Kobieta bez skazy/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta bez skazy |
Wydawca | Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lwów — Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dojrzawszy go, Rena rzuciła się ku niemu, jak ku swej ofierze.
— Czego chcesz tu? Idź sobie!
Dla niej była to pozostałość po tym fałszu, tej obłudzie, która przez kilka godzin swą obecnością zatruwała jej dom.
— Idź stąd! — powtórzyła twardo i z pasją dziwną.
Patrzył na nią mętnemi oczyma.
— Lalusiu!... Ja tu zostanę!
— ?...
— Jesteś taka cudna! Nie wypędzaj mnie!
Przyczołgał się do niej, wpół pijany, i pochwycił jej stopę, przylgnął do jej pantofelka. Szybkim ruchem zesunęła pantofel z nogi, pozostawiając mu to cacko w rękach.
Zadzwoniła.
Weszła zaspana pokojowa.
— Czy ów lokaj restauracyjny odszedł?
— Wybiera się właśnie.
— Niech przyjdzie tu, zabierze panicza, wsadzi go do dorożki, a w razie potrzeby odwiezie do domu. Panicz jest pijany. Daj lokajowi za to dziesięć koron.
Uciekła na balkon, tłumiąc w sobie jakieś spazmatyczne łkanie. Za chwilę widziała, jak lokaj prowadził opierającego się Alego. Obaj wydali się jej ohydni. — Miała do nich szaloną nienawiść i urazę. Lokaja nienawidziła za jego urodę, która posłużyła jej do okrycia się szpetną brutalnością w oczach Halskiego, Alego zaś za jego pożądanie dziecinne, mające w sobie cierpki smak przed czasem robactwem stoczonych owoców.
Osunęła się na balkonowe krzesełko, które stało tam zapomniane pod ścianą. — I tak trwała w ciszy i cieniu. — Miasto zdawało się umarłe — w tej śmierci olbrzymiało i nabierało jakiegoś ogromu, jak każda rzecz martwa, milcząca i przez to bardziej od nas oddalona. Renie wydało się, iż jest w tej chwili Parją, skazaną na wieczne osamotnienie. Czuła bowiem w tej martwocie miasta potęgę miłosnych dreszczy, które w tej chwili wśród ciemności wstrząsały jego mieszkańcami. — Najsilniejsze instynkta życia, nie zdławione niczem, nie przygniecione, szły swoim torem. — I wielka, chyląca czoła była ta potęga, która mimo nienawiści, mimo oków i pęt moralności trwała silniejsza nad wszystko — panująca, rozwijająca się, mimo klątw i ucisku wszelkiego rodzaju...
Z głębin Reny powstawała wielka gorycz. I ta niszczyła w niej pragnienie zmysłowe. — Wiedziała i wyczuwała, że w tej nocy letniej spełniały się wszędzie — dozwolone i niedozwolone czasy rozkoszy. Cud miłosnych misterji przepełniał przestworze. — W wyobraźni tylko odtworzone te połączenia i zjednoczenia obu płci nabierały głównego, zasadniczego znaczenia w Istocie wszechświata. — Oczyszczone z naleciałości ludzkich, strojne tylko jedynie w rozkaz i władztwo natury, stawało się owiane niepojętą dla ludzkiego pojęcia idealnością. I pożądanie dochodziło do godności najwyższych i najszlachetniejszych instynktów, stokroć wyższych nad zaspakajanie głodu, a równomiernych nad uczynieniem zadość pragnieniom snu i wypoczynku. I nic, nic nie zdołało wypaczyć i zniszczyć piękności idealnej samego aktu połączenia cielesnego mężczyzny i kobiety. — Naleciałości i wykrzywienia komedjanckie etyki mogły zeszpecić przygotowawczy okres. — Prawem, kodeksem, policją, obmową, klątwą oblepione zespolenia w danej chwili odrzucały nagle precz wszystkie te szpetoty i z kielicha upojeń w równej mierze pili wszyscy spragnieni w ten czarujący moment upojnego dreszczu!
I w tem leży prawdziwa, wielka, niezmożona siła miłosnego aktu.
Trwa wiecznie i po wszystkie czasy, przybierając ogromy wieczności. Ogarnia to wszystko, co jest najsilniejsze i najbardziej delikatne w nas samych. — Przenika i przepaja nasze czucia i odczucia. — Sięga do najpiękniejszych wzruszeń i każdego w chwili ekstazy podnosi w sferę doskonałego zjednoczenia. Jak w śmierci, tak i tu panuje równość zupełna. — Dreszcze rozkoszy są identyczne, jak spokój śmiertelny dla wszystkich jest jeden. — Nigdy żadna twarz kobieca nie dochodzi do wyrazu równej piękności, jak w chwili odczuwanej rozkoszy. — Jest to ten sam wyraz podniosłej, szczęśliwej tragiczności, jaki przyobleka twarz zmarłego w kilkanaście godzin po śmierci. — Rzecby można, iż ten moment ekstazy — jest właśnie chwilą jakiegoś odpoczynku, wstąpienie w Nirwanę, stopienie się w tę boską słodycz, z której powstaliśmy wszyscy.
I jeśli za co mieć można rozpaczliwy żal do ludzkości, to za to spłaszczenie, skoszlawienie, upokorzenie najwspanialszego i zasadniczego popędu, nadanego nam w chwili królewskiej szczodrości przez naturę. I za to przystosowanie do swych marnych, żadnych, ślimaczych potrzeb — gigantycznej Mocy — mści się ta moc agonją wzniosłego ideału, który właśnie tą drogą, pozostawioną swobodzie, mógł podeprzeć sztuczne rozpłomieniania się ducha ludzkiego. W tych warunkach, jak obecnie, ludzkość skuta, spętana była tylko obrazem rozpaczliwej walki Etyki z Erotyką — mieszając ciągle te dwie potęgi, sztuczną i naturalną, z uporem maniaków, dotkniętych manją zadośćuczynienia swym egoistycznym wymogom. — Wieczysty zamęt, panujący we wnętrzu każdego osobnika, wytwarzał chaos potworny, którego dominantą był żal za spętaniem niezaspokojonych upojeń swobodnych i nie zdradliwych od osaczeń — połączeń. Dbali o to „dobro“ przewódcy ludzkości — ryjący jej prawa na kruchych niestety tablicach — w obłędzie bezrozumnym wyszli z fałszywego założenia. — Tłumić i walczyć przeciw sile twórczej i rozrodczej, tyrańsko wmawiać mus wstrzemięźliwości według schematu — zapominając, że jedynie zakaz wytwarza niewstrzemięźliwość.
I stąd rozpaczliwy absolutyzm z jednej strony i bunt wieczysty, ciągły, konieczny z drugiej...
Stąd miast rozwoju i rośnięcia skrzydeł — walka niska, cuchnąca trupami, wycie za kratą obłąkańców, bicia o podłogę klasztorną czaszek dziewiczych, pod któremi płoną całe purpury oparów, zmarnowania istnień, przepojonych wieczystą tęsknotą za niedoznanym i niespełnionym pożytkiem wyznaczonej im egzystencji!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Pogrążona w jakiejś mrocznej głębinie istota Reny nie zdaje sobie nawet sprawy, jak bardzo skomplikowaną jest ta gorycz, która ją przepełnia. — Utartym szlakiem tłómaczy ją sobie jedynie jako cierpienie strony duchowej swej istoty. Ogarnia ją pragnienie niezmierzonej tkliwości. W tej chwili osamotnienia zazdrościła kobietom, spoczywającym w objęciach mężczyzn, lecz zazdrość jej formułowała się jedynie do świetlanej atmosfery, w jakiej te kobiety żyć mogły. — Zdawało się jej, że gdyby jej dana była ta możność, głos jej, myśl jej, nabrałyby nieznanego jej do tej chwili dźwięku bezwzględnej szczerości, i że ta szczerość pozwoliłaby jej wreszcie stać się raz jeden sobą samą i zrzucić z twarzy maskę, którą, jak przekleństwo, nosić musiała. — Nie starała się przeniknąć i zrozumieć, w czyich objęciach chciałaby znaleźć to ukojenie, mglisto i niejasno przedstawiała sobie tego człowieka. Chciała tylko, by ją odczuł, zrozumiał i nie przerażał ją swą gwałtownością.
Tylko melancholijna łagodność mogła ją pociągnąć ku sobie. Była, jak ktoś bardzo chory, marzący o odpoczynku po cierpieniach strasznych tortur, w dobroczynnej ciszy błękitnej, nocnej lampy.
Na dole, pod balkonem prawie, posłyszała kroki. — Nie oderwała głowy od rąk — skurczyła się jeszcze przy ścianie.
Nie patrząc — wiedziała, iż to Halski.
Jak we śnie, posłyszała dzwonek do bramy i wtedy porwała się.
— Szedł więc! Szedł!...
Wpadła do pokoju i do swej sypialni. W salonie rzuciła pokojówce prawie bezprzytomna:
— Jeśli pan Halski — wpuść go do salonu... sama siedź w kuchni ubrana! Czekaj aż ja zadzwonię... Zgaś zupełnie światło!
Dziewczyna zdziwiona cofnęła się.
Rena już była w sypialni. — Zaczęła całą siłą przywoływać się do przytomności.
Jeżeli przyszedł, jeśli odważył się, mimo wszystko, na krok tak ryzykowny, musiał w swej głębi mieć dla niej coś więcej, niż przelotną fantazję.
Spojrzała się w lustro. — Odbiło jej twarz jakąś triumfującą, zgorączkowaną twarz, oczekującą na zmienne koleje i ciosy.
— Trzymaj się! — rzuciła do siebie przez zęby. — Trzymaj się!...
W ten sposób, nawet trywialny, suggestjonowała się. — Wydobyła ze swych tajni drobne sposobiki pułapek kobiecych. — Szybko zerwała wprost ze siebie suknię i na cienki batyst koszuli narzuciła równie cienki, różowy, mięki jedwab peniuaru. — Z włosów wyciągnęła szpilki. Rozsypały się rudawą kaskadą po nagich ramionach. — Natarła kilkoma kroplami perfum piersi — zerwała pończochy, wsunęła meszty...
Była pod bronią.
Nadsłuchiwała od strony salonu. Posłyszała szept pokojowej — jakieś kroki — potem umilkło wszystko.
Powróciła do gotowalni, drżąc cała, podkreśliła oczy i zapaliła dwie świece w kandelabrze. — Ujęła w rękę kandelabr — zrzuciła z jednego ramienia peniuar tak, że odkrywała się jasna łuna cudownego ciała — i posunęła do drzwi prowadzących do salonu. — Za niemi wyczuwała każdym swym nerwem Halskiego. — Podniosła wysoko płonący kandelabr, spojrzała raz jeszcze w stojące, wielkie, biedermajerowskie zwierciadło i przeraziła się prawie swoją nieziemską, zjawiskową pięknością.
— Och! Tem lepiej! — myślała.
I otwierając drzwi, nie wiedziała, co ją wiedzie.
Nienawiść — czy... Miłość.