ich lica wyssała.
Tu słychać trąby (rosyjskiej) pogoni,
Tam wicher toczy kłąb śniegu po błoni,
Opodal wyje głodnych psów gromada,
A nad głowami krążą kruków stada.


Tak maluje Mickiewicz ten nieszczęsny odwrót, na który patrzył niegdyś. Straszny obraz, przerażający...
Nieskończona pustynia śnieżna. Śnieg iskrzy się na mrozie miljonami iskier, błękitno-biały, głęboki i miękki, — na nim zdaleka widać wielkie, ciemne plamy — to armja Napoleona brnie przez śnieżne zaspy, uchodząc przed głodem, mrozem i nieprzyjacielem, który krwawo mści się za najazd.
Uchodzi po zniszczonej, ogłodzonej drodze i napotyka jeszcze bojowiska, pełne trupów niepogrzebanych i odartych, nad którymi pastwią się wilki...
A jakże oni sami wyglądają? czy podobni do wojska?
Konnicy prawie niema: konie padły. Jadą konno jeszcze wodzowie, nędzne szkapy ciągną wozy i powozy, wózki, karety, sanie, z rannymi, kobietami, dziećmi. Bo z wojskiem uciekają i Francuzi oddawna w Moskwie zamieszkali: boją się teraz zostać, zabrali rodziny i ciągną tłumem wozów, powiększając nędzę.
Dawne pułki konnicy prawie wszystkie spieszone, — kto ma siły, idzie piechotą, kto nie — umiera na drodze.

Ci jeszcze wleką odrętwiałe nogi,
Ci nagle w biegu przystygli do drogi,
Lecz ręce wznoszą i — stojące trupy —
Wskazują w miasto, jak podróżne słupy.


Czy to wojsko ten tłum bezładny? szkielety o rozpalonych gorączką źrenicach, odziani w dery, sukmany, kożuchy, kaftany, chusty, rogoże, ornaty, nawet kobiece suknie? Nogi poowijane szczątkami szyneli, — trudno iść boso przez te zaspy śnieżne, gdy od mrozu pękają drzewa.
Sroga, najsroższa zima wystąpiła do walki z najezdnikiem, i szydzi z niego, i mści się okrutnie, urąga wyciem wichru, siecze i zabija mrozem, śniegiem wyścieła olbrzymią mogiłę, śniegiem otula nieszczęsne ofiary, ze śniegu sypie im wały na drodze, śniegiem tamuje pochód.
Każdy nocleg — to śmierć tysięcy. Przy zagasłych ogniskach pozostają trupy, jak na krwawem pobojowisku.
Ach! lepiej niejednemu zasnąć i odpocząć, — i nie zbudzić się więcej, nie widzieć, nie cierpieć...
A ci, co wstali, idą.
Idą stare wiarusy, ogorzałe słońcem Egiptu. Przebyli śnieżne Alpy, z bronią w ręku przesuwając się nad przepaściami, — oszczędziła ich trucizna Hiszpana i mściwy jego sztylet, — lecz tu czeka ich grób, — drętwieją nogi z trudu, uginają się kolana, ręka już broni utrzymać nie może, w piersi zabrakło tchu.
Niech żyje cesarz! chcą wykrzyknąć usta, ale krzyk marznie i kona bez echa — żołnierz pada i nie powstanie.
Towarzysz żegna krzyżem umarłego, ale zabiera wszystko, co żywemu przydać się może, a przedewszystkiem odzież: starą chustkę, która służyła razem za czapkę i płaszcz!
Oto bezładne kupy Hiszpanów i Włochów, znędzniałe, drżące z zimna, z przekleństwem na ustach, z żarem rozpaczy, nienawiści w oku. Za co oni tu giną? tak okrutnie! Tam w ojczyźnie ciepło i wiecznie zielono, słodki owoc na drzewach — a tu — śnieg i wicher, mróz, nieznany im dotąd, — śmierć.
Niech przekleństwo spadnie na tego, kto ich przywiódł do tej pustyni!
Niemcy idą w porządku i w milczeniu. I oni widzą śmierć, — lecz z nadzieją patrzą jej w oczy: ten mróz zabija ich wroga.
W szeregach polskich wielki porządek i karność, — nie brak żadnej chorągwi, nie zostawili dotąd ani jednego działa. Umierają, lecz wiedzą za co. Choć pragnęliby żyć! choć nie tego się spodziewali. To też zdumienie i ból na ich twarzach, w oczach pytanie, zwrócone ku Bogu: — Co będzie?
Książę Józef, generałowie czuwają nad pułkami, jak nad dziećmi. Ach, bo tyle w nich dzieci! Dzieci, nie liczących jeszcze lat dwudziestu.
Ileż matek tam w kraju leje łzy rozpaczy, ileż gorących modłów rwie się w niebo, — ale ich nie ocali! nie ocali!
Daleko matki, siostry, — a tu pustynia śnieżna, mróz, głód i nieprzyjaciel.
Bo jeszcze walczyć trzeba z Kozakami, z nacierającą wciąż armją rosyjską, która ściga i szarpie napastników, nie pytając, dlaczego przyszli. Są w prawie swojem: bronią własnej ziemi.
Więc codzień strzały, atak, słabszy lub silniejszy opór, większa lub mniejsza utarczka. Do bitwy już Napoleon nie ma siły, więc uchodzi, ażeby nie dać się otoczyć.
Pułki polskie przebiega nagle wieść radosna: Berezyna!
Jakby mróz zelżał, — jakby chleb rozdano — przybyło wszystkim otuchy i siły.
Berezyna! — Tam za nią ocalenie! Tam rodacy życzliwie powitają swoich, tam nakarmią, odzieją, tam ciepły spoczynek pod dachem. Byle przez Berezynę!
O, już ją widać w dali! Cóż to? płomień? — Nieprzyjaciel most spalił.
Tu ich otoczy, — już się nikt nie wymknie, — tu wszystkim jeden grób.
O nie! Ostatkiem siły przedrą się na tamtą stronę. Kiedy nadzieja świta, sił przybywa. Mosty zbudować można, ataki odeprzeć, — przejdziemy!
Nad Berezyną wre praca i walka: ci, którzy walczą, osłaniają pracę. Dwa mosty zbudowano, rzeka, skuta lodem, także ułatwia przejście, kiedyżby te tysiące przeszły po wązkich mostach?
Więc słabsi, najtrwożliwsi, ranni, kobiety, dzieci już przeprawiają się na tamtą stronę, — to też ulga dla niedobitków: łatwiej o karność, porządek w obozie.
Armja czeka na mosty i pułki nadciągające, najbardziej wycieńczone i zniszczone. Musi czekać dni kilka.
Na ogniskach płoną karety i wozy, rozbierają na drzewo opuszczone domy: ogrzać trzeba się przedewszystkiem.
Dokoła ognisk kupią się żołnierze, wyciągają wychudłe ręce do płomienia, owinięte szmatami, odmrożone nogi grzeją w ciepłym popiele. Ciepło, rozkoszne ciepło! Jutro nie wstanę może, ale zasnę w tym ciepłym blasku. Jutro? — Wiedzą dobrze, po każdym noclegu ile trupów pozostało przy ogniskach: nogi spalone, a tchnienie zamarzło, — lecz tutaj...
Tu krzepi ich nadzieja, nawet karmi.
Oto kilku żołnierzy zasiadło, by spożyć skromną wieczerzę. Dawno zabrakło mąki i sucharów, głównym pokarmem mięso padłych koni, ale dziś jeden zdobył chleb, kartofle — co za uczta!
Wtem do ogniska zbliża się adjutant księcia Józefa: szuka dla wodza posiłku. — Księcia Józefa wiozą. Podczas jednej z potyczek[2] tak ciężko upadł z koniem i tak wiele krwi stracił skutkiem silnego krwotoku, że obawiano się o jego życie. Dziś nie jadł nic od rana, zupełnie zabrakło żywności, nikt ze świty nic nie mógł znaleźć.
Z jakąż radością podniósł się zgłodniały żołnierz, by oddać księciu część swoich zapasów. Sam zaniósł do karety chleb i pachnące pieczone kartofle. I książę nie jadł dawno takiego przysmaku[3].
Tymczasem Napoleon w otoczeniu wodzów układa plan przeprawy.
Tam ustawić armaty i najpewniejsze pułki, więc francuskie i polskie, by osłaniały odwrót, walcząc z nieprzyjacielem. Walczyć będą tak długo, aż reszta bezpiecznie znajdzie się na drugim brzegu. Ciężka to walka bezsilnych z silnymi, ale tak trzeba, — zginą, lecz ocalą resztę.
Niemcom nie można ufać: przyszli z musu, już myślą niewątpliwie o połączeniu się z wrogiem zwycięskim, czekają tylko sposobności, — byłaby doskonała.
Sztandary trzeba spalić, bo już nie mają obrońców, — działa zagwoździć lub zakopać w ziemię...
Wielki stos płonie, rzuca krwawe blaski, wodzowie otoczyli go w milczeniu, na znak szacunku odsłonili głowy.
Oto sztandary, świadki tylu zwycięstw, pamiątki chwały.
Sztandar z cesarskim orłem płonie pierwszy: trysnęły snopy iskier — i zagasły; — teraz drugi, czwarty, dziesiąty, — spłoną wszystkie; dym rozpływa się w ciemnem przestworzu i niknie. —
Czy to niknie i płonie potęga genjusza, który chciał wznieść się nad prawa narodów, uczynić z nich podnóże swej dumy i chwały?
Czy to nikną i płoną nadzieje Polaków?
Stoją wodzowie z odkrytemi głowy, stoją w głębokiej, poważnej zadumie. Co płonie na tym stosie? Co żegnają? Jakie czeka ich jutro?
Twarz cesarza zimna, kamienna.
Dym rozwiał się zupełnie, ognisko przygasa — spełniło się.
Napoleon wydaje ostatnie rozkazy: każdy ma czynność jasno wyznaczoną, — on sam bez wiedzy wojska stanie jeden z pierwszych na bezpiecznym przeciwnym brzegu i natychmiast wyrusza w dalszą drogę. Niedobitki niech ratują własne życie, w miarę sił i możności odpierając nieprzyjaciela. To już nie wojsko, lecz ich słaby opór da czas Napoleonowi zgromadzić nową armję tam, w Paryżu. Z nią przybędzie na pomoc.
Noc zupełna. Gdzieś w oddali na wschodzie słychać strzały, błyska, odpierają tam widocznie jakiś atak. Adjutanci śpieszą z rozkazem, aby wysłać posiłki.
Przez mosty na Berezynie już przechodzą: jednym jazda, drugim piechota, — sanie, wozy suną po lodzie. Nikt tego ruchu nie powstrzyma, — pilno uciekającym.
Tu i owdzie jeszcze gwarzą przy ognisku, tam śnią, płomień przygasa, gwiazdy jaśniej iskrzą się na ciemnem niebie, wicher zawył w ciemności jak zwierz przyczajony i mroźnem tchnieniem zionie śmierć i grozę.
Przy jednem z ognisk dwie postacie tulą się pod wspólnym płaszczem: młody wsparł głowę na piersi starszego, niby drzemie, ale od czasu do czasu budzi się z cichym jękiem.
— Boli cię ręka, Stachu? — pyta starszy z niepokojem, patrząc w oczy chłopca, błyszczące gorączką.
— Nie, nie boli, tatusiu — odparł miękko zapytany i znowu senną głowę przytulił do piersi ojcowskiej.
Starszy wzniósł oczy wysoko, na gwiazdy, jakby w te czarne, błyszczące przestworza słał gorące pytanie, czy modlitwę.
Chłopiec drgnął nagle i podniósł powieki.
— Czy daleko do domu? — spytał nieprzytomnie. — Mama tam...
— Zaśnij spokojnie, Stachu, zaśnij, chłopcze. Do domu niedaleko. Przysuń się. Bóg nad nami. Jutro będziem po tamtej stronie. Przyjmą cię w każdej chacie. Owiń się dobrze, nie odrzucaj płaszcza. Jeszcze jedna noc tutaj, ta ostatnia... Musisz być zdrów, musisz powrócić do matki... ty chociaż...
Mówi powoli, z przerwami, cicho, jakby do siebie; płaszczem osłania rannego od wichru, z trwogą patrzy na czoło chłopca rozpalone, na znużone, bezwładne ciało.
Ach, kawałek dachu dla niego! dla niego!...
Dalekie wycie wichru odpowiada jękiem czy groźbą, mróz przejmuje do kości...

A nad ranem przeprawa pod ogniem nieprzyjacielskim. ..

Grzmią armaty i świszczą kule, słychać tętent konnicy, krzyki, szczęk oręża, dym osłania walczących.
Na moście ciżba, tłoczą się w popłochu, ścisk. Wozy na lodzie, pośpiech, każdemu pilno do ucieczki: aby tam, aby na tamtą stronę!
Nagle huk, trzask okropny, krzyk tysięcy! — most się załamał, lód pęka gwałtownie, toną ludzie i wozy — inni rzucają się na oślep w wodę — aby stąd, aby dalej!...
Wszystkie żywioły przeciw nieszczęśliwym.




  1. Potwór bajeczny.
  2. Pod Wiaźmą.
  3. Falkowski. Obrazy z życia ostatnich pokoleń.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.