<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

— „Przeduchowienie zmysłowości zowie się miłością“ — przekrada się bezustannie przez umysł Reny.
Biel, dominująca w jej sypialni, pomieszana z różową barwą nocnej lampy, drażni ją tej nocy. Nie może się wczuć w osamotnienie i ciszę.
Jest ciągle myślą i wrażliwością ciała w tym brzydkim gabinecie, w którym z jej odejściem zaczęła się prawdopodobnie szeroka zabawa. Ona mimowoli krępowała te kobiety. Starały się dostosować do jej tonu, bo czuły ją inną w głębi, niż one były.
Teraz prawdopodobnie nie krępowały się i dawały upust szpetocie swych zimnych i wystygłych natur.
— Przed chwilą — myślała — byłam tam, stanowiłam jakby cząstkę tej całości, dla której poprostu w głębinach, oprócz pogardy, nie znajduję nic więcej.
Czy i ja w oczach Halskiego wydałam się tak samo pogardy godną? Czyniłam wszystko, co mogłam, aby być inną. Ale czy byłam nią rzeczywiście? Właściwie zależało to od jego usposobienia i punktu widzenia. Lecz punkt ten określił on sam dość jasno.
Wszakże wyrzekł, iż „kobieta bez namiętności jest ohydna“. A potem podał przecież: „kto wie, czy stając się zwierzętami, nie jesteśmy blizcy ideału“...
Rena odrzuciła kołdrę i usiadła na łóżku. To ostatnie zdanie Halskiego sprawiało jej zamieszanie silnie wkorzenionych pojęć. To uduchowienie miłości, które właśnie miało być jej ideałem, przedstawiało się jej lata całe na ołtarzu jako Bóstwo, dla niej nieznane, ale do którego modliła się całym pędem istoty, doskonale w jarzmo utartych komunałów zaprzągniętej. Szła do boju o zdobycie Halskiego-męża z całym arsenałem czystej wzniosłości sentymentalnej — potykała się zaraz na pierwszym kroku o całe brutalne Credo, ziejące jawną chęcią zmysłowego połączenia. Nie było nawet przejścia powolnego. Odrazu ideał był przeniesiony na stronę prymitywnych pędów, którym przodują zwierzęta bez troski o cały aparat, nałożony dookoła istot ludzkich, pod pozorem doskonalenia się duchowego.
— Nie jestże to raczej przeszkodą właśnie ta cała komedja, tkwiąca w kokieterji moralności? — przesuwało się przez gorączką przesiąkły mózg pięknej kobiety — czy nie my to, ludzie, wytwarzamy dookoła siebie całe tragedje sztuczne, kłamliwe, zabójcze, czyniąc z faktu tak prostego, jak jedzenie lub picie, akt główny, około którego obraca się życie nasze?...
Czy nie prościej byłoby rzecz tę brać naturalnie, a pozostawiać innym sprawom czystą rolę, zajmującą dominujące znaczenie w naszem istnieniu? Na dwie bowiem Dominanty miejsca i sił w nas niema. A że owe komedje i grymasy miłości są wsparte potrzebą zmysłów, mających olbrzymią nad nami władzę, więc nic dziwnego, iż utarło się pojęcie, że miłość jest wrogiem wyższych aspiracyj i gnębi je.
Rzadkie wyjątki potwierdzają tylko regułę. Możemy powiedzieć śmiało, iż Dante był Dantem pomimo swej miłości. Dowód to tylko, jak potężną i wielką była jego dusza.
Nic więcej.
Smutek jednak ogarnął Renę. Smutek, który odczuwała już wtedy, gdy dzieckiem patrzyła na żółkniejące liście akacji i rozlatujące się po jesienią zwarzonym ogrodzie. Sentyment miłości, którego nie doznawała nigdy, ale którego nie negowała — przeciwnie, hodowała jego egzystencję w zakamarkach tajemnych swej wyobraźni — przywodził jej na myśl słodki czar jakichś uczuć stałych, lękliwych, pełnych nieokreślonego uroku. Zwracała się zawsze, od dziecka prawie, całem pragnieniem do chwil nadziei, tęsknoty cichej, słów niedopowiedzianych, spojrzeń, zamienionych delikatnie, jak muśnięcie skrzydeł motyla o płatki rozwijającej się róży. Nie było w tej miłości nawet cienia, nawet wyobrażenia zmysłowych dreszczów i charczących ekstaz. Potrzeba subtelnej wymiany delikatności serdecznych porywów przepajała cała owe wyobrażenia.
— Czy byłoby to romantycznem? — ozwało się w niej z niesmakiem.
Lecz zaraz odrzuciła od siebie to pojęcie.
— Nie — pomyślała — romantycy są wystygli, zimni, nieszczerzy. Nakręcają się w razie potrzeby, jak pozytywka. Halski jest romantykiem, gdy zaczął nagle deklamować wiersz o róży, lub pytał mnie: „Ninon que fais tu de la vie“... szukając mej ręki lub kolana pod obrusem... Ja jestem szczera w mej tęsknocie do krystalicznego, dziewiczego piękna miłości... Lecz mi to nie sądzono...
Opadła znów na poduszki, śliczna, przeświecając nagością swych członków przez biel batystu długiej, nocnej koszuli.
— Chcąc zapewnić sobie legalną i usankcjonowaną sytuację, muszę chwycić się środków, jakie mi są wskazane. Muszę być jak ta Janka, która zwilżony w swych ustach papieros wkłada w usta Ottowicza, aby wieść go na pasku żądzy i namiętności. Halski jest absolutnie tym samym typem i będę musiała być jutro dekoltowaną, bo drugi raz mogę sprawę przegrać, grając rolę mniszki. Raz jeden wystarcza. Tylko mam ciężką grę — Halski jest bardzo oporny i wytresowany w sprawach miłości. A przytem nie wiem jeszcze, jak stoją rzeczy z tą kobietą z Warszawy. Czy się już nasycił, czy nastąpiła już chwila przełomowa? Czy jest już po tamtej stronie, która jest w każdym miłosnym stosunku. Przychodzi nagle i zmienia wszystko. Ginie czar, ktoś zdziera welony błyszczącej gazy, z pragnień, myśli i czynów.
Czy taka chwila nastąpiła u Halskiego i tej drugiej — dalekiej?

· · · · · · · · · · · ·

W salonie zegar, stojący na biurku, zegar z czasów Stanisława Augusta, wybił trzecią. Dźwięczny, czysty jego głos rozległ się po pokojach z całą dokładnością i wdziękiem.
— Trzecia! — wyszeptała Rena — trzecia!...
Umysł jej stawał się jakby zamroczony. Zdawało się jej, że płynie w przestrzeni. Doskonale widziała teraz twarz Halskiego, taką, jak miała ją przed sobą przez chwilę z pogłębieniem czarujących oczów i złotemi iskierkami, migocącemi wśród gęstwy pachnącej brody. Zwłaszcza woń tych włosów, woń świeżo skoszonego siana i doskonałej herbaty prześladować ją zaczęła okrutnie. Wyprężyła się i rzuciła przed siebie obie ręce, jakby chciała odegnać widmo jakieś, pełne grozy i niepokoju.
— Nie wolno mi! — myślała — nie wolno tracić głowy i kochać... Pamiętaj to sobie! Miłość czysta dla ciebie istnieć nie może... Jeżeli ulegniesz sama tej drugiej, tej, którą udawać musisz, stracisz siłę i władzę. Tylko na zimno działać możesz. W tem jest twoja potęga i pewność twego zwycięstwa...
Przez różowe zasłony okien coś jakby powoli zakradać się zaczęło, nieubłagane, obojętne.
Wstawał — świt.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.