<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Więc „gabinet“.
Najbanalniejszy, jaki sobie można przedstawić. Dwa duże lustra, cztery obrzydliwe obrazy, przedstawiające blondynkę, brunetkę, szatynkę i rudą. Wszystkie te pokusy Św. Antoniego, odpowiednio obnażone do pasa, zafryzowane i dobrze podkarmione. Dalej kilka prospektów na ścianie. Jakieś tatrzańskie sanatorjum przekomicznie reprezentuje góral z kieliszkiem wody w ręce. Kładzie to pewną krajową nutę w atmosferę ogólnoludzką restauracyjnej nory. Poza tem nic nie odda banalności smutnych kelnerów i niekształtnych dwóch zmęczonych sof, pokrytych wełną aksamitu. Biedne, rude pianino odpoczywa w kącie.
Stół wyciągnął swój grzbiet cierpliwie pod jarzmo kanapek, kawioru, cytryn, przystawek. Kilka bukietów więdnie przedwcześnie i kona. Pod ścianami przylepione senne postacie dwóch kelnerów i piccola o twarzy kretyna. Wszyscy trzej mają rozpaczliwie długie spodnie, spadające im w rozlicznych fałdach na płaskie stopy proletarjatu. Elektryczność ujawnia jakoś dziwnie nędzę tła i poszczerbienie serwisu, zużycie portjer, brud sufitu. To jest banalne i brzydkie. Odrazu odczuć można, iż girlandy miłosnych słów i dreszczyków nie mogą tu znaleźć odpowiedniego nastroju. Nic w tem niema z tego, co musiała mieć w sobie jakaś loggja, na której przedziwne, białe palce rozmaitych madonn muskały ciemne róże i aksamit strojów klęczących u ich kolan rycerzy. Woniały ogrody róż, tuje, poważne czarną barwą, dawały im tło świątynne. Przez marmurową balustradę przerzucona purpurowa, aksamitna draperja wlokła się aż do stóp siedzących kobiet. Splatały się i rozplatały palce, usta, serca... Niezaspokojona ciekawość wzbudzała niepokój, graniczący z rozkoszą. Zachodzące słońce rzucało na wszystko gorące, złote oświetlenie. Kobiety były piękne i biło od nich ciepło, jak od nocy sierpniowych. Brokat złoty ich szat, wyciągniętych silnie na kolanach, lśnił się powabnie. Każdemu mężczyźnie zdawało się, iż znalazł się wobec prawdziwej namiętności. I choć to było kłamstwo, jednak stapiało się w uroku tak wielkiego Piękna, takich barw, linij, doskonałego sharmonizowania się, iż kłamstwo doskonaliło się na wzór Prawdy.
Byli piękni i przeżywali Sen prawie prawdziwej namiętności.

· · · · · · · · · · ·

Tak było w lodżji i w czasie, gdy kobiety chodziły w brokatach, a mężczyźni u ich stóp klęczeli.
Prosili pokornie — kobiety odmawiały lub zezwalały, nie tracąc ani atomu ze swej gracji i czarującego wdzięku.
Siedemnasty wiek jest bardzo od nas daleki, a patrząc na gabinet, w którym Rena siedzi przy stole milcząca i jakby nieufna, sądzićby można, iż ten „siedemnasty wiek“ nie istniał nigdy.
Cztery kobiety i pięciu mężczyzn je kanapki i pije koniak. Różowego ciała kobiet jest pod dostatkiem, bo wszystkie oprócz Reny, są silnie wydekoltowane. Maryla ściśnięta tak silnie, iż łopatki jej tworzą prawie gors odwrotnej strony jej ciała. Surowe prawie decollete uświadomionej panny Janiny zatrzymuje się na punkcie domyślników. Cała „ona“ maluje się w tej gazie i pasmanterji. Każe się domyślać, pozwala przypuszczać... nic więcej.
Pomiędzy tą orgją ciał szafirowa szata Reny odbija nader szczęśliwie. Jest odmienna, a więc ciągnie spojrzenia. W pierwszej chwili wszyscy mężczyźni zaprotestowali.
Wszyscy, oprócz Halskiego.
Rena, rozbierając się powoli, przed lustrem śledzi, jakie właściwie strój jej sprawi na nim wrażenie. Obrzucił ją szybko jakby zdziwionym wzrokiem. Widocznie sprawiła mu niespodziankę. Oczekiwał szablonu obnażenia, a spotkała go zazdrosna zasłona. Rena podchwyciła na jego ustach uśmiech, któremu nie potrafi jeszcze nadać znaczenia.
Na troskliwe pytanie Alego, czy nie jest zaziębiona, odpowiada sucho:
— Nie, jestem zupełnie zdrowa.
Halski manewruje tak, aby usiąść przy niej. Rena aż drży od tego samego pragnienia, lecz już trzyma się nakreślonej linji, którą zapoczątkowała swą suknią. — Rozmawia z Weychartową, której redaktor Czyński pomaga przypiąć jakiś zbuntowany i rozfryzowany loczek tuż nad samym karkiem.
— Nie tak... nie tak... — szepleni przystojna kobietka.
Wreszcie siadają do stołu i zaraz Halski zwraca się ku Renie. W oczach jego migoce coś, jakby pragnienie flirtu. Ta noc letnia, płynąca od miasta, wreszcie dwa tygodnie pauzy od powrotu zdziałało swoje. Lecz Rena wymienia z Janką spojrzenie przez baterję koniaków i więdnące wiechcie kwiatów.
I grzecznie, swobodnie pyta:
— Jakże było z odczytem? Wiem z dzienników o wrażeniu „sali“. Lecz pan? Czułeś się swój? Zadowolony ze siebie — nie mówiłeś w pustkę?
Halski odpowiada niechętnie:
— Mówiłem w pustkę.
— Rozumiem! Ja nie miewam odczytów, a często mówię w pustkę.
Roześmiał się ironicznie.
— Nie sądzę. To, co pani ma do powiedzenia, zawsze znajdzie echo.
Rena odsunęła się od stołu i z pod zmrużonych powiek spojrzała na niego przeciągle.
I milczała.
Czekał, że się obrazi i z tego wypłynie ton lekkiego przekomarzania, który doprowadzi go wreszcie do uścisku rąk pod obrusem. Lecz ona patrzyła już teraz senną melancholją w światła kandelabrów.
Sforsował więc:
— Pani się nie obraziła?
Stała się jeszcze bardziej smutną.
— Nie, panie! — odparła powoli. — Za co? Mam to, na co zasłużyłam.
— !!!
— Tak! Zwykle używam do wypowiadania się — mowy, więc nic dziwnego.
Gniew jakiś go ogarnia za ten jej sentyment.
— Jakże ma być inaczej?
— Tak... gdakanie.
— ?...
— Pan sam tak nazywa mowę ludzką. I ma pan rację. Niech pan posłucha, jak się wszyscy rozgdakali dokoła nas...
Rzeczywiście, jak na kołowrotku, jak w kurniku, gdy ptactwu posypią ziarna, warczały zbyteczne słowa, wypluwane masą z ust ludzkich.
— Niech pan patrzy! — Ci milczący kelnerzy mają o wiele więcej dostojeństwa w sobie, niż cała reszta.
I przybrawszy wzrok Madonny, dodaje:
— Nie wyłączając pana..
Czuje, że go stropiła na chwilę. Jest szalenie rada. Ma ochotę porwać serwetkę i zacząć go bić nią po głowie. Jest to ordynarny jakiś odruch, który zbudził się w niej nagłą, zazdrosną falą. Z boku, z jakichś głębi pchnęło się ku niej wspomnienie tej jakiejś nieznanej jego kochanki, z którą spędził te długie tygodnie, w czasie których ona nawet płakała w osamotnieniu.
Lecz profil jej jest dziwnie piękny, choć trochę zaostrzony, a te oczy, nie patrzące na niego, drażnią go dziwnie.
Stara się być łatwym do ustępstw.
— Pani ma rację.
Jaką rację, dlaczego, nie wie. Ale zaraz z miejsca dawnym zwyczajem stara się szukać jej ręki, którą ona powoli, umyślnie opuszcza w dół. Chce z nią kontaktu, potrzebuje go. Musi wyczuć atłas jej skóry. Wie, że gdy się to stanie, opór, który w niej czuje od początku kolacji, zniknie.
Lecz oto staje się rzecz nieprzewidziana:
Rena rękę swoją cofa.
Nie dozwoliła mu nawet musnąć paznogci.
Tych długich pazurów pantery.
Położyła znów rękę na obrusie i jakimś skurczem dzikim wpiła te pazury różowe w obrus.
Patrzy na tę grę Halski i myśli?
— „Gdyby tak we mnie! W mój kark, w moją skórę!“
Przeszywa go dreszcz.
Wzięła go...
I pragnie jej.
Nagle porywa się dookoła stołu krzyk.
Ktoś drzwi otworzył. Wsuwa się mąż polityczny. Właśnie przyjechał z Wiednia. Ledwo wrzucił smoking, już jest na dole, stoi bowiem w Palace Hotelu. Witają go jak zbawcę wygłodzonego miasta. Czepiają się pretekstu, aby być także nietylko erotyczną bandą, zebraną tu dla flirtu. A potem wszyscy odwracają się ku niemu z jakąś przesadną, małomiasteczkową afektacją. I ujawniają tem po prostu brak spójni nawet w zakresie swej namiętności, celem której wyładowania się tu zeszli.
Mąż polityczny, wysoki, giętki, dostatecznie podwatowany tłuszczem, wita ich wachlowaniem ręki. Przybiera ton z maniery tych tam z wyższych stanowisk. Zdaje mu się w tej chwili, że jest naprawdę „figurą“. Wydyma klatkę piersiową i przybiera zagadkową maskę profesjonalnego dyplomaty. Nauczył się zdobić swe wygolone usta półuśmiechem, który jakoby, gnieździł w sobie mnóstwo fałszu i kłamstwa.
Pochyla się także kunsztownie, jak ten, który dużo mówi na trybunie, wspierając się znużony na w kułak złożonych rękach.
Tymczasem mąż polityczny właściwie nie odzywał się do tej chwili nigdy.
— „Na komisjach właściwie!“ — odpowiada skromnie, pytany przez niedyskretnych.
Lecz zawsze przedstawia on tu to coś wyższego, niedościgłego, coś trącącego wonią jakby przedpokojów Burgu — coś, co na przeciętnych śmiertelników spada w formach bardzo uproszczanych, jako policja, podatki i tym podobne. Ma swój szyk i działa zwłaszcza na taką Marylę.
Wyciąga ku mnie ręce, garnie się, jubiluje cała w swej obcisłej vieux rose sukni, narzuconej koronką...
— Tu, koło mnie!...
Zatapia w niego oczy. On uśmiecha się dobrotliwie. Jest to jeden z tych mężczyzn, którzy pozwalają się kochać.
Odczuć to zaraz można w sposobie, w jaki usiadł i czeka, aby się nim zajęto. Podniósł wysoko głowę i łaskawie odpowiada na pytania, ogniowo skierowane ku niemu.
— Cóż tam w Wiedniu?....
Maryla opiekuńczo przecina odpowiedź:
— Nie, nie... proszę odpocząć. Oto koniak, kanapki! On zmęczony! Później!...
— Zajmijcie się sobą!
W gruncie rzeczy odgaduje u Czyńskiego zawisłe na ustach pytanie:
— Cóż Wiedenki?
A że jest zazdrosna o swoją władzę, a raczej cień owej władzy, nie chce tracić iluzji i wywoływać widma owych Wiedenek, szerokich w biodrach i piersiach, odzianych jak papugi i upędzających się wzdłuż Kärntnerstrasse i Grabenu z zaciekłością, godną lepszej sprawy.
Powoli wszystko wraca do normy.
Ręce znikają pod obrusami — jakiś przytłumiony chichot wyrwie się czasem. Jeden Ali błądzi bezczynnie poza krzesłami, przyzywany lub odpędzany w razie potrzeby. Kolacja idzie swoim trybem, niewyraźna i niesympatyczna. Nie jest to orgia, a przecież czuć, że dzieją się tu rzeczy nieprawidłowe i niedozwolone. Od czasu do czasu rozmowa staje się ogólną — jakby ci wszyscy czuli się w obowiązku uczynić coś dla zamarkowania swej przyzwoitości. I zaraz potem głosy się ścinają i rozchodzą, aby zanikać w szept, przecinany chichotem.
Rena jednak, która zawsze doskonale nastrajała się na ten fałszywy ton udanej wesołości, dziś przybrała zupełnie inny sposób. Przeważnie trzyma się odsunięta od stołu, wargę ma wydętą, biust naprzód podany. Od strony Halskiego przebiega po niej jakby dreszcz. Tłumaczy to sobie fizyczną odrazą, jaką budzą w niej reminiscencje jego zbliżenia się do innej kobiety.
Rzuca przez zęby:
— Ach! Jakie nudy!
Halski się dziwi.
— Tu, wśród wesołości?
— To wesołość?
— To więcej niż wesołość! Prawie szał.
Oboje wykrzywili się ironicznie. Odwróciła się twarzą ku niemu:
— Wstrętne!...
— Po cóż pani tu siedzi?
Rzuciła przez zęby:
— Gdzież pójdę?
— A! Więc tak... z nudów — z braku czego innego...
— Tak! — odparła twardo — z braku czego innego!
Uczuła, iż jest gotów, aby zadać jej jedno z tych pytań, któremi zwykł wyprowadzać ją z równowagi.
— A gdyby dane pani było przeżyć jakąś wielką, wspaniałą, klasyczną rozpustę, czy rzuciłaby się pani w nią?
Milczała chwilę.
Ogarnęła sytuację. Nie chciała mu się wydać tak skromną, że aż beztemperamentową. Lękała się również być przed nim spragnioną Messaliną...
Zasłoniła się zagadką.
— To jest rzecz moja! — odpowiedziała, starając się głosowi swemu nadać bardzo zmysłowe brzmienie. Równocześnie jednak przyoblekła twarz w wyraz prymitywnej boskości.
— Tak będzie najlepiej — myślała.
Lecz on zaczął śmiać się nieprzyjemnie.
— Pytanie za silne dla pani — nie wie pani, co z niem począć! Zapomniałem, że pani nie potrafi być ani na chwilę żywiołową. A to jedno coś warte — poza tem nic.
Wyprostowała się z godnością.
— To jedno?
— Tak — w dziedzinie miłości.
— Och! Ciągle ta miłość!...
— Jesteśmy obecnie na tej ścieżce. Po to się tu zeszliśmy. Zdaje mi się przynajmniej. Po to te panie wybrakowały stąd swoich mężów, ta panna swą matkę... Jeżeli się zejdziemy na posiedzeniu jakiegoś komitetu, organizującego coś tam dla... społeczeństwa, to mówić będziemy inaczej, tak samo w dyskusji nad twórczością w jakimś kierunku. Lecz dziś bądźmy szczerzy. Jesteśmy po to, aby krążyć dookoła miłości, więc...
— Miłości!...
— Pasji, żądzy, namiętności, sentymentu. Jak pani chce. Ja to nazywam miłością! — Słowem, Cour d’amour.
— Och, proszę, bez bluźnierstw.

Nagle zaczął mówić cicho, krając delikatnie kanapkę, przystrojoną jak baletniczka:

Mignon allons voir si la rose
Qui ce matin avait eclose
N’avait perdu à la vesprée
Sa robe...

— Ach! przestań pan, proszę.
Tiens! — Pani nie lubi Ronsarda i jego plejady...
Uśmiechnęła się gorzko.
— Przypomina mi to — rzekła — jedną damę, którą prosiłam, aby przykróciła bębnienie gam swej córki w sąsiedniem mieszkaniu. — „To pani nie lubi muzyki?“
Myślała, że się obrazi, ale on roześmiał się, zjadł kanapkę i odpowiedział:
— Te panie nie są tak jak pani wybredne.
Rena z niewysłowionym niesmakiem potoczyła wzrok dokoła. Zanurzona w rozmowę z Halskim, nie zauważyła, jakie „kolacja“ uczyniła w erotycznym kierunku postępy.
Panie piły od samego początku szampana, racząc się w obrzydliwy i niepomiarkowany sposób tym fałszywym trunkiem. Powoli ordynarność wina, które chłonęły, jego zdemokratyzowanie się, zapoczątkowane przez żydowskich komiwojażerów i koszlawe szansonetki — jakby weszło w krew tych kobiet. Mężczyźni bowiem, przywykli do picia tego brzydactwa, pozostali sobą.
W kobietach jednak przez wszystkie pory przejawiła się trywialność natury sztucznego podniecenia kobiety. Śladu tam nie było namiętności o wielkiej, olbrzymiej sile i linji, która usprawiedliwia nawet zbrodnie — nawet występki...
Tam była szpetota płaska, łażąca po bagienkach małych dreszczyków i duszonych westchnień. Nie było to upojenie dziewki, tonącej w świeżo skoszonym pęku trawy, której woń zawrotna więdnącego kwiecia dyszy na nią całą siłą natury, lecz pisk łaskotanej dziewczyny, którą parobek upoił kieliszkiem wódki i ma za to prawo bezcześcić szpetotą brzydkich gestów.
Rena była trzeźwa — nie piła wcale, nie wysączyła jednego kieliszka. Od samego początku odepchnęła od siebie Alego, który pragnął ją skłonić do przyjęcia udziału w ogólnej pijatyce. Obrażony chłopak poszedł schronić się do drugiego boku uświadomionej panny, która tę część swej indywidualności miała na razie niezajętą. Ottowicz bowiem, jako człowiek muzykalny, uznał za stosowne, iż od bażantów z sałatą począwszy, należy, aby w gabinecie było trochę „muzyki“. Rozpoczęła się serja powolnych walców, szpetnych i Wiedniem nasiąkniętych po to, aby skończyć się na Solfegietto Bacha i przejść w Rondrau Cooperina. Nikt nie wiedział, co Ottowicz gra. To było obojętne. Był to jeden dźwięk więcej, dla nich wszyskich zupełnie niezrozumiały.
Przypuszczalnie, na razie i dla samego wykonawcy, który wykonywał te drobne arcydzieła zamierzchłych, czarujących czasów z papierosem w ustach i kieliszkiem szampana, czekającym na pianinie.
— One są obrzydliwe! — wyrzekła nagle Rena.
Halski się obruszył:
— Dlaczego? — Są tylko nieszczere i wystygłe; podniecają się i budzą w sobie kobiecość... na gwałt.
— Po co?
— Jakto po co? — Kobieta bez namiętności jest właściwie obrzydła — passez l’expression...
— Pan-byś chciał, żebym to samo zrobiła, co one...
Utopili w sobie oczy.
Źrenice ich zmętniały.
— Chciałbym — wyrzekł cicho.
Uczuła, że był także trochę pijany. Nie tyle winem, ile jej oporną obecnością.
Uczuła się wyższą ponad niego i cieszyło ją to.
— Napróżno!... — wyrzekła wyniośle. — Ja wyznaję ascezę. Jest ona i piękną i zdrową.
— Nie bardzo.
— Ja jestem zdrowa.
— No, tak na pozór. Ale pani jest na drodze do histerji klasztornej.
Zaczęła śmiać się sztucznie i z przesadą.
Niema obawy, jestem zupełnie en forme.
Nagle poczuła jego rękę obejmującą ją delikatnie. Rzuciła wzrokiem dokoła. Wszystkie pary były po prostu pogrążone w jakichś praktykach dyskretnych zbliżeń.
Ali, zupełnie przylepiony do uświadomionej panny, układał jej z wykałaczek jakieś niedwuznaczne rebusy na obrusie. Redaktor Czyński, napisawszy pod dyktandem Wejchartowej korespondentkę do swej żony w Zakopanem, całował dołek w łokietku pięknej pani z nadzwyczajnym apetytem i rozkoszą. Mąż polityczny, odpowiednio wypoczęty i nakarmiony przez Marylę, miał jej dużo do powiedzenia po cichu — o wiele więcej z pewnością, niż na komisjach. Maryla świeciła się zdaleka i promieniała niewyraźnie, jakby przesycona światłem jakiejś pasji, trawiącej ją wewnątrz.
Rena zastanawiała się teraz z całą przytomnością, co jej czynić wypada. Czy drgnąć, rzucić się i przyznać się w ten sposób, że dotknięcie Halskiego oddziaływa na nią zmysłowo, czy raczej udać, że nie czuje nic i że Halski nie ma nad nią pod tym względem przewagi. Szybko wybrała ten drugi system.
Wydał jej się lepiej prowadzący do celu.
Z nieporównaną ironią zwróciła się ku swemu partnerowi:
— Czy pan zechcesz usunąć swoją rękę? — zapytała wyniośle — przeszkadza mi — i bez tego jest dosyć gorąco!
Zmieszał się. Szedł najczęściej drogą brutalnych i śmiałych gestów i to udawało mu się wobec innych kobiet znakomicie. Rena tak doskonale zagrała wobec niego komedję zupełnego chłodu, iż uczuł się zderutowany.
— Przepraszam! — wyrzekł zmieszany.
— O! Nic nie szkodzi! — odparła, powstając od stołu — zdawało się Panu, że jeszcze jest u swych znajomych w Warszawie!...
Gdy wymówiła to słowo, targnęło się w niej aż wszystko. Uczuła, iż popełniła niezręczność. Wydała się z tem, iż była zazdrosna. Chciała to jakoś naprawić. Lecz było zapóźno. Miała do czynienia ze zbyt wytrawnym graczem.
Dostrzegła na jego ustach uśmiech triumfu.
— A... tędy droga...
Zmieszana podeszła do pianina. Znalazła się sam na sam z Ottowiczem.
On grał ciągle, zanurzywszy się w preludja Bacha. Był to dziwny człowiek, łączący w sobie subtelne, artystyczne uczucie z brzydkim, prawie płaskim serwilizmem w miłości.
Rena w tej chwili uczuła ku niemu jakiś pociąg, jakby coś wspólnego ich łączyło, czego określić nie umiała. Nie kochała przecież nikogo, a tem więcej Halskiego, ale jakaś obroża żelazna erotyzmu zaciężyła jej na karku.
Oparta o pianino, słuchała chwilę.
— Niech mi pan zagra „Warum“ Szumana! — poprosiła.
Uczynił zadość jej żądaniu. Zaczęły ją opływać urywane, denerwujące, szarpiące zdania muzyczne. — Miała ochotę zacząć krzyczeć, łkać spazmatycznie, wołać.
— Dlaczego!...
Opamiętała się. Czyżby rzeczywiście czyhała na nią owa histerja klasztorna?
Głupstwo! To otoczenie wstrętne tak działa. Zaczyna zapominać o celu, do którego dążyć winna.
Pozostać bez skazy — i małżeństwo...
Ach!...
Zamiast obroży erotycznej poczuła straszny ciężar na swych barkach. Coś ją gięło ku ziemi. Wyraz jej twarzy był naprawdę zmagający się i bolesny. Oczy mimowoli błądziły. Spotkała się z wzrokiem Halskiego, który pozostał przy stole i w milczeniu pił czarną kawę. Przed nim leżał na stole stos różanych liści, które oberwał widocznie ze stojącego przed nim na stole bukietu, w przystępie rozdrażnienia...
We wzroku jego Rena pragnęła mimowoli spotkać jakieś współczucie. Tak jest. W tej chwili uczuła się jakby ranną i jakby nieszczęśliwą.
Zazdrościła tym kobietom ich łatwej szpetoty i nie wynosiła się swą pięknością prostolinijną. Lecz w oczach Halskiego migotała teraz lubieżna ironia mężczyzny, radego, że złapał kobietę na zazdrości i wobec tego bezbronnej i zdanej na jego łaskę i niełaskę. Nie spieszył się ku niej — bynajmniej. Teraz mógł i chciał ją przetrzymać.
Był jej pewnym.
Wszystko to bez słów przepłynęło ku nim dwojgu na fali wysnutej z Szumana i zginęło w przestworzu. Ktoś, zdaje się Ali, poskoczył ku oknu i otworzył je na rozcież. Wszyscy bowiem teraz palili papierosy. Wytwarzała się atmosfera kordegardy. Przez otwarte okno, wychodzące na ciasny dziedzińczyk hotelu, wpłynęło skandaliczne pomięszanie przeczystej woni letniej, czarującej nocy i odoru kuchni i gnijących w kubłach odpadków. Szło to całą falą w gabinet, w ciemności rozjaśnionych jasną plamą na wpół zasłoniętych okien kuchennych.
Była w tem połączeniu cała synteza miasta. Czystość ludzkich uczuć, zabłąkanych jeszcze i wyniesionych z kontaktu z naturą, i zgnilizna przypraw kultury, podawanej z całą perfidją i chęcią zysku..
Ottowicz instynktownie grać przestał.
Posunęła ku niemu Janka. Niewiadomo jednak, czy szła za nim, czy za Alim Kaswinem.
Była dwuznaczna i niezbadana.
Zatrzymała się jednak u fortepianu.
Wyjęła Ottowiczowi z ust papierosa i z uśmiechem, który rozsłonił jej blade dziąsła wyczekującej panny, pociągnęła kilkakrotnie parę kłębów dymu. Potem wilgotny od swych warg papieros napowrót włożyła w usta Ottowicza i usiadła w milczeniu obok niego na oknie.
On, jak przez mgłę, nagle rozanielony, dziękował jej, całując szybko jej chude, obciągnięte niewinną etaminą kolana. Poczem grać zaczął Szumana, jakby pijany, niewyraźny...
Rena uczuła, iż powinna się usunąć. Usiadła na jednej z sof, w chwili, gdy Weychertowa reklamowała „coś z Wagnera“ — gdyż
... „nie zna nic bardziej zmysłowego nad tego nieboszczyka“...
Coś obudziło protest ze strony męża politycznego.
Lecz Weychertowa piskliwym głosem motywowała:
— Nie, nie — posłuchajcie tylko... zdaje się, że już, a tu nagła pauza i spadek w nicość... I tak ciągle. To denerwuje...
Ali, zajadając się winogronami, zaczął śmiać się zuchwale, pewny swej siły i lat dwudziestu.
— Rozpacz czarna i beznadziejna.
Poseł do parlamentu spojrzał nań wyniośle.
Sensacja najdelikatniejsza. Dostępna tylko ludziom o wysokiej kulturze erotycznej.
Kaswin śmiał się teraz na całe gardło.
— Boże, uchroń mnie od poznania tej kultury! — wołał, czując poparcie i sympatję wszystkich kobiet, garnących się myślą ku jego rozkwitłej młodości.
Z wyjątkiem Reny.
Ta czuła się samotna i milczała. Oparła głowę na przerzuconych rękach i miała w sobie czar i linję rzuconych na płótno wężowych kobiet Boldiniego. Nogi jej, skrzyżowane, odsłaniały się do pół łydki i były smukłe, cudne i wabne. Odziane w jedwabne, krepowe pończoszki, półbuciki o wysokich obcasach Louis XV. i dużych, czarnych kokardach, z ośrodkiem klamerek z simili brylantów — żyła osobnem życiem, wyczekującem i spragnionem. Rena odsłoniła je gestem swym bezwiednie, lecz natychmiast poczuła na nich wzrok Halskiego, którym wpił się w cienką tkaninę krepy i palił ją.
Gorzkie uczucie żalu przepoiło ją całą.
— Więc tylko tak! — pomyślała — tylko ohydą drobnych, drażniących środków mogę doprowadzić go do celu!
Nie poruszyła się z miejsca. Zdawała się zapadać w senność.
Ale czuwała...
Lecz oto do jej stóp przypełzała młodość Alego.
— Lala cacana!... — zawyrokował tonem pieszczocha — jakie ma pończoszki.
Już od stołu porwał się redaktor, który musiał mieć na razie dosyć korpulentnych wdzięków Weychertowej.
Faites voir!...
Rena pierwszym odruchem chciała zarzucić tkaninę sukni, lecz nie uczyniła tego ze względu właśnie na Halskiego.
Redaktor jednak zaopiniował:
— Pończochy są zanadto zazdrośne. — Mają za ścisłe oczka. Kryją la chair devine et rose.
Rena odparła głosem monotonnym, nie ruszając się z miejsca:
— Ciało kobiety nie powinno być nigdy różowe... Ciało różowe jest mal porté.
Postanowiła być brutalnie drażniącą w słowach. Pogardzała sobą.
— Jakież powinno być — jakie? — nalegał redaktor.
Chciała mówić dalej — ujawnić tajemnicę swego ciała, o barwie kości słoniowej i chłodzie marmuru — lecz coś w niej zbuntowało się. Przyzwała do pomocy Alego, który wciąż klęczał przy niej na dywanie.
— Jakie powinno być ciało kobiety? — Mów mały!...
Wyrecytował jednym tchem:
— Białe i chłodne.
Weychertowa, która była zawsze różowa i ziała ciepłem, zaprotestowała:
— O! O! Zawsze?
Ali potwierdził z mocą:
— Zawsze!
A Rena dodała:
— To moja szkoła!
— Czy pani uczy teoretycznie, czy też metodą poglądową?
Rena spojrzała na niego z pod przymkniętych rzęs.
— Zbyt śmiało! — wycedziła odpornie.
U swego boku uczuła dziwne, niesympatyczne dla niej łaszenie. Była to panna uświadomiona, która zaczynała używać pensjonarskich środków, mających na celu podniecenie mężczyzn. Przypadła na sofę i objęła Renę w napadzie udanej czułości, skierowanej ku Ottowiczowi.
Renie było to wstrętne. Przypominały się jej dziewczyny z przedmieścia, całujące się w oczach kaprali, lub pensjonarki, ściskające się przed studentami. Zadrżała po prostu, nienawidząc w dodatku zbliżenia się kobiet, któremi fizycznie pogardzała. Dlatego zawsze wybierała lekarza mężczyznę, miała krawca, a nie krawcowę, masażystę, a nie masażystkę. Ujawniała tem swoją, w gruncie rzeczy prostą i nie zdeprawowaną naturę. Nie szła nigdy przeciw wyznaczonym przez naturę szlakom i brzydziła się w takim kierunku objawami. Przytem podwójnie jej było niemiłe łaszenie się panny uświadomionej. Degradowało ją w oczach Halskiego. Widziała, iż ma za wysoką erotyczną kulturę, aby takie marne, dziecinne środki działały na niego.
Odsunęła się więc prawie od Janki i równocześnie odtrąciła Alego.
— Ach! Zostawcie mnie... gorąco!
Porwali się oboje i znikli w czeluściach drugiej sofy...
— Chodźmy się pocieszać!...
Weyhertowa reklamowała ku sobie redaktora, który powracał do niej, oglądając się wszakże na nogi Reny. Szuman dalej łkał uparcie w atmosferze kuchennych pomyj i blasku topiących się świec i spalonych surowych abażurów... Z kątów wypełzały wspomnienia finałów innych „kolacyj“, szczerszych, bardziej określonych celowo, urządzanych ze z góry powziętym zamiarem wyładowania namiętności. Tu dławiło się ciągle coś w powietrzu, niedopowiedziane, niewyraźne, obłudne, połowiczne...
Rena poczuła zbliżanie się Halskiego.
Dokończył spokojnie papierosa, wstał i szedł ku niej powoli, nie spiesząc się. Siedziała jak posąg, zamknąwszy oczy. Wiedziała, iż jest przy niej. Dreszcz znów ją pochwycił. Nie chciała go zrozumieć. Lecz mimowoli sennym gestem nasunęła na nogi suknię.
Halski, rozwalony prawie brutalnie obok niej, wyszeptał:
— Och! Och!... Jakaż kokieterja!
Poruszyła się gniewnie.
— Przeciwnie.
— Właśnie, że tak.
— To, że kryję?
— Dla mnie — tak!
— Dla mnie to odruch mimowolny...
— Czego? Może skromności?
Wyzywał ją.
— Skromności! — potwierdziła ostro.
— Och!...
Zamilczał chwilę, poczem dodał z ironią:
— Ażeby ujawnić tyle skromności, ile jej potrzeba, należy mieć wiele sprytu.
Nie odpowiedziała nic. Badała siebie, czy ma na tyle sprytu. Lecz on nagle pochylił się ku niej bardzo wdzięcznym gestem i prawie w ucho jej wrzucił:
— Więc tak bardzo nam chodzi o tę Warszawę?...
Poznała, iż Maryla musiała mu coś mówić, przytem ona sama się zdradziła. Spojrzała na niego i wydał jej się prześlicznym. Tak z blizka, jego oczy były dziwnie niepokojące i miały bezdenną głębię. Przytem włosy jego brody ciemnej, gęstej, doskonale utrzymanej i pocentkowanej jakby złotemi iskierkami, wydawały ze siebie zawrotną woń, jakby świeżo skoszonego siana. Odurzało ją to i gniewało równocześnie. To słowo „Warszawa“ przywiodło jej na myśl rozkoszne chwile, które ten człowiek, drwiący z niej, przeżywał z tamtą, nieznaną. I wszyscy tutaj przeżywali te rozkosze wzajemne, czy wspomnieniami niskich instynktów, jak Ali lub on, Halski, niosący jej teraz jałmużnę resztek po królewskiej uczcie, odbytej z Nieznaną
Porwała się nagle z kanapy, jak podcięta szpicrutą:
— Odchodzę!
Patrzył na nią, nie ruszając się z miejsca. Wydała mu się wspaniałą. Linia jej czarowała. Była bez gorsetu. To ujawniało tajemnice jej ciała. Przypomniała mu bardziej niż kiedykolwiek zmysłowe studjum Puvis de Chavaunes. Lecz był świeżo nasycony i umiał czekać. Nie był już przenerwowanym, neurastenicznym młokosem, który pragnie tylko wyłącznie tego ciała, które objawia się przed nim doskonale piękne. Ujął jednak fałdy jej sukni i przytrzymał ją przy sobie.
Ninon! Ninon! Que fais tu de la vie? — zanucił cichutko.
Odsłoniła swe zęby w bolesnym jakimś uśmiechu.
— Nie rzucam mego życia zwierzętom na pożarcie! — odparła buntowniczo.
— To źle!... Bo kto wie, czy zbliżając się do zwierząt, nie zbliżamy się równocześnie do ideału?
— Paradoks!... Odchodzę!...
Czekała, że ofiaruje się jej za towarzysza. Z jakąż rozkoszą byłaby odrzuciła tę ofertę i to głośno wobec nich wszystkich. Lecz on nie poruszył się nawet. Znużony, śledził ją ciągle z pod oka. Znienawidziła w tej chwili tamtą kobietę, która go tak wyczerpała, że nawet moralnego odruchu nie pozostawiła w nim ani śladu. — Krótkim rozkazem przywołała Alego.
— Toś! Każ zawołać mi dorożkę.
— Odchodzi Lala? Odchodzi?
Tupnęła nogą.
— Każ wołać dorożkę!
Przyniesiono jej płaszcz. Zrobiło się zamieszanie. Usprawiedliwiała się bolem głowy. Gdy posunęła się ku drzwiom wejściowym, ogarnęła wzrokiem ten teren, na którym stawiała kartę swego życia.
Brudna, cuchnąca stancja, z rozklekotanem pianinem, wypełniona półnagą półrozpustą. Uczuła, że jest za rosłą, za piękną, za doskonale czującą, aby tu mogła sprezentować swe powaby odpowiednio. I ogarnął ją żal, że przegrała stawkę. Chciała się zrehabilitować. W jednej chwili błysnęła jej myśl, którą wprowadziła w czyn. Wysnuła ją ze słów Ottowicza:
— Pani odchodzi, a wszyscy w tym tygodniu się rozjeżdżamy! Kiedy się zobaczymy?...
— Przyjdźcie wszyscy do mnie jutro, jutro wieczorem... Czy chcecie?
Przyjęli okrzykami radości.
— Ależ naturalnie. Przyjdą wszyscy.
Oczami poszukała Halskiego. Stał spokojnie na drugim końcu pokoju przy pianinie i zapalał papierora. Zaczęła zwracać się kolejno do wszystkich.
— I pan, redaktorze, i pan, panie pośle, i ty, Janko, i pan... panie profesorze!...
Skłonił się zdaleka.
Chciała nalegać, otrzymać zapewnienie, lecz oto Ali stał we drzwiach.
— Lalu! Powóz czeka!...
Wyszła szybko, wlokąc swą miękką suknię poza sobą. Za nią biegł Ali. — Chciał wejść za nią do dorożki.
— Czego? Po co? — szarpnęła się z całą hamowaną tak długo złością.
— Ja...
— Co? Wracaj zaraz na górę. Nie chcę, aby mnie to tam szanowne grono obmawiało z powodu twej nieobecności.
I odjechała, cała okryta pocałunkami kobiet i pożądliwemi spojrzeniami mężczyzn tego „szanownego grona“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.