Kobieta bez skazy/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta bez skazy |
Wydawca | Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lwów — Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Półnaga, wonna, oślepiająca, stała przed nim, jakby ze snu ciężkiego, gorączkowego, porwana.
Z doskonałą, wirtuozowską komedją zapytała znanym głosem:
— Pan tutaj?
Lecz on, zbierając także resztki swego komedjaństwa — odparł:
— Nie chciałem kazać Pani dłużej czekać...
Zawachała się.
Miłość własna kazała jej wypędzić go natychmiast. Lecz — przezorność zwyciężyła. — Postawiła na stole kandelabr i napozór zupełnie swobodnie odparła:
— Znużyłam się oczekiwaniem i zasnęłam.
Ta odpowiedź odebrała mu trochę pewności siebie. — Czar blizkości jej ciała robił swoje. Co za przepyszna kochanka, bogata we wszelkie uroki delikatnego, prawie bezkrwistego ciała. — Usiadła na sofie, narzuconej bogato haftowaną, perłową makatą. — Blade światło drżących płomieni świec ślizgało się wzdłuż jej kształtów, wydobywając na jaw coraz to inne piękności. — Oczy jej, tajemniczo przysłonięte, błyskały tylko od czasu do czasu nieuchwytnym wyrazem. — Szczególnie piękną była linia jej długich, smukłych rąk, które zarzuciła w tył głowy, ruchem uśpionej Psyche Castęldi’ego. Nigdy Halski nie podejrzywał nawet, że będzie tak piękną i powabną bez dodatków zwykłego stroju, w którym zjawiała się dotychczas przed nim. — Zawsze rozmawiał, jak szkodliwy dla kobiety jest ów „strój“ — i jak dużo tracą w miłosnych sprawach te, które nie umieją nosić swej nagości i włosów „rozczesanych“ — z odpowiednim wdziękiem. Lecz nigdy nie zrozumiał tej prawdy tak — jak w tej chwili.
Bosa, prawie naga, Rena była młodszą, świeższą, bardziej świetlaną psychicznie i cieleśnie — jeżeli tak rzec można. — Strząsnęła ze siebie naleciałości cywilizacji, oszpecające piękność triumfalną kobiety. — Odrzuciła precz swe tłumiki i przystroił ją czar jakby dziewczęcego wdzięku, który był zasadniczą pięknością, tak jak zasadniczą pięknością kobiet malarzy angielskich jest ten dziecinny wyraz, strojący niezwalczonem pięknem kobiety Leightona lub Rosethiego.
Odczuwał to doskonale Halski. I ogarnęła go bezwiedna radość. — To oczyszczenie piękności Reny — obiecywało mu pierwotność wrażeń namiętnych, które za jej pośrednictwem otrzymać zamierzał. — Chciał, aby w ich zespoleniu się nie było nic fałszywego, smutnego i sztucznego. — W tej chwili nienawidził sztuczność swoją. Drżał cały z chęci posiadania tej kobiety, jakby drżał w dzień upalny z pragnienia napicia się z krystalicznego źródła, które dostrzegł nagle wśród aksamitu traw.
Nie wątpił, iż odda mu się. Inaczej dlaczego z taką łatwością wyszła na jego spotkanie, tak szczerze obnażona i jakby niezdolna do walki. Wymienione zdania były jakby ostatnie skrzyżowania szpad w mdlejących rękach, które pragną wyciągnąć się raczej do uścisków rozkosznych pieszczot. — Milczeli oboje, jakby gotując się do jakichś ważnych, kapitalnych wrażeń. — Przyciszony, warczący tupot kół i kopyt bił o asfalt gdzieś bardzo daleko, wreszcie i to skonało. — Lekki wiatr poruszał żółtem światłem płonących świec. — Biel mebli nabierała dziwnego, fantastycznego wyglądu unieruchomionych szkieletów, oczekujących na mające się zacząć miłosne widowisko.
Halski osunął się na klęczki i tak przypełzał do Reny.
— Pozwól się kochać! — wyrzekł stłumionym głosem.
Na usta jej wykwitł zagadkowy uśmiech.
— Chętnie! — odpowiedziała.
To go cokolwiek zmieszało. — Przypuszczał, iż swoim zwyczajem zaprotestuje, co mu da sposobność pochwycenia ją w ramiona, roztoczenia całego zasobu płomiennej swej wymowy. — Tymczasem ona leżała spokojna, nieruchoma, tajemnicza...
Sięgnął do swych zwykłych, uwodzicielskich, środków. — Przyczołgał się jeszcze bliżej, dysząc prawie na nią swą wonią i chłonąc woń jej ciała.
— Jak pięknie, jak cudownie, bosko mienić mi się będziesz w ręku... — wyszeptał namiętnie.
Przymknęła oczy.
— Czy sądzisz Pan, że będę do tego zdolna? — zapytała również szeptem.
— Jak kobieta przeznaczona do miłości... — odparł. — A pani jesteś nią od stópek Twych nagich, różowych — aż do tej głowy wyniosłej, dumnej, o pocałunki proszącej... O pocałunki nie banalne, ale stygmatem krwi z pod twej cienkiej skóry wyssane...
Ujął w ręce jej boską nóżkę, tulącą się wśród jedwabiu i koronek. — Jak strwożonego ptaka tulił ją w swych drżących, rozpalonych powstrzymywaną żądzą dłoniach. — Nagle, widząc, iż usta jej drżą i pierś dyszy szybciej — posunął się ku jej szyi, która miała wdzięk łodygi kwiatu, na której czarownie, wabnie, uśmiechał się kwiat jej głowy.
— Pozwól! — mówił — pozwól niech się przekonam, jaki jest zapach twego ciała. — Musisz pachnąć ambrą, miłością i Lacrima Christi. — Przeczuwam to... Jakąż cudowną kochanką będziesz, Reno!...
Leżała ciągle bez ruchu z zaciśniętemi powiekami — jakby pozbawiona myśli.
A przecież było to tylko pozorne, bo pod jej czaszką kłębiła się szalona, potworna walka. — Wobec błogiej, omdlewającej rozkoszy, jaką jego usta, które przylgnęły do jej szyi, wlewać zaczęły w każdy jej nerw — każdą jej żyłę, prawo do zaczerpnięcia z życia upojenia zupełnego i wyczerpującego zaczynało dominować ponad spętaniem, jakie sama, wskutek fałszów i obłud, na siebie nałożyła. — Cierpiała w tej chwili w tej walce nie z nim, ale ze samą sobą. — Dopiero w tej chwili uczuła, jak drobną, jak żadną była wobec tej potęgi, tej burzy, jaka leciała ku niej, chcąc ją porwać w swój wir i płomienie...
Lecz była to jedna, jedyna chwila — jeden moment halucynacyjny istnienia prawidłowego, pełnego, wolnego, jakby wydostanie się na obszar zupełny z klatki ciasnej, której pręty powrastały w jej boki. — Lecz już piersi jej, nieprzywykłe do mocy upojnych, przenikających do najgłębszych warstw wrażeń — żądały drobnej, dusznej atmosfery zdawkowego, moralnego szablonu.
— Tylko żoną — tylko żoną!... — suggestjonowała się myślowo — opancerzając się w ten sposób przeciw miotającej się u wrót jej jestestwa nawałnicy.
I razem z temi słowami wypełzała ku niej, na pomoc, cała armja kłamstw, sposobików i dozwolonych słodko zbrodniczych zasadzek.
Nie strząsała ze swej szyi ust mężczyzny — lecz stała się nagle martwą i zimną w jego rękach. — Tak silną i nagłą była ta przemiana, iż wyczuł ją, jakby jasnowidzeniem. — Odsunął się sam i patrzył na nią z oddalenia. — To dopomogło jej do zupełnego zawładnięcia sobą.
Otworzyła powoli oczy, jakby wychodząc ze snu.
Nieokreślony uśmiech ironji zeszpecił jej usta.
— Czy to jest cały pański repertuar? — zapytała przeciągle.
Przeraził się.
Uczuł, że mu się wymyka i że oddziaływanie jego na nią jest widocznie zbyt słabe. — Tak sądził, nie mając do tej chwili nigdy sposobności do walczenia z taką siłą wkorzenionych w istotę kobiecą pragnień zastosowania się do szematu, nakreślonego przez ludzkość. Zwykle takie sam na sam, takie przedwstępne upojne pocałunki, w których celował, niweczyły wszelkie skrupuły i kobiety padały mu na ręce bez woli, a raczej z wolą doznania strasznych dreszczów rozkoszy, w której ginie się i odradza nieśmiertelnym prądem. — Gdy sądził ją już na tyle jakby zdrętwiałą, że dla niej nie istniały zewnętrzne światy, lecz koncentrowało się wszystko w jednem, niewysłowionem pragnieniu szczęścia, które sprowadza na usta kobiety uśmiech, a oczy jej przysłania łzami, ona miała na tyle siły i panowania nad sobą, aby z tych światów „obok“ zaczerpnąć brzydką ironię i z lodowym chłodem podać mu jakby kryształowy kubek pełen lodu.
Nie chciał jednak przyznać się do przegranej, tem bardziej, że doszedł sam do paroksyzmu namiętności.
Wyciągnął ku niej ręce...
— Pachniesz... ambrą... — wyrzekł ochrypłym głosem — masz ciało kobiet, które pachną wschodem...
Milczała.
Mówił dalej.
— Dlaczego marnujesz chwile życia? — Dlaczego nie chcesz doznać wrażeń, które pędzą dookoła nas, powołane koniecznością, musem. — Wszak dana ci została od natury piękność i żar twego ciała. Reszta — to świecidła, nabyte i sztuczne. Gdyby nam były konieczne, rodziłabyś się z niemi, jak rodziłaś się z pożądaniem i urokiem twego ciała, twych włosów płomiennych.... Reno! Reno!... Nie odwracaj głowy! Płomienie w tobie grają! — Drżysz cała? — Czujesz rozkosz? Czujesz?
Cicho — jakby powiew wiatru — odrzekła:
— Czuję.
Lecz nic w tem nie drgało — nic.
— Bądź moją! — szeptał, garnąc się znów do jej piersi.
— Pragnę tego i ja!... — odparła.
Rzucił się na nią...
— Otwarcie, szczerze, bez zastrzeżeń...
Wyprężyła się nagle i pchnęła go jednym rzutem rąk.
Coś, jakby krzyk, jakby łkanie, wydarło się jej z piersi. — Niewiadomo, czy był to jęk rozpaczy, czy krzyk triumfu zwycięzcy.
Porwała się i równocześnie, gdy stanęła na ziemi, odzyskała całą już i zupełną równowagę. — Owinęła się w szlafrok, ale tak umiejętnie, że przez delikatną jedwabną osłonę wydawała się jeszcze bardziej nagą niż poprzednio. — Z całą godnością znieważonej burżuazki przeszła na drugą stronę pokoju.
— Pan daruje, panie profesorze! — wyrzekła drewnianym głosem — ale nie wszystkie kobiety są do siebie podobne.
Pobiegł za nią. — Pochwycił ją tak, że rozdarł na niej peniuar.
— O!... Nie napróżno pozwoliłaś mi upić się zapachem twego ciała... — charczał — tak się nie skończy.
Ona wydarła mu się z rąk.
— Nie skończy się nic, bo się nic nie zaczęło — odpowiedziała.
— Omdlewałaś mi w ręku.
Mówiąc to czuł, że popełnia nietakt. — Panujący i kobiety nie lubią, gdy się je chwyta na gorącym uczynku chwilowej abnegacji. — Rena zmarszczyła brwi gniewnie.
— Tak źle nie było! — odrzuciła.
Uczuł teraz swój błąd. Lecz poprostu sam wysuwał się sobie z ręki. — Ta kobieta, tak silnie uzbrojona w przesądy ogólno ludzkiej moralności, derutowała go. — Rzucił jej więc, jak obelgę.
— Nie jesteś kobietą...
Oglądając podarte koronki peniuaru, odparła:
— Przeciwnie. Jestem kobietą, ale uczciwą... Ten rodzaj panu nieznany. Najlepszy dowód, iż nie uznajesz nawet małżeństwa...
Padło znów to słowo i wywołało jakieś ciężkie uczucie niesmaku. — Co więcej, odrazu sprowadziło ich dwoje z roli pożądających się kochanków — do roli nawzajem zastawiających na siebie sieci wrogów.
— Wytłumaczę pani, dlaczego nie uznaję małżeństwa! — odpowiedział, chłodnąc powoli.
— Oto dlatego, że nie znam kobiety godnej wysokiego miana żony...
Drgnęła cała i wpiła w niego wzrok roziskrzony...
— Tak — ciągnął dalej — są wprawdzie młode panny. Ale ich nieskazitelność jest musowa — jak zakonnic, zamkniętych za kratami, lub owych słynnych żon, przystrojonych w średnich wiekach w owe hermetyczne ceinture de chasteté. Nieskazitelność ta zatem niema waloru. W inne kobiety nie wierzę...
Drżała cała z oburzenia.
— Zbyt śmiało wobec mnie — zawołała. — Czy i we mnie pan nie wierzy?
Patrzył na nią przez chwilę. Coś tam lepszego załaskotało go pod sercem. Miała w tej chwili wyraz kobiety istotnie czystej.
Lecz mimo to odparł hardo.
— Jeżeli pani jest cnotliwą — to zapewne dlatego, że nie nadarzyła się pani sposobność prawdziwa, któraby pani odebrała wolę i siłę.
Chciała mu powiedzieć, iż ta „sposobność prawdziwa“ — była właśnie teraz, może najprawdziwsza i jedyna w jej życiu — ale duma nie pozwalała jej na to.
Natomiast — wyrzekła:
— A czy nie dowód to koncentracji ogromnej woli, aby unikać podobnych sposobności?
— To się nie da, takie sposobności nalatują same z ciemności i nieoczekiwanie druzgocą.
— Nic mnie zdruzgotać nie jest w stanie — odrzuciła wyzywająco.
Patrzył na nią przez chwilę przeciągle.
— Pani źle wybrała z grzechów głównych — wyrzekł wreszcie — bo Pychę — są tam o wiele milsze grzechy.
Zaczęła śmiać się dwornie.
— Zostawiam je Panu!
— Wolę grzeszyć rozkosznie — podjął tym samym tonem.
— Och! Znów rozkosz! Rozkosz!... — gardziła ironicznie. — Z przed dwudziestu laty wyszłe z mody efekta.
Wziął w rękę kapelusz jak grzeczny pan, który jest „na wizycie“.
— Co piękne i podstawowe, nigdy z mody nie wyjdzie. Kwiaty mają zawsze tę samą woń, burza tę samą grozę tragicznego piękna, westchnienia miłosne ten sam dźwięk. — Voila!...
Patrzyła nań wyzywająco, on wzrok ten pochwycił.
— Co najsmutniejsze! — wyrzekł — to to, iż pani zdaje się, że pani triumfuje.
Czuła, że bronić się musi.
— Och! Triumf byłby tu nie w miejscu. Pan nie byłeś na serjo wzięty.
— Głupio, ale byłem!
— Cieszy mnie to. Za to ja nie byłam.
Pożałował swej koncesji.
— Śmiem wątpić.
Nagle uczuł się jakby znudzony tą całą przygodą. Wydało mu się, że depczą po jakiejś piaszczystej pustyni, z której niema wyjścia.
— Zresztą ma pani rację drwić ze mnie — wyrzekł szybko — gram w tej chwili śmieszną rolę. Stoję wobec zagadki — wobec kobiety, negującej cel, do którego stworzoną została...
— Czy być uwodzoną przez was jest celem naszego życia? — przerwała mu gwałtownie.
I jego ogarnął gniew.
— Tak! — krzyknął prawie — tak! To wasz cel i do tego jesteście przeznaczone na świecie. Skoro usuwacie się od waszej służby miłosnej, wytwarzacie sytuacje chorobliwe, nienaturalne. Oto my — rozmawiamy ze sobą jak dwoje belfrów, którzy się poróżnili o rzeczy marne i smutne. A przecież jesteśmy swobodni, zdrowi i moglibyśmy dać sobie wzajemnie chwile prawdziwego szczęścia...
Wzruszyła ramionami.
— Być może. Ale to ma w sobie coś niezwykłego. Podczas gdy owo „szczęście“ spotka Pan w każdym kabarecie.
Tyle było w niej w tej chwili pogardy, iż prawie miała nad nim przewagę.
— I ręczę Panu, że Fryne... — ciągnęła — raczyła także dyskusją swych kochanków.
— Być może, ale Fryne potrafiła urozmaicać gdakania dyskusyjne...
Ukłoniła mu się bardzo po wersalsku.
— Żałuję... ale to przechodzi moje środki.
Jakaś dziwna zmiana oświetlenia, coś jakby niepokojącego zaczęło się przedzierać przez koronki firanek.
Ukazała mu okno.
— A więc nie dobrej nocy! Ale dnia dobrego!...
Patrzył na nią już spokojnie i prawie lekceważąco.
— Odchodzę! — uspokoił ją — muszę pani powiedzieć, że zaimponowała mi pani — i wyrazić żal, że ja pani nie mogłem zaimponować.
Zrozumiała bezwstydną aluzję i odczuła, że w ten sposób chciał dać jej do poznania, że oporem swoim nie zyskała jego szacunku.
I ta drobna, podła zemsta nad bezbronną jej wrażliwością przygniotła ją.
Był już przy drzwiach, spokojny — correct, a wydawał się jej w tej chwili znów bezczelnie piękny.
— I nie będzie mi to już dane... — ciągnął, akcentując coraz więcej swoją ironię — bo wyznaję, że cnotę mogę podziwiać zdaleka — ale nie ma ona dla mnie siły pociągającej! Madame!... j’ai l’ honneur!
Banalnie, elastycznie opuścił salon.
Za chwilę Rena posłyszała zamykające się drzwi wchodowe — następnie otwarcie bramy — powrót do mieszkania pokojowej, jej wejście do pokoju służby.
I zapadła wielka, bezbrzeżna cisza.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Rena zbliżyła się do sofy, na której leżała przed chwilą. Poduszki jeszcze zachowały odcisk jej ciała. Padła w tej samej pozie, w jakiej leżała poprzednio. — Zamknęła oczy i zasłuchała się w wewnętrzny głos swej istoty. Chciała gwałtem wydobyć ze siebie zadowolenie ze swego pysznego postępku. — Była nad przepaścią i pozostała znów bez skazy i przedziwnie według siebie doskonałą.
Lecz mimo tych usiłowań — powstawały w niej zupełnie inne wspomnienia i echa. — Nie była już w posiadaniu całej swej istoty. Wypełzały ku jej stopom, jej piersiom, jej szyi, jakieś niewidzialne, drżące usta i te zagarniały ją całą. — Nigdy nie wiedziała, co ma za znaczenie tego rodzaju senzacja. Dziś odgadywała... lecz całą resztą mocy odpędzała to odgadnięcie od siebie.
— Precz!... — szeptała — precz!...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Świt słał pod jej stopy delikatną, miłosną jasność...