<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Gladjolusy i rododendrony. Nic więcej, tylko te kwiaty. Gdzieniegdzie jeszcze zieleń i biel przesubtelna królowej łąk.
Takie tło nadała swemu salonikowi Rena w ciągu kilku godzin. Przecudna delikatność liljowa bukietów rododendronów i strzelające płomienie gladjolusów wiążą się w czarującą harmonję. Zieleń liści długich, smukłych, lub krótkie, wachlarzowate liście stanowi dopełnienie doskonałości tej dekoracji. Nieliczne meble Reny — jej garnitur, autentyczny z XVII. wieku, biały i złocony, mnóstwo parawaników, pokrytych wabną, białą materją, lub gazą, na których ponad gałęziami wiśni zlatują delikatne japońskie kwiaty, mają w tym kłąbie kwiatów subtelne stonowanie, jakby zapożyczone z jakiegoś pawilonu, przeznaczonego na rozkoszne, poufałe siesty pięknych kobiet i cudnie ułożonych, na wzór grzecznych chartów, kawalerów.
Nawet banalną elektryczność smak Reny zdołał wcielić i przykrócić w kulach matowo-białych, wytwornych lamp francuskich, całych z mlecznego szkła, nasypywanego malowidłem róż i fiołków.
Wszystko tu zionie jakąś czystością z podkładem pewnych dreszczyków. Rzecby można, urządzenie kokotki, spodziewającej się przybycia sentymentalnego książątka.
Ona sama — Rena — prawie naga, w długiej, krepowej szacie z miękkiej, białej tkaniny, porusza się febrycznie wśród tych kwiatów, na których tle jej gracja wytworna nabiera jeszcze większej doskonałości. Ciemne plamy jej oczu błyskają dziwnie, jakby trawił ją jakiś ogień, mający źródło w samych niezadowoleniach miłosnych opuszczonej kobiety.
Gdy ubierała się, znużona i wyczerpana, podniecała się, śląc ku swemu odbiciu w lustrze słowa najbrutalniejszej zachęty do walki, do której przystąpić miała.
— Obnażaj się! — myślała z całą goryczą, przepełniającą jej serce — obnażaj się jeszcze modą dam osiemnastego wieku i prostytutek dziewiętnastego. Poprzednia szata westalki sprowadziła ci tylko serję dwuznacznych gestów. — Wszystko więc jedno!...
Nagle weszła pokojowa.
— Proszę pani — pan Halski!
Zawcześnie było na przybywanie gości. Coś więc zaszło. Serce jej ścisnęło się. Pohamowała się, gryząc wargi aż do krwi.
— Spokoju, warjatko!... — poskromiła się w myśli — stroisz łamańce, jakbyś się kochała!
Chciała jednak zachować efekt swej tualety. Obejrzała się. Krwawy; miękki ogromny szal leżał na dywanie. Otuliła się nim szczelnie. Miała pozór jakiejś dziwacznej statuetki, o twarzyczce z kości słoniowej, o ciele koralowem.
Krokiem najdoskonalej elastycznym wysunęła się do salonu.
Twarz miała spokojną, choć cała drżała. Halski stał na środku salonu. W zwyczajnem, codziennem ubraniu. W świetle matowych lamp wydał jej się przeźroczysto bladym. Ujął jej smak estetyczny tą bladością, na której ciemniały wielkie głębie jego oczu. Wzrok jej ześlizgnął się ku jego brodzie, która stawała się jakby magnesem dla jej oczu. Oprzytomniała.
— Co się stało? — spytała.
— Nie wiem, czy będę mógł przyjść wieczorem... chciałem sam osobiście przeprosić.
Uczuła zimny dreszczyk. — Roześmiała się jednak niedbale.
— A to z powodu?
— Drobnostka...
— Przygotowanie się do jutrzejszego wykładu.
— Nie — do moich wykładów i do moich rendez-vous miłosnych przystępuję bez przygotowania.
Odnajdywała w nim pierwiastki pychy i męskiej zarozumiałości, stanowiącej podstawę jego charakteru.
— A więc...
Zdawał się szukać przez chwilę w myśli.
Wreszcie rzucił:
— Ktoś przyjeżdża, muszę być na kolei.
Od stóp do głowy przebiegł ją war.
— Ktoś...
Chciała dodać: „z Warszawy“. — Opanowała się. Osunęła się wdzięcznie na kanapkę, obciągając silnie na biodrach krepę szalu.
— Och! Trafi pan na pociąg wieczorny. Sama panu przypomnę i wyprawię.
Byłaby go po prostu rozdarła za tę walkę, którą z sobą toczyć musiała.
— Doprawdy, nie wiem...
Zaczęła się śmiać nadzwyczaj dźwięcznie i szczerze.
— Wie pan, to lepiej, że ten ktoś do pana przyjeżdża. Cieszę się z tego.
— ?...
— Tak, bo nam pan nie ucieknie.
Nie odpowiedział nic. Przypatrywał jej się uważnie. Wreszcie wyrzekł, powoli:
— Zresztą — to naturalne. Co pani może zależeć na mojej obecności?
Ledwo wyrzekł te słowa, ona już była górą. Widząc, jak czekał zaprzeczenia, wyczuła po prostu manewr z jego strony. Ucieszyła się płytkością i banalnością tego manewru. Postanowiła wzmocnić dozę i ze swej strony niewybrednych środków. Powoli, jakby niedbale, rozchyliła purpurową oponę. Zaświtała jasność piersi, do pół obnażonych i obramowanych złotem haftu, jakby jakieś kosztowne, drogocenne perły. Odetchnęła ciężko. Niby pod wpływem gorąca. Piersi zafalowały. Nie patrzyła na mężczyznę. Nie wiedziała jednak, co w niej gra. Rozpaczliwy wstyd, choć tak łatwo obnosiła swe obnażone ciało pod tiulem sukien po ulicach miasta.
— Przyjdzie pan! — wyrzekła ślicznym, pieszczotliwym głosem.
Chwila pauzy i wreszcie głos mężczyzny:
— Przyjdę!
Powstała, skłoniła mu się i skierowała ku sypialni.
— Powtarzam, ze sama panu przypomnę.
I znikła.
W sypialni usiadła na krześle wyczerpana. Nie widząc go przed sobą, nie mogła dotrzeć prawdy. Czy rzeczywiście jego metresa przyjeżdżała, stęskniona za nim, a co gorsza, może przez niego sprowadzona? Czuła się w pozycji wodza, który ma lada chwila przegrać najważniejszą bitwę. Egzaltowała się, podniecając swą wyobraźnię, jakoby Halski był owym jedynym, którego bądź co bądź zdobyć musiała.
I pokrywała właściwy stan swej względem niego uczuciowości chłodnym i gwałtem na powierzchnię wydobywanym rachunkiem.
Halski był najdoskonalszą partją małżeńską, jaką zdobyć w danych czasach mogła. O niego więc walczyć chciała en defendant une bonne cause.
„Małżeństwo“.
To słowo sakramentalne hasłem swojem czyniła i wywieszała go na sztandarze swej kokieterji.
Ta druga wydała się jej w tej chwili demonem rozpusty. Szła jakby do krucjaty, pragnąc zniszczyć zło.
Zachwycona tym obrotem myśli, porwała się z krzesła. Drzemiący na dnie jej pasji fanatyzm rozpiął swe skrzydła i uświęcił środki.
Szło o zniszczenie rozpustnego stosunku, w jakim ginął Halski. Przyczyną była jego metresa. Wiązały go z nią nici przeżyć miłości cielesnej. Należało znaleźć się w poprzek tych drżeń, należało dać mu nowe, nieznane senzacje...
I potem kornie przypaść do stóp ołtarza i przynieść Bogu w ofierze nawróconego męża i siebie, ślubującą: „nigdy więcej, o Panie“!

· · · · · · · · · · ·

Zabawa w pełni rozwoju.
Jeśli jest na niej królem cochon triste Baudelaire’a, to w niewielkiej ilości. — Erotyzm bowiem, drgający w ukrytych tajniach tych kobiet, dostosował się z przedziwną giętkością do otoczenia. — Stały się wytworne w gestach i całym pędzie zmysłowym, który nabrał cechę jakiegoś rozkosznego wdzięku. — Stały się prawie swobodne w tych rolach i wyglądało tak, jakby były naprawdę obdarzone czarującemi charakterami. Miały na ustach dowcip i przyciszały głos. — Poruszały się wabnie wśród liljowych bukietów rododendronów i płomieni gladjolusów. Umiały usiąść i powstać, jakby sfruwały z kwiatów, a do chodu ich, jakby chwiejnego, dopomagały im wysokie obcasiki ich modnych pantofelków. Abnegowały z klasycznej przewagi, aby stać się nagle temi, które są słabsze, potrzebują starań, tkliwości, przyciszonych słów i delikatnych pieszczot.
Mężczyźni z początku czuli się zdystansowani i niepewni w rolach, jakie im przeznaczono. — Do tej chwili tak Maryla, jak Weychertowa, a po części nawet uświadomiona panna, otaczały swych kochanków atmosferą ciągłego dogadzania ich próżności i to zajęcie się i uwaga, jaką im poświęcały, weszła w zasadniczy ton ich stosunku.
Obecnie stało się inaczej. Kobiety odrazu wśród tych kwiatów, oświetlenia i piękna wstąpiły na ołtarz Bóstwa i pozostały na nim, oczekując hołdów im należnych. — Miały w sobie jakieś lubieżne Dostojeństwo haremowych, zrezygnowanych istot, lub zmęczonych upałem Włoszek.
Były inne i nowe.
Mężczyźni, początkowo zdziwieni, wprędce zrozumieli to przetworzenie się, i oni stali się o wiele subtelniejsi i bardziej rafinowani w sposobie uzewnętrzniania nowych nastrojów. — — Tak Redaktor, jak Ottowicz, a zwłaszcza poseł do parlamentu, zaczęli być dumno pokorni i rezygnowali ze swych, dotychczas uzurpowanych sobie wyższości, z elegancką rezygnacją. Wystarczyło rzucić okiem na widok, jaki przedstawiał salon Reny po kolacji.

· · · · · · · · · · ·

Na puszystej podściółce dywanu rozrzucono nieprzeliczoną ilość poduszek o barwie i kształtach tak różnych, aż zaciekawiały wyglądem swoim. — Były tam poduszki atłasowe, spłowiałe, pokryte kwadratami gipiury, przywiązanemi węzłami wstążek do końców poduszki. Były inne surowe, angielskie, z białego płótna, zaledwie poznaczone zygzakiem haftu. — Były także orjentalne, purpurowe lub barwy ametystowej, aksamitne, drogocenne — haftowane złotem, srebrem w hieroglify i dziwne znaki. — Te odcinały się od lekkomyślnych, pustych poduszek, zrobionych z gobelinów, na których pastelowe pasterki słuchały miłosnych gruchań pastelowych pasterzy. — Lecz już serja czarnych kaukaskich poduszek, zasianych haftami, wywodzonemi cienkim, jedwabnym sznureczkiem, poznaczonych masą naiwnych kanarków, kładła nutę trochę barbarzyńską w ten cały amalgamat wdzięcznych tonów, falban, koronek, wstążek i srebra.
Na tych poduszkach, na dywanie, wprost na ziemi, leżało niemal całe towarzystwo. — Po środku stały przybory do czarnej kawy, starotureckie stambulskie filiżaneczki z czerwonej glinki, inkrustowane złotem, lub na podstawkach z miedzi czareczki porcelanowe, białe o błękitnych, delikatnych żyłkach. — Rozmaite likiery, butelki Martela, przejrzyste, maluchne, prześliczne kieliszki o długich nóżkach, jakby kwiaty barwne i mieniące się, tonęły w porozrzucanych dokoła kwiatach.
Czyniła to Rena — która snuła się wzdłuż odpoczywających gości, rzucając na nich liljowe kiście rododendronów i purpurę liści porwanych gladjolusów. Kobiety śmiały się ku niej z wdzięcznością, czując, iż za jej to sprawą dane im było przez chwilę być pięknie kochanemi i pożądanemi. — Mężczyźni śledzili ją z uwielbieniem. Mimo wszystko — była ona zawsze dla nich niedostępna i daleka.
Gdy tak leżeli na ziemi obok swych kochanek — trzymając ich ręce, pieszcząc dyskretnie ich stopy — wybiegali oczyma ku tej wyniosłej, półnagiej kobiecie, która wydawała się im w tej chwili doskonałością samą.
Jeżeli bowiem potrafiła pośrednio wprowadzić ich w nastrój, którego wdzięk odczuwali z rozkoszą, jakże dziwnie doskonałe i piękne wrażenia mogliby otrzymać od niej bezpośrednio. — Kokietowani prostemi, choć na pozór kulturalnemi środkami przez kobiety, które do nich należały, zapomnieli prawie o delikatniejszych oddźwiękach, jakie nieść może erotyczne połączenie obu płci. — Obecnie z rozkoszą zaczynali zanurzać się w tej pachnącej topieli. — Jednej tylko nuty pozbyć się nie mogli — to jest sposobu prowadzenia rozmowy.
Obniżyli tylko ton mowy, nadali mu jakieś szlachetniejsze dźwięki i to wniosło coś bardziej „aksamitnego“, jak mówiła uświadomiona panna, w atmosferę tego wieczoru. — Wszystko było jakieś kocie, jakieś łaszące się, stonowane...
Zacząwszy od tych kobiet, tak wdzięcznie rozłożonych na tle koronek, złota i haftów, których wdzięki zbyt obfite zdawały się zacierać i maleć, aby przybrać doskonałą smukłość kurtyzan odrodzenia. — Matowe światło lamp wybielało ich skórę i wyjaśniało włosy. — Wśród nich ciemniały sylwetki mężczyzn. — Ottowicz rozmiłowanemi oczami śledził Jankę, która prawie łagodnie opadła mu u boku, jak kwiat podcięty o długiej, wiotkiej łodydze. — Ręce redaktora i Weychertowej splotły się w zagadkowym skurczu, przesyłając sobie wzajemnie strumienie dreszczów. Maryla miała u stóp męża politycznego, który stopy te, obute w cienki, pajęczy jedwab i złotawą, mieniącą się skórkę, przepiętą migocącą agrafą — muskał delikatnie świeżą kiścią liljowych rododendronów. —
Wzajemnie zaś przesyłano sobie uśmiechy, dwuznaczniki, słowa porozumienia. Pary te robiły wrażenie jakiegoś stowarzyszenia masońskiego, porozumiewającego się na jednej linji, doskonale znanej i wybranej. — Umieli oni wszyscy dostosować się doskonale do jednego tonu. — Przedziwny takt cechował to małe erotyczne zbiorowisko. — Inaczej rozpłomieniali się pod osłoną obrazów restauracyjnych i w dwuznacznej atmosferze gabinetów, inaczej zupełnie wśród nastroju rzeczy pięknych i harmonijnych.
U Reny bowiem — było tak pięknie, iż przypominała się mimowoli opowieść o owym ambasadorze hiszpańskim, który w czasach odrodzenia, zaproszony do jednej z najgłośniejszych kurtyzan rzymskich — mając ochotę splunąć, splunął w twarz służącego i wytłómaczył się, mówiąc:
— Daruj, lecz twoja twarz jest najbrzydszą tutaj...
Owa ślina moralna tych ludzi, wypełniających w tej chwili salonik Reny, zdawała się cofać i ginąć w czeluściach ich moralnych. — Gromadziła się, aby prawdopodobnie wybuchnąć z większą jeszcze siłą na odpowiedniem miejscu. Lecz w tej chwili zdawała się nie istnieć wcale. — Jeden Ali może nie dostrajał się do całości. — Podrażniony pięknością Reny, zazdrosny o Halskiego, wyczuwający prąd miłosny, drgający wśród tych dwojga, chwycił się zwykłego w tym razie, a trywjalnego środka, umożliwiającego zapomnienie. Pił za dużo i bez wyboru. — Świadomość jego zaczynała się mącić. — Do tej chwili jednak jego dobre wychowanie brało górę i nakładało cugle. — Błądził wśród par i snuł się za Reną, jak cień, chcąc się uczynić koniecznym i potrzebnym. Ona odsuwała go łagodnie mimo, iż wzbudzał w niej ciągle wstręt fizyczny. — Lecz w jego oczach dostrzegała ogniki małego zwierzęcia, gotowego do wniesienia dyssonansu z powodu niezadowolenia swych podrażnionych instynktów.
Unikała tego. — Nie wyrywała mu rąk obnażonych, do których lepnął w przejściach wargami gorącemi od nienasyconego, młodzieńczego pożądania. Tylko gdy czepiał się fałdów jej sukni, spoglądała na niego wzrokiem poskromicielki zwierząt. — Cofał się wtedy, gdyż był jeszcze na tyle trzeźwy, iż wzrok ten działał na niego. — Chmurnie tylko wtedy zwracał się ku Halskiemu, który w odosobnieniu, przy otwartem oknie palił papierosa.
Bo — Halski przyszedł. Jakkolwiek późno, ale przyszedł. To spóźnienie się miało w sobie coś z kokietki, która przybywa na bal ostatnia, aby wydać się tem świeższą w porównaniu z temi, które się już „opatrzyły“.
Wyczekał widocznie, ażeby febra oczekiwania przeszła u Reny w paroksyzm utraty nadziei.
Od progu zaraz zwarli się oczami. Uczuli oboje, że stoją dziś na polu walki otwartem i bez osłony. Oboje starali się być piękni najmożliwszą swoją pięknością. — Wydobyli wszystkie swe walory i poparli je siłą woli.
Ta siła woli przedewszystkiem objawiła się u Reny w takcie, z jakim zgasiła w oczach swych iskierki tryumfu na widok wchodzącego Halskiego. Zdawało się jej, że oto wpada w rozstawione przez nią sieci i że z sieci tych nie wyplącze się cało. — Obojętnie napozór, uśmiechając się zdawkowo, kącikami ust, powitała go. Lecz śledziła to pierwsze jego spojrzenie, aby wychwycić w niem ton zasadniczy jego dzisiejszej słabej strony, na którą uderzyć należało.
Gdy wzrok jego wbił się w jej oczy, głęboki i pytający, sądziła przez chwilę, iż, otrząsnąwszy się z pożądań „niższego gatunku“, szuka u niej dzisiaj jakiejś cechy bardziej doskonałej, jakiegoś zrozumienia rzeczy „naocznych i płonących“, które każdy ma w głębi swej duszy. I porwała ją radość. Chciała wybiedz ku niemu z tem odczuciem i ukojeniem, jak z rękami pełnemi najrzadszych kwiatów. I aż łkanie radosne przepełniło ją całą. Lecz oto oczy jego ześlizgnęły się po marmurowej piękności uduchowionych jej w tej chwili rysów i obejmowały w posiadanie czarujące ramiona, nagie i przepyszne, odsłonięte silnie z jednego boku, a spięte tylko agrafą tkaniny, podkreślone jak u Imperji, tej niezgaszonej nigdy kurtyzany renesansowej na stanzach watykańskich Rafaela Sanzio.
W jednej chwili, pod wpływem siły tego palącego wzroku przetransformowało się usposobienie Reny. Jakby ścięta biczem brutalnej żądzy mężczyzny, zrozumiała, jaką iść ma ku niemu drogą. — Rozpaczliwym gestem strząsnęła ze siebie gazy białe, pieszczące jej piersi.
Nabrzmiałe usta rozchyliły się powoli sennem powitaniem.
Była gotową.
I owe stonowanie całe nastroju całego towarzystwa służyło jej doskonale za tło, na którem korzystnie poruszać się mogła. — Czuła bowiem, iż nie jest w stanie stać się powabną żywiołowo i brutalnie. — Może nawet potrafiłaby w tej rozpaczliwej walce znaleźć dosyć siły, aby obudzić śpiące na dnie swej istoty moce nieokiełzanej miłości zmysłowej — i bała się właśnie, ażeby nie okazać się w oczach wytrawnych Halskiego niezręczną i głupią na tem polu.
Forsowała więc tylko nutę pięknej lubieżności — i przesycała atmosferę rozkoszą oczów i dźwięków. Sama siadła u fortepianu i dyskretnie grała na nim arję, którą nad wszystko lubiła.
Niskim, drżącym trochę głosem — cicho nucił zdaleka Ottowicz słowa.
Miłosne te, czarujące tony ulatywały w przestrzeń i owiewały Halskiego. Czuł się niemi pieszczony. Delikatne, subtelne dotknięcie klawiszy, którem celowała Rena, przywodziło mu przed wyobraźnię całą serję rozkosznych senzacji, jakie palce jej mogłyby wywołać wzdłuż jego czoła i skroni, to jest tam, gdzie skóra staje się w chwili pieszczoty miłosnej najdoskonalej wrażliwą, jak harfa drżąca z pragnienia, aby wygrano wreszcie na jej strunach miłosną canzonę lub stanzę.
I te plecy Reny, doskonałe, białe, z lekkim odcieniem kości słoniowej — plecy rozpustne, służące za wazon przepyszny, z którego wykwitał czarujący kwiat jej głowy, obróconej ku niemu profilem — poddawały mu porównanie, które mógł znaleźć dla tej kobiety tylko w czasach renesansu, w których kochano się „jak Bogi“, a dowodzono tej miłości z zaciekłością wyhodowanych w przepaścistych puszczach zwierząt.
— Jakąż wspaniałą kurtyzaną, tą „honest“ — kurtyzaną wyższej kategorji, byłaby za czasów Juljusza Drugiego — ta kobieta! — myślał. — Prosto z łożnicy, na którą sypanoby kwiaty i deszcz złota, przeszłaby do najpiękniejszego kościoła w Rzymie, aby tam pod strażą marmurowej Madonny i skrzydłami ptaków i aniołów przedłużać tylko swój wabny sen, pełen rozkoszy dzielonej. Dziś terenem jej pozostał ten salon i moja namiętność, rwąca się do jej matowego ciała i denerwujących pieszczot jej rąk...
Dla niej to jest niczem, dla mnie jednak królewski dar, który osiągnąć winienem pod grozą nawet dużych ofiar.
W tej chwili odwróciła się ku niemu, jakby uczuła, że myśli o niej z taką mocą i uśmiechnęła się słodko a zalotnie.
— Ofiary te nawet, zdaje się, będą niepotrzebne! — dokończył w myśli, jakby pod wpływem tego uśmiechu.
— Zresztą jakież byłyby z mej strony? — Chyba... małżeństwo. Słyszałem, że się rozwodzi. Ale co do tego jednego muszę stać niewzruszony. — Nienawidzę małżeństwa, jako wymysł piekielny i najbardziej ohydny, na który ludzkość mogła się zdobyć. Połączenie etycznych i erotycznych pojęć wytwarza amalgamat niemożliwy do zniesienia. Winienem jednak jej szczerość. Chciałbym, ażeby znała moje pod tym względem zasady... Jeśli stanie się moją metresą, niech wie, iż nie stanie się nigdy moją żoną.
Zaczął wsłuchiwać się pilnie w to, co mówili dokoła. — Pragnął zaczepić w ich temata swoją ideę i rozwinąć ostrzegająco pogląd na małżeństwo. Lecz oni obecnie debatowali nad typami piękności kobiecej. Z całem brutalstwem mężczyzn, apoteozujących zwykle wdzięki nieobecnych kobiet! — Ottowicz i Redaktor zachwycali się jakąś Mecenasową, która na wyścigach zwracała ogólną uwagę. Mąż polityczny natomiast twierdził, iż najpiękniejszą kobietą w mieście była jedna z chórzystek, kryjąca się zawsze za filary kulis.
— Jest drobna, maluchna — o fryzowanych włosach — czysty Greuze... prześliczna!
Twarz tłusta i nalana Maryli pociemniała z irytacji. — Dla zatarcia swego zmieszania zwróciła się do Halskiego.
— A Pana ideał piękności? Jaki jest Pana ideał?...
Pochwycił okazję.
— Mój ideał? — odparł. — Połączenie dziwne: plecy rozpustne, twarz Madonny...
— Och! Nieziszczalne! — zawołał redaktor.
— Przeciwnie — pani Rena! — wyrzekł Halski, ukazując na młodą kobietę, pod której palcami skonała wreszcie melodja.
Wszyscy zwrócili znów oczy na Renę.
— Kochanka Chigi il magnifico!... — dorzucił jeszcze Halski.
Poseł do parlamentu podniósł się na kolana i włożył w oko monokl.
— Jabym sądził, że raczej genre pani Reny jest w rodzaju pani Recamier.
Halski milczał przez chwilę, wreszcie potwierdził.
— Może... gdyż wykwit skromności, a zatem kłamstwa.
Rena podniosła się wyniośle.
— Nie jestem typem niższym, pan się myli...
— Och! Takie kłamstwo, jak Chateaubriand, który był właśnie kłamstwem pani Recamier.
— Pan zapomina, iż pani Recamier oparła się Napoleonowi...
— Raczej Napoleon jej się oparł...
Panna uświadomiona uznała za stosowne wmieszać się do rozmowy.
— Słuchając Pana, sądzićby można; że niema kobiet uczciwych.
Halski skłonił się przed nią.
— Ja sądzę, że są punkta uczciwe, na których etyka i erotyka kobiet się zatrzymuje. Punktów tych jest tyle, ile kobiet na świecie.
Rena zbliżyła się powoli ku niemu.
— Rasa, wychowanie, kultura... sprowadza ten punkt do jednego mianownika.
Usiadła na ulubionym swym, bujającym fotelu białym, pokrytym jasną materją, o delikatnych, kwiecistych deseniach. — Głowa jej spoczęła na wałku, przewieszonym przez poręcz, białym atłasowym — haftowanym blado zieloną pelą i jedwabiami. — Usta miała wilgotne od szampana, w którym, wbrew swemu zwyczajowi, umaczała tego wieczoru kilkakrotnie wargi.
Patrzył na nią z upodobaniem i ona odwzajemniała mu się typem tego wzroku. — Rada była, iż ta „partja“ przedstawia się jej tak ponętnie.
Rozmowa na dywanie stawała się bardziej ogólna. Wmieszał się w nią Ali, który płaczliwie pijanym głosem zaczął bronić czci i cnoty kobiet. — Był śmieszny z tą młodzieńczą rycerskością swoją i wystąpieniem średniowiecznem. Zdawało mu się jednak, że się odznacza i że zyskuje wdzięczność dam.
Rena nie słuchała go. — Niecierpliwie spojrzała na Halskiego. Czekała od niego dziś jakiegoś decydującego słowa.
Za tyle trudu, jaki zadała sobie, należało jej się coś więcej oprócz jego obecności. Czuła, iż ma na ustach jakieś słowa, że chce coś powiedzieć.
Wyzywała te słowa myślą, wyrywała je z głębi jego mózgu, który odczuwała przesiąknięty myślą o niej do najdrobniejszych zakątków.
I nagle dostrzegła gest, na który nie oczekiwała więcej.
Dyskretnie, szybko wyjął zegarek z kieszonki kamizelki.
— Mam jeszcze pół godziny czasu! — wyrzekł przyciszonym głosem.
Doznała pchnięcia w serce.
— Jakto?
— Do nadejścia pociągu...
— Pan... idzie?
— Tak — mój przyjaciel nigdyby mi nie darował, gdybym nie wyszedł na jego spotkanie.
Milczała chwilę, jakby zdławiona stalową ręką. Wreszcie wyrzekła:
— Niech pan idzie!...
Pochylił się ku niej.
— Ale... wrócę!
— Kiedy?
— Za dwie, trzy godziny... gdy oni wszyscy odejdą... gdy światła u pani zgasną!
Zbladła nagle, czując w sobie śmierć wszystkich swych nadziei.
— Pan oszalał? — wyrzekła banalnie, nie umiejąc na razie znaleźć słowa.
— Przyjdę, gdy pani pozwoli!
— Pan wie, że ja nie pozwolę!
Zapanowała chwilka milczenia, wreszcie on odparł tonem chłodnym:
— Nie wiedziałem o tem!
Ogarnął ją szalony gniew.
— Jakto? — Więc mimo wszystkie wysiłki z jej strony, aby pozostać dla niego w sprawie oddania się Niedościgłą — on osądził ją tak łatwą do zdobycia!
Odwróciła się ku niemu teraz całym korpusem i z wyrazem twarzy nieokreślenie hardym półgłośno zawołała:
— Ażeby mnie posiąść, nie należy chcieć wejść przez moją sypialnię.
Odparł spokojnie, lecz z pewnym, równie zuchwałym błyskiem w oczach:
— Ażeby chcieć mnie posiąść, nie należy chcieć zaprowadzić mnie przed ołtarz!
Opadła po prostu ze zgrozy. Uczuła się nagle prześwietloną i przejrzaną na wskróś. Uczyniono to brutalnie i dano jej odprawę jak policzek.
W tej chwili znienawidziła Halskiego.
Kto wie, czy i on jej nie znienawidził.
Ścierali się wzrokiem i wpajali się w siebie z furją.
Nie było to dwoje możliwych w przyszłości kochanków, lecz dwoje istot, walczących o szmat jego wolności, na który ona czaiła się z ostrożnością i przebiegłością indjanina, a on warczał i bronił jej na wzór drażnionego tygrysa w klatce, któremu chcą zabrać kawał gnijącego żarcia. Nienawistna walka dwu płci rozpętała się w całej pełni.
Rena porwała za stojący pod jej ręką kieliszek szampana i wychyliła go duszkiem. Nie wiedziała, co robi. Uczuła gwałtowny ból w samym tyle głowy. Czerwone płatki wirowały przed jej oczyma.
Przywołała Alego.
— Ali! Nalej mi jeszcze wina!...
Kaswin z całą radością uczynił zadość temu żądaniu. Poskoczył z błazeństwem i wypełnił jej kieliszek. Halski śledził jej zdenerwowanie z zajęciem. Bardzo łatwo uspokoił się i powrócił do równowagi. Winszował sobie nawet, iż tak zuchwale pochwycił okazję postawienia jasno owej kwestji małżeństwa.
— Będzie teraz wiedziała, czego się trzymać — myślał.
Pragnął jednak nawiązać znów kontakt z Reną. Czuł ją gniewną. Nie rozumiał, że kobieta ma dwa rodzaje gniewu. Ten, który boli i który tylko drażni naskórek.
Widząc, że pije drugi kieliszek szampana, odezwał się prawie przyjacielsko:
— Niech pani nie pije...
Chciała mu odpowiedzieć, gdy Maryla zwróciła się ku niej z interpelacją:
— Reno! Przyznaj, czy nie mam racji? Ci panowie wiecznie zajmują się kobiecą urodą, ale nas to nudzi. Pomówmy o typie męskim, który jest uosobieniem piękności. Zaraz usłyszymy słynne zdanie, iż mężczyzna nie potrzebuje być pięknym!...
Mówiła dziwnie płynnie, czerpiąc w swej gniewnie podrażnionej ambicji chęć zemsty na mężu politycznym, który, mając postawę i dystynkcję, był „suto szpetnym“, jak mawiano w XV. wieku.
— I niech każda z nas określi swój typ...
Panna uświadomiona zaczęła radośnie klaskać w ręce.
— Tak... tak... ale niech będzie szczera. Ja zaczynam!...
Zrobiła się nagle dziwna cisza. To było niespodziane. Niewolnice milczące na tym punkcie, o których gust nigdy się nikt nie pytał, które miały zadawalniać się zawsze rolą podnoszenia rzucanych im chustek — miały wreszcie wypowiedzieć się i określić także swe ukryte upodobania.
Panna uświadomiona zwinęła się w kłębek, nakształt małej, czarnej pantery.
Była dziś w czarnym atłasie, który podnosił jeszcze wężową smukłość jej postaci. Ogromny, purpurowy mak wiądł u jej gorącego gorsu, spalonego żarem wyczekiwania. Z pod przysłoniętych rzęs zaczęła mówić:
— Twarz ściągła, wybladła, o skośnych, zielonych źrenicach, na które kątowo opadają powieki. Ust prawie ani śladu. Coś z apasza, coś ze zbrodniarza, coś z księdza, zmęczonego długim postem i czuwaniem. Słowem Lorenzaccio Musseta... zohydzony i zachwycający. Oto wszystko.
Redaktor syknął przez zęby.
— Literatura!...
Panna uświadomiona odparła żywo:
— Pan także żywo fabrykujesz literaturę. Wszyscy ją fabrykujemy. Pan żyjesz z niej, a ja żyję nią. Tu jest różnica.
Ottowicz był pogrążony. Blondyn, dość zażywny, o twarzy imperatora, przystrojonej melancholijną brodą, był raczej typem ofiary apasza, a nie apaszem samym.
Kobiety uśmiechały się złośliwie, rade z wystąpienia śmiałego dziewczyny. Ona napawała się triumfalnie zmieszaniem kochanka. Wpiła pazury w atłas poduszki i rozdzierała go.
Nuciła cicho:

Marion! Marion! Marion!
U więziennych stoję krat,
Wiem, czuję słyszę, że tam
Czeka mnie z stryczkiem kat.

Lecz już Maryla zwracała się ku Renie, prosząc ją, aby ona objawiła swój „typ“. I teraz wszystkie oczy wpiły się w postać i twarz tej kobiety, którą jedni nienawidzili, drudzy pożądali. Podniecenie zmysłowej atmosfery, dreszcze, wywołane winem — słowem, upojenie i podwyższenie diapazonu mogło wywołać szczerość.
Nie napróżno, mieniąc się bez skazy, drażniła tem i wyzywała miłość własną kobiet i lubieżną ciekawość mężczyzn.
Rozpłomienione nagle jej policzki i świecące źrenice zwiastowały, że i ona uległa ogólnemu podnieceniu. Spodziewano się po niej wiele, jakiegoś odruchu szczerości. Suggestjonowano ją w myśli, narzucając jej typ Halskiego, którego jej wszyscy przeznaczali fatalnie za kochanka.
Ona chwilę myślała usunąć się z tej gry, która była dla niej w obecnej chwili rzeczywiście niebezpieczną siatką. Nic bowiem zdawało się nie pozostawać w niej już ze zwracania się ku Halskiemu.
W jednej chwili stanął w jej wyobraźni okolony promieniami nienawiści. Chciała się zemścić za to podniecenie, które poniżało ją w jej oczach i za tę obelgę, która według niej błociła jej szatę gronostaja.
Zniżyła się do trywialności, sięgnęła nizko, chcąc tarzać miłość własną Halskiego w jakiemś obrzydlistwie, któreby równie poniżyło go w jego oczach, jak on poniżył ją przed chwilą.
Podczas kolacji pobieżnie zauważyła, iż lokaj, przysłany jej do usługi przez restauratora, u którego zamówiła główną część kolacji, był typem silnego, rosłego mężczyzny, z ludu, imponującego barami, prostolinijną twarzą i sokolemi brwiami nad równym, zgrabnym nosem. Oczy były czyste, błękitne, a zwłaszcza pociągający był wiosenny uśmiech drobnych ust, okalających białe, przepyszne, pierwszej sorty zęby. Całość była imponująca, taka od pługa, od roli, trochę ciężkawa, tyrańska, lecz bardzo normalna.
Przelotnie Rena jeszcze rzuciła wzrok na Halskiego, który wydał się jej więcej affiue, niż kiedykolwiek. Przez to samo jednak jakby wynaturzonym i nienaturalnym. Zdawało się, że doskonale mógłby przestać istnieć, a miejsce jego pozostałoby równie zajęte, jak do tej chwili. W spojrzeniu, jakie równocześnie z nią skrzyżował, gniew jej umieścił całą dozę przeogromną zarozumiałości, wyzywającej i świadomej.
— Ali, zadzwoń! — rzuciła niedbale.
Drzwi się otwarły.
Przypadek jej posłużył.
Wszedł piękny, jasnowłosy chłopiec, w zbyt dużym, trochę podniszczonym fraku. Lecz pod tym frakiem ciało było Discobola.
Pytająco otworzył błękity swych oczu i zwrócił je na Renę. Jakieś milczenie dziwne, ciężące zapanowało dokoła. Wszyscy odczuli obecność istoty, która, mimo niesprzyjające warunki rozwoju, potrafiła utrzymać główne cechy swej piękności prymitywnej. Pomimo wszystko, jeśli był tu typ wyższy, to właśnie on, ten chłop, prawie od pługa, nieoszpecony nawet na tandecie kupionym, ohydnym, karawaniarskim strojem. W uśmiechu swym świeżym, jakby skąpanym w rosie, przynosił ten typ istoty, która w rozwoju swoim doszła do granicy i poza tę granicę nie wykroczyła. Dlatego otaczała go i promieniała od niego ta bezwzględna prawidłowość, która w tej chwili biła i gniotła wszystkie wynaturzone i schorzałe typy kochanków, znajdujących się tam i wpatrzonych w to objawienie niezwyrodniałej i niezmarniałej jeszcze przez rozpanoszenie używalności istoty.
Z ust Reny padł wreszcie krótki, urywany rozkaz:
— Poodbieraj filiżanki od tych pań!...
Zbliżył się ciężkim krokiem. Pochylał się nad każdą leżącą na ziemi kobietą.
Uśmiechały się trochę głupio, będąc nieprzygotowane na taką brutalną grę. Oddawały mu swe kieliszki i tureckie filiżanki jakby z żalem, powoli jednocząc się w myśli zatrzymania go jak najdłużej pośród siebie. Było im tak, jak gdyby ktoś im nagle przypomniał, że są na łąkach dziwne kwiaty, które o porannem słońcu wydają ze siebie upajającą woń, a one nigdy tej woni rozkosznej nie zaznały i znać nie będą!
Mężczyźni powstali i jakby obrażeni, usunęli się koło fortepianu. Halski nie łączył się z nimi, lecz Rena czuła, iż rozumiał przyczynę jej postępku. Chciała go jednak jeszcze doskonalej zaakcentować.
— Mój typ! — wyrzekła, dobitnie wybijając jakby uderzeniem szpicruty ostatnie słowo.
— Typ niższy!... — padło od fortepianu.
— Możesz odejść! — zwróciła się Rena do lokaja.
Wyszedł cicho — i to było dziwne, to połączenie pozornej ciężkości z cichością stąpania, prawie kociego, lwiego raczej.
Razem z jego zniknięciem, jakby czar prysł. Kobiety szukały wzrokiem swych mężczyzn. Już przerażały się na samą myśl obrażenia ich. Niewolniczo pełzały ku nim o przebaczenie.
Pierwsza zaczęła Maryla:
— ...Tak!... Ale inteligencja... rozum... dystynkcja...
Rena śmiać się zaczęła chrapliwie, nieprzyjemnie.
— Zdolności parlamentarne... Na razie jednak poraziło wam mowę.
Odwróciła się do Halskiego.
— Panu także!
Zdawał się być zupełnie spokojny.
— To było śmiałe, co Pani zrobiła.
— Nie sądzę. W każdym razie w rodzaju pana. Otwarte.
— Brutalne.
Niedbale przecięła:
— Powiedz pan: trywialne! Zresztą, co pana mój typ obchodzić może. Między nami niema nic wspólnego.
— Niema, ale może być!
Wewnątrz niej zadrgało aż coś. Sama nie wiedziała, czy była to radość, czy wzmożony gniew.
— Nigdy! — krzyknęła prawie głośno.
Łaskotliwa, nieprzyjemna muzyka zagłuszyła jej słowa. To Ottowicz grał walca apaszów. Kobiety bowiem, czując urażonych mężczyzn, postanowiły wnieść w atmosferę trochę bujnej (według nich) wesołości. I już poseł do parlamentu, pochwycony przez pannę uświadomioną, zaczynał ryzykowną karykaturę apaszowego tańca.
— Upust temperamentowi! — wołała, przeginając się z dziwną giętkością prawie do ziemi dziewczyna.
Ali, opuszczony, pochwycił rękę Reny.
— Lalu... ile masz dziś pierścionków?
Była to jego ulubiona zabawa igrać z pierścionkami Reny, przenosić je z palca na palec, tworzyć kombinacje barw i kamieni. Pozwoliła mu na to i w tej chwili, choć skóra jej, podrażniona gniewem, była jak siatka rozpalonych drutów. Zasłaniała się jednak obecnością Kaswina od zbliżenia się Halskiego, który usunął się we framugę okna, gdzie palił papierosa.
Nagle powstał projekt. Ktoś przeglądał album Ropsa i zaproponował odtworzenie niektórych obrazów.
Przystano chętnie i burzliwie. Na plan pierwszy wystąpiła słynna kobieta z pajacem, lecz musiała odpaść z powodu braku krynoliny i pajaca.
Ze śmiechem łaskoczącym odrzucono La lecture du grand Albert...
— Nie — żadna z pań nie zdecyduje się nawet w przybliżeniu na coś podobnego. Lecz za to Le coup de la jaretiere zostało zaadoptowane jednogłośnie. Uznano rzecz za niezmiernie łatwą do wykonania. W mgnieniu oka zaaranżowano estradę ze stołu i jako tło ustawiono parawany. Najpomysłowszym okazał się tu redaktor. Za pomocą Kaswina wynalazł odpowiednie ciemne zasłony w łazience i przyniósł je do narzucenia stołu i przyciemnienia tła.
Chodziło teraz o wybór kobiety, która miała uosabiać wspaniały typ Ropsa.
Oczy wszystkich mężczyzn zwróciły się na Renę.
— Pani Rena! — zawołał pierwszy Ottowicz.
— Tak... Lalusia!...
Kobiety, jakkolwiek podrażnione, zawtórowały:
— Tak... Rena!...
Rena w każdej innej chwili byłaby odrzuciła rzecz podobnie ryzykowną. Lecz zaczynało jej być powoli „wszystko jedno“.
Kto wie nawet, czy nie była w gruncie rzeczy rada, iż nastręczyła się jej sposobność być na czysto bezwstydną.
Podeszła do stołu.
— Skoro chcecie!
Przyćmiono elektryczności.
— Proszę... „Warum“!... Mały, improwizuj!...
Ottowicz poskoczył do fortepianu. Ali ukląkł przy stole.
Nagle przez grupujące się na ziemi towarzystwo delikatnie ku drzwiom wyjściowym przesuwać się zaczął Halski.
Rena, stojąca już na stole, dostrzegła go.
Wszystka krew zbiegła jej do serca.
Wygięła się w łuk ku niemu.
— Pan odchodzi? — zapytała bezdźwięcznym głosem.
Skłonił się.
— Pani wie... powiedziałem, pół godziny, spieszę na pociąg...
— A!... Na pociąg.
Kaswin wyciągnął ku niemu rękę.
— Panie, niech pan nie odchodzi! To będzie takie śliczne.
Lecz Halski uśmiechnął się ironicznie.
— Nie, panie! To będzie raczej smutne. Uu cochon triste... no tak... bezrogie, melancholijne.
Kaswin się obruszył.
— Proszę pana!
Przywołała go do równowagi Rena:
— Zapominasz się, mały! Pierwszym warunkiem bezwzględna szczerość.
Mrużyła oczy impertynencko, była nawet śmieszna i czuła to.
Rzuciła ku Halskiemu:
— Ten pan wyznaje bezrogie wesołe.
Odparł:
— Przynajmniej niech się wesołością usprawiedliwi.
Ironicznie podjęła:
— Tak... wszystko otwarcie.
Halski odparł:
— Wszystko, albo nic! To moja dewiza.
Zdawało się jej, że chce zrobić jakąś do niej aluzję, więc żywo rzuciła z całą wspaniałością, na jaką się zdobyć mogła:
— Wszystko — tylko nie... to! Moja dewiza.
Czarujący uśmiech rozjaśnił jego usta.
— Szkoda!
— Wierzę! — szydziła.
Lecz on, ukłoniwszy się jej dwornie, wyrzekł:
— Dla pani...
I — znikł za portjerą.
A ona uczuła wrażenie, że nie warto ani uśmiechać się, ani być piękną... że nie warto wogóle patrzeć, mówić, poruszać się, nieść grację i wdzięk rozsiewać dokoła.
Takie wypełniło ją wrażenie.
Tymczasem goście reklamowali hałaśliwie przyobiecane ilustracje Ropsa. Dobre jej wychowanie przeważyło. Nie umiała oprzeć się. Przybrała odpowiednią pozę. Mimowoli uszlachetniła trywjalną zmysłowość gestu. Wydobyła nawet pierwiastek jakby dziecięcej swawoli. Uczyniła sobą rzecz piękną z tego, co mogło być tylko ładne.
U stóp jej, na tle Szumana, płynął głosik młody Alego.

Podwiązeczka! Kwiat cudny, filuterne ptaszę.
Ona — wróżka nadobna z uniesień cieplarni,
Zdradzi nam grzeszki wszystkie i figielki nasze,
Któreśmy hodowali na miłosnej darni.
Zdradzi nam, już zdradziła, już się rodzi księga.
Jest i skład welinowy i formacik wąski.
A co wewnątrz? To poza wolne żarty sięga...
A tytuł będzie... Żywot i dzieła Podwiązki.

· · · · · · · · · · ·

Jak lekki, wonny dym kadzidła, tak unosiły się te lekkie i wonne słowa ku prześlicznej linji nóg Reny, odzianych w jedwabną pajęczynę pończoch, które czyniły je prawie nagiemi. Nic nie zdoła określić doskonałej czystości tych linij i poetycznych kształtów. Podwiązki blado liljowe, lśniące drobnemi kokardami atłasu, ginęły prawie wśród śniegu koronki miękkiej o żółtawej barwie. Cały poetyczny wdzięk owych dessous współczesnej kobiety, z jakąś klasyczną pięknością połączony, zajaśniał nagle, wywołując zdziwienie i uczucie jakby hołdu.
Nie we wszystkich jednak. Bo oto już redaktor trywjalnie i niesympatycznie odezwał się:
— Wyżej! Wyżej!
Rena, która przez chwilę czuła także jakby rodzaj ekstazy nad emanowaniem ze siebie tyle niewieściego czaru, uczuła się niemile dotkniętą.
Osunęła na swe stopy suknię i zeszła ze stołu.
— Przepraszam pana! — wyrzekła — gdyby wyżej — byłoby to właśnie, co pan Halski powiedział... Któreś — bezrogie.
Redaktor się usprawiedliwiał:
— Och! Mniejsza, lecz byłoby piękne!
Lecz Rena uparcie z oczyma pełnemi gniewu odparła:
— Byłoby szpetne. — Do tej granicy było dzieło sztuki.
Zaczął się gwar i śmiechy. Ali, któremu drobny triumf deklamatora i przygodnego truwera zasmakował, proponował ilustrację Buveuse d’aasinthe. Lecz inni protestowali. Znudzeni się uczuli rolą bierną. Przytem atmosfera zaczynała stawać się jakaś zanadto prude. Coś się psuło w państwie duńskiem. Od Reny wiało jakby niechęcią. Lecz oni postanowili nie zważać na to. Zeszli się tu dla zabawy, dla pieszczot. I pierwsza dała sygnał Weychertowa. Siedząc na bujającym fotelu Reny, pociągnęła ku sobie skrzydło jednego z gazowych parawaników, odcinając się w ten sposób od reszty towarzystwa. Wprawdzie przez gazę widać było doskonale klęczącego u jej nóg redaktora, jednak była to już jakaś zasłona, upoważniająca do większego zbliżenia się. Natychmiast w ślad za nimi poszedł Ottowicz z Janką, która rozbawiona, podobny gabinecik urządziła i dla Maryli z mężem politycznym. Potworzyły się państwa w państwie — trzy małe, odosobnione wysepki na wielkiej wyspie miłości, którą był od tej chwili salon Reny. Nie działo się w tem nic złego, przeciwnie, to było raczej jakieś rozbawienie dzieci, tworzących pod stołami jadalni własne domki i salony. Tak wziąć tę rzecz należało, tem bardziej, że z poza parawaników, bynajmniej szczelnie nie zasuniętych, Rena mogła doskonale kontrolować stopień zachowania się swych gości. Lecz młoda kobieta była w tej chwili niezdrowo podniecona. Sama, czując w sobie jakieś gwałtowne, niezrozumiałe dla niej budzenie się namiętności, przyzwała ku temu prądowi całe uzbrojenie wrogich argumentów, jakiemi od dzieciństwa tradycjonalnie ją napajano, celem zgłuszenia wszelkich popędów jej przyrodzonych.
— Bawimy się w gabinety! — śmiała się ku niej przez gazę Weychertowa.
Już Ali, rozzuchwalony powodzeniem swej poezyjki i nieobecnością rywala, ofiarował jej z przymileniem ramię.
— Lala ze mną?
Lecz odepchnęła go prawie brutalnie.
— Za kogo mnie pan bierzesz? — zapytała głośno i wyniośle.
Skierowała się do drzwi balkonu. Przechodząc, jakby mimowoli, przewróciła jeden z parawaników. Ottowicz całował zawzięcie ramiona uświadomionej panny. Wydali lekki okrzyk. Ona imperatywnie odtrąciła parawan i wybiegła na balkon. Wzburzona poddała się cichemu czarowi nocy letniej, która nawet w mieście potrafi zachować swój urok. Oparła się o ścianę i uczuła się nagle strasznie, bezdennie nieszczęśliwą. Nie czuła się już zdolną do tak zwanego „krowiego morału“ Nietzschego, do tej opasłej szczęśliwości, a zarazem nie miała siły do walki, której zbliżanie się przeczuwała. Stała bezsilna i wyczerpana.
I tylko z jej głębi, jak w godzinach udręki mniszki, która o północnej adoracji, ciepła jeszcze od snów miłosnych, bije czołem o podłogę kamienną chóru, tak głos jakiś, nie poskromiony, buntowniczy wołał:
— Dlaczego? Dlaczego?... ja muszę trwać? Kto mi kazał? W imię czego? Pod jakiem hasłem męka moja? Tortura moja?
Wyciągnęła ręce przed siebie. W wyobraźni swej dojrzała nagle dworzec kolei, usłyszała gwizd, szczęk lokomotywy, szereg zajeżdżających wagonów. I z jednego takiego wagonu wyłania się postać kobiety wolnej, nie walczącej, spokojnie biorącej z życia swą część pełną dłonią i nie kalecząc i nie koszlawiąc piękności potężnej linji, wykreślonej z nieubłaganą logiką przez naturę. Kobieta owa padała w tej chwili w rozwarte objęcia Halskiego, niosąc mu rozkosz spragnienia swego i biorąc nawzajem od niego zaspokojenie swych miłosnych pragnień.
I nagle wydali się oni oboje Renie w oślepiającym blasku błyskawic doskonali i stokroć więcej czyści, niż ci tam, wyprawiający łamańce pseudo skromności, pseudo przyzwoitości, a szpetni w swej kulturą pokrytej pruderji. Na jedną chwilę stała się moralistką prymitywną i zaciekłą.
Widząc, że Ali w rozswawoleniu zagasił w salonie elektryczność, wpadła nagle, szarpnąwszy drzwi z łoskotem.
— Co się tu dzieje? — zawołała.
Ta rozpusta na zimno, ten flirt wstrętny wydał się jej w tej chwili karygodnym i obrzydliwym. Oni jednak pomylili się w pobudkach, jakie nią kierowały. — Sądzili, iż posądza ich o zapomnienie się rzeczywiste. Zaprotestowali. Do głosów ich przyłączyły się także jakieś głosy nieznane. Rena, kierując się do ściany, aby rozjaśnić światło, potknęła się o jakieś postacie, siedzące grzecznie na krzesłach. Byli to mężowie Maryli i Weychertowej, którzy w trakcie zabawy gabinetowej weszli do salonu i bardzo cierpliwie i przyzwoicie zachowywali się w ciemnościach. Gdy zajaśniała elektryczność, wydobyła na jaw dwie, podobne do siebie postacie dobrze ubranych mężczyzn, na stanowiskach — o doskonałej podwójnej moralności — pionków solidnych i skończone typy zwierząt stadnych. Czuć w nich było przejęcie się wyborne i poddanie dyscyplinie, która w zamian za uszanowanie jej praw obdarzała swych wyznawców sytością i wygodą zupełną. Ludzie ci byli w porządku z sobą i społeczeństwem. — Byli doskonali.
Z poza parawanów z chichotem wysuwały się ku nim ich żony i ich adoratorowie. Całowali w ręce żony, ściskali ręce adoratorom. Witali Renę, która zaciskała ironicznie wargi, powstrzymując się całą siłą, aby nie wypowiedzieć tej całej „bandzie“ słów prawdy, jakie w niej wzbierały. Nigdy może nie wydali jej się więcej kłamliwą i oszukańczą bandą, jak w tej chwili.
— Ładny komplet! — myślała, patrząc, jak mężowie otulali swe żony płaszczami, gotując się do odejścia i przejażdżki automobilem Ottowicza, który właśnie z łomotem i hukiem zajechał przed kamienicę.
— Ale pan musi kogoś przejechać! Pan to dla mnie zrobi! — mizdrzyła się uświadomiona panna.
Weychertowa uczepiła się ramienia redaktora, rzucając mężowi swoje boa i wachlarz.
— Nieś to! Dobranoc ci, Reno!
Lecz Ottowicz zwrócił się do Reny z propozycją:
— Może pani z nami?
Aż wzdrygnęła się cała.
— Ja? Po co?
Roześmiali się. Wybiegli wszyscy, śpiesząc się do nowej zabawy, jakby podnieceni obecnością mężów. Pozostała tylko Rena i na poduszkach opadły, prawie drzemiący, piękny jak cherubin — Ali.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.