<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Rena błądzi po domu, jak dusza niepewna swego przeznaczenia.
Rena ma błękitny, ładny peniuar, nie zapięty zupełnie, a pod nim cienką koszulę. Ta koszula nie jest nadzwyczaj świeża, ale za to peniuar ma atłasową podszewkę. Nastrój umysłu Reny jest podobny do szczegółów jej stroju. Wierzchnia warstwa — ta widzialna dla tłumu, jest nawet błyszcząca i kulturalna. Jest to kultura ludzi, którzy czytają początek i koniec każdego dzieła, „o którem się mówi“. Lecz to, co wewnątrz — ta koszula, ta warstwa własna i niewidoczna, to ma zatęchłe pojęcia zmieszanych, różnych, fałszywych wartości, któremi suggestjonowali to atłasowe stworzenie od kołyski po łożnicę ślubną.
Więc przedewszystkiem rozwiana tam chorągiew pruderji, ta skromność przedewszystkiem — nie była cnotą z potrzeby, nie szła ze źródła kierunku ducha, lecz była to raczej cnota z wyrachowania. Było w tem coś z zasad Chrystjanizmu. — „Ja, Panie Boże będę uczciwy, ale ty mi za to, Panie Boże, dasz to ï to“...
Rena była uczciwą i to, co Francuzi nazywają prude.
Tak sądziła. Ale za to cały szereg gestów jej i słów był szeregiem gestów i słów wykonywanych przez handlarza, zachwalającego swój towar. Tak było z pierwszem jej małżeństwem, a raczej sprzedaniem swego dziewictwa. Tak było i teraz, gdy pewien przeciąg lat i doświadczenie rozluźniło pęta, jakie panieństwo nałożyło na nią. Patrząc zdaleka na jej zachowanie się, sądzićby należało, iż jest to z gruntu istota zdeprawowana i lubieżna. Mimo to przecież była bez skazy, choć wyznawała zasady małej pani Jourdan z Zolowskiego Pot-bouille.
Tout — mais pas ca!...
Owo tout czyniła z naiwnością prawie dziewczęcą. Doskonale wytresowała się i zakamieniała w tej obojętności, dozwalającej jej igrać i rozniecać dokoła siebie ogniska.
W początkach osiemnastego wieku — tego rodzaju zabawa nazywała się galanterją. Przy końcu wieku flirtem.
Obecnie jeszcze się to ciągnie niby flirt. Ale czy flirt, czy galanterja, jest to światowe, opatentowane i usankcjonowane świństewko, w najlepszym razie — une petite cochonnerie — przysparzające w najlepszym razie miłości Ninon’om, lub prowadzące do ołtarza w najgorszym razie.
Owe pieszczoty i kokieterje, ponieważ nie są „tkliwemi“, jak chce Beyle — są odrażające.
Najgorsze jest to, że w nich sponiewieraną jest duma kobieca. Strój to powabny, lecz w gruncie rzeczy, gdy zagaśnie lampa, przyćmiona różowym abażurem, dostrzega się na nim cery i szych sczerniały...
Dlatego to może Rena błądzi po domu, jak dusza niepewna sytuacji.
Szczególniej, że ten Halski...
Rena go nie kocha. Gdyby jej skromność była nią rzeczywiście i należała do niej, jak należy jej cień — z tego opierania się kuszącym jego propozycjom i naleganiom wynikłaby w Renie miłość. Bo „skromność jest matką miłości“.
Tak twierdzą ludzie, żyjący w czasach, gdy pisano Niebezpieczne związki. Twierdzą oni również, że kobiety skromne chcą czasem udawać, że wstyd jest przesądem, i wtedy są niezręczne (wzruszająco niezręczne).
Po latach kilkudziesięciu kobiety nabrały giętkości gimnastycznej w tym kierunku.
Gdy są naprawdę w gruncie rzeczy, jak Rena wskutek suggestji — skromne (bo są bez zarzutu pod pewnym względem) á la pani Jourdan, udająca bezwstyd, mają pewny gest i rozwianą śmiałość. Nie są „wzruszająco niezręczne“, tylko są mimo wszystko niezgrabne. Najmarniejsza kurtyzana piękniej się porusza w atmosferze zmysłowości, niż najbardziej wyrafinowana, wysubtelniona i najpiękniej wychowana dama „z towarzystwa“. Jest wtedy tak, jak ze sztuką sceniczną. Najmarniejszy prowincjonalny aktorzyna jest doskonalszy w świetle kinkietów, niż najwytrawniejszy i z dużą kulturą estetyczną amator.
Przedewszystkiem bowiem zachodzi tu ta różnica, iż aktor jest aktorem z powołania i ma aktorstwo swoje za cel główny, a amator jako cel główny stawia zadowolenie swej próżności, lub jakieś inne względy. Kurtyzana z rzemiosła zatraca swoje ja w chwili oplątywania mężczyzny w swe sieci, kurtyzana z amatorstwa (jakiemi są zawodowe flirciarki salonowe), stawia siebie i swoje cele na pierwszym planie.
Mężczyzna zaś, który w okresie miłości pragnie być tym jedynym, głównym i wytycznym punktem, koło którego obraca się cały system planetarny, niechętnie dzieli tron, na którym z całą lubością zasiada.
Z początku — ponieważ, jako że galanterja jest smutną koniecznością jego płci — ustępuje połowę tronu kobiecie i pozwala jej pawić się przed sobą, uprzejmie nawet oceniając jej pozorne triumfy. Lecz nagle ma tego dosyć. Porywa się i nie chce więcej. On musi mieć skoncentrowaną na sobie całą uwagę i on jeden tylko ma monopol piękna w miłości. Stąd tak chętnie mężczyźni porzucają wykwintne kochanki dla bardzo prostych, nieskomplikowanych i żadnych kobiet.

· · · · · · · · · · ·

Rena ma dziś właśnie zobaczyć Halskiego. Piknik ów ma miejsce tego wieczoru. Kilka kobiet, kilku mężczyzn. Każda znajdzie swego każdego. Mężowie i przyzwoitki wykluczone. Jest to już uświęcone tradycją zebranie. Mężowie, jak Jasieński, mąż owej Maryli, pretendującej do roli pani de Staél, chętnie godzą się. Toż samo i pan Weychert, partner jego bridgeowy. Pani Weychertowa, kobieta okrągła i prawie piękna, o zbyt dużej głowie i rosłym karku, uwielbiana jest od lat kilku przez nader przystojnego redaktora Czyńskiego, który ma żonę chorą, rezydującą stale w Zakopanem. Owo półwdowieństwo Czyńskiego upoważnia go do miłości rozmaitych i w rozmaitych gatunkach.
Mówi się.
— Mój Boże!... Jego żona chora...
I oto...
Pani Weychertowa jest jedną z tych miłości redaktorskich w lepszym gatunku. Mądra jest jednak, prowadzi całą rzecz umiejętnie. Odczuła, iż w gruncie rzeczy Czyński kocha swą żonę i zawsze jest ona tą pierwszą. Zmienność Czyńskiego, jego jakieś brutalne i bezceremonjalne porzucanie kochanek wynikało z tego, iż te ostatnie zajmowały odrazu wrogie stanowisko względem jego chorej żony.
Weychertowa nadzwyczaj subtelnie zrozumiała sytuację, pochwyciła strunę, na której grać była powinna, i wzięła interesa żony w swoje ręce. Czuwała nader umiejętnie nad pisywaniem listów, przesyłką pieniędzy, telegramów, dojazdów pięknego redaktora do ponurej willi wśród smereków zakopiańskich. Zajęła odrazu rolę anioła i wzięła na tę rolę patent.
I to sprawiło, że już trzy lata czarnowłosy redaktor o pięknej twarzy tenora „trzyma się“ Weychertowej...
Pomimo, że podobno — jakoby:
Pomiędzy nimi nic niema.
Tak, jak między Marylą a jej mężem politycznym, panną Janką a Ottowiczem, Reną a Halskim...
Są to kobiety bez skazy.
Lecz są uwielbiane i wyrobiły sobie w świecie pewne prawo do przeżycia swego półżycia.
Skoro całem życiem im żyć nie było wolno.
Z tego tedy powodu i mężowie tych kobiet wiedzą, że dziś jest piknik Istot Wolnych. Tak się mieni to całe towarzystewko — o pół moralności — ślizgające się niepewnie na cieniuchnej powłoce lodu. Panowie Weychart i Jasieński, mężczyźni w sile wieku i dobrze odżywieni, spędzą ten wieczór w kole, gdzie podzielą się według swego zwyczaju kilkoma porcjami wykwintnych potraw i butelką szampana.
Jeśli im czas wystarczy i chęć także, pójdą pod rękę do pewnych dwóch znajomych sióstr, „prywatyzujących“ na jednej z bocznych uliczek, celem zabawienia się. Wiadomo bowiem, że „mężczyzna od czasu do czasu musi się zabawić“...
Jeżeli jednak nie mają do zabawy animuszu, zagrają wreszcie w bridge’a i pójdą później po żony.
Żonom tym wierzą.
Lecz pobłażliwie i szeroko zapatrują się na nie.
Mają tę wspaniałomyślność, iż pozwalają im także się zabawić.
Wprawdzie trochę inaczej, niż oni z dwiema siostrami, „prywatyzującemi na piąterku“, lecz...
Niech się biedne kobiecięta zabawią.

· · · · · · · · · · ·

Stąd Rena wie, iż wieczorem w restauracji Palace Hotelu, w znanym jej dobrze gabinecie, zbiera się niewielkie, ale dobrane gronko.
Ubiera się powoli i z całym namysłem. Idzie za radą uświadomionej panny. Ukryje całą swą skórę i zachowa się odpowiednio.
Kładzie na siebie powoli mieniącą się szafirową suknię z jedwabnej, czarującej tkaniny. Wysoki kołnierzyk z gęstego tiulu, naszytego szafirowemi kamykami, zakrywa zupełnie szyję. Włosy, gładko uczesane, ujawniają prześliczny, drobny, rasowy kształt głowy. Tylko po obu stronach twarzy lekki puch o miedzianych tonach włosów czyni miękkie, delikatne ujęcie bladej twarzyczce, na której czernieją plamy ciemnych, jakby zmęczonych, proszących o coś oczów.
Rena patrzy na siebie w lustro i sama nie wie, czy czuć się pewną i dobrze w tej postaci. Uczy się przygryzać wargi, szepcze jakieś słowa, powtarza, uczy się tonu...
— Nie rozumiem pana — tak się panu zdaje...
Owija się płaszczem, gasi sama kandelabry na tualecie, bo mimo wszystko nie zapomina, jak być powinno w domu, gdzie pani „zajmuje się wszystkiem“.
I oto Rena jest w drodze do boju.
W dorożce zaczyna drżeć. Prostuje się i sama nie wie, jak skądś, z jakiegoś jak najdalszego kąta wypełza modlitwa:
— Panie Boże! Daj, żeby mi się udało — żeby ten... ten...
Czego właściwie chce, nie wie, ale powtarza aż do samego Palace Hotel:
— Panie Boże! Daj, ażeby ten... ten...
Kobiety bowiem zawsze w trudnych sytuacjach miłosnych czepiają się sfer niebieskich, szukając tam odpowiedniego sukcesu.
A im sprawa bardziej zawikłana i przeciw właśnie owej moralności, naznaczonej z góry — modlitwa jest tem żarliwsza i prawie przechodząca w imperatywny ton.
Bo taka jest logika kobiet w sprawach miłości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.