<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Po długim, ciężkim śnie zbudziła się Rena.
Pierwsze uczucie jej było dziwne.
Jakby ktoś pochwycił ją żelaznemi szponami za serce i zdławił. Obejrzała się dokoła. Wszystko było to samo, codzienne, niezmienione.
A przecież pomiędzy nią a tą miłą powszedniością stanęła jakaś przeszkoda.
Zapadł jakiś welon — jakby gazy — i przysłonił wszystko.
Mimo to zajęła się gorliwie „domem“ i drobiazgowością życia codziennego.
Jak mała furja domowa, tak liczyła pilnie ilość szklanek, kieliszków i srebra, które pokojowa składała do kredensu. Własnemi rękami wstawiała do serwantki prześliczne empirowe solniczki, które miały w sobie jakiś rzadki wdzięk w legendę przechodzących czasów.
Nagle zadźwięczał dzwonek.
Pokojowa powróciła.
— Pan adwokat!
Rena wpadła do sypialni, nałogowo upudrowała się, ukarminowała usta, natarła się perfumami. Za chwilę wchodziła do salonu, wyniosła i niedostępna, jakby ta, która raczej rosą myła kwiaty, a nie skrzętnie oglądała klingi nożów, czy niema na nich plamy.
— Co mi pana sprowadza?
Bełkotał coś, nagle zaskoczony tą obecnością kobiety w szlafroku, z włosami ledwo spiętemi na karku i wonnej jeszcze od snu. Przytem po raz pierwszy był w jej mieszkaniu. Masy kwiatów, zalegających sprzęty, porozrzucane poduszki, nieład dziwny i suggestji pełen, mieszał jego naiwną duszkę porządnego i solidnego człowieka.
Mimowoli spojrzał na zegar, który wskazywał pierwszą. Wzrok Reny pobiegł za jego wzrokiem.
— Nie, nie... nie przyszedłeś pan zawcześnie! — zaczęła sama, nie wiedząc dlaczego nadzwyczaj serdecznie. — Wczoraj było u mnie kilka przyjaznych mi osób, stąd ten nieład...
— Proszę mi wierzyć, iż tylko ważna okoliczność...
— Ależ... usiądź pan.
Usiadł — i ona nagle przypomniała sobie, iż rozpoczęła z nim przed paru tygodniami z nudów grę dramatycznej kokieterji. Ponieważ obecnie musiała powrócić do dawnego trybu życia, należało podjąć znów tę kokieterję, jak coś należącego do programu życiowego. Ale uczuła się nagle wystygłą i zmrożoną. — Niemniej przeto przybrała pozę i mimowoli już enigmatyczny uśmiech wykwitł na jej ustach.
— Pani zdrowa? — zapytała, bawiąc się kiścią rododendronów.
Skłonił się w milczeniu.
Miała ochotę zapytać go — á quand le baptème? ale zdławiła w sobie tę niedyskrecję razem z szaloną żądzą śmiechu, która ją ogarniała.
On patrzył na nią zamglonemi oczkami, w których grał jakiś ukrywany sentyment.
— Będziemy musieli po raz wtóry stawać w konsystorzu.
— Jeszcze?
— Niestety! Zeznania pani uznane zostały za niewystarczające.
— Mówiłam prawdę!
Uśmiechnął się dziwnie.
— Czasem prawda staje się naszym — wrogiem.
— Więc co? Kłamać?
— Och, nie... przemilczeć. W tem tkwi mądrość zeznań.
— Należało mi to powiedzieć przed pójściem do konsystorza.
Zdziwione jego oczka ogarnęły ją całą.
— Zdawało mi się, że pani, jako kobieta, posiada w tych sprawach daleko idący zmysł orjentacyjny...
Ogarnęło ją uczucie wstydu. Zarzucono jej brak subtelności. — Wyprostowała się i odparła z godnością:
— Nie kłamię nigdy i nie umiem układać żadnych kompromisów życiowych...
Przysunął się do niej z krzesełkiem.
— Zawsze?
— Zawsze.
— Jest pani szczerą, zupełnie szczerą?
— Zupełnie szczerą!
Podniosła na niego wzrok tak jasny, że biedak doznał olśnienia. Mała jego figurka kręciła się jak wbita na szpilkę. Ona tymczasem myślała sobie, że jest on dziwnie podobny do jakiegoś zwierzątka. Nie mogła sobie tylko przypomnieć, gdzie widziała takie małe, najeżone zwierzątko, nieszkodliwe i wyobrażając sobie, że zajmuje jakieś ważne stanowisko w wszechświecie.
— Więc będę musiała iść do konsystorza? Znów? — zapytała, przeciągając się z całą nudą na samo wspomnienie niemiłych chwil, spędzonych wśród murów kapitulnych, z których aż kapało od chorobliwego szematu nadmoralności torturującej
Lecz „adwokacina“ pospieszył ją uspokoić.
— Och! Tym razem rzecz będzie daleko prostsza. Zeznania będą gotowe, pani tylko podpisze.
Otworzyła szeroko oczy.
— Jakto? Zeznania gotowe? Naprzód?
Uśmiechnął się dyskretnie.
— Mój Boże... tak...
Nastała chwila milczenia. — Wreszcie adwokat dodał:
— Nie powinna pani się usuwać od podobnej formalności. To drobiazg, a sprawę przyspieszy... Zdaje mi się, iż pani także chodzi szalenie o odzyskanie swobody?
Zawołała z uczuciem jakiejś pasji:
— Ach, tak!...
Słysząc dźwięk swego głosu, zrozumiała, iż pasja ta bierze źródło w niepohamowanym żalu, jaki zrodziła w niej scena nocna z Halskim.
Iść za mąż — byle jak, byle za kogo — tylko dlatego, aby go nauczyć, że bezkarnie z nią igrać nie można!
Wpiła swe oczy w akwokata. Dlaczego się ożenił? Tego łatwo byłoby doprowadzić do ołtarza. Był to jeden z tych bezbronnych, na których kobieta nalatuje jak wampir i którego usidłać można nawet drugorzędnemi środkami, nie naruszając wielkich środków. Równocześnie przyszło jej na myśl, do jakiego zwierzęcia ów adwokat jest podobny. Oto widziała kiedyś, w jakiejś szkaradnej restauracji niemieckiej, przyrząd do wykałaczek, z porcelany czy fajansu. Przyrząd ten miał kształty jeża, a ponatykane w grzbiet wykałaczki imitowały kolce. Najeżona czupryna i moralna dusza adwokata czyniły go dziwnie podobnym do tego porcelanowego potworka. Odkrycie to ucieszyło ją i zabawiło zarazem.
Popadła w jakiś galgenhumor. Zwinęła się w kłębek i ziewnęła bezceremonialnie.
— Pan wie... panie mecenasie, że zaczynam się nudzić piekielnie...
Chrząknął, nastawił się, poczerwieniał.
— Przez ten proces siedzę w mieście jak przykuta. Niedługo zacznę chorować — chorować na ciele i na duszy...
— Ja także siedzę w mieście.
— Tak, ale pan siedzi we dwoje, a ja sama, to ogromna różnica.
— Żona moja wyjeżdża na kilka tygodni do swoich rodziców...
— A...
Pomyślała, iż pan adwokat jest przezorny. Pragnie się zabezpieczyć podczas nieobecności żony. Był to taki sobie ukryty immoralista. Najniebezpieczniejsze pod słońcem stworzenie. Poszukała w swej myśli coś, czemby go przybić mogła.
— Wie pan co? — rzuciła niedbale — czy nie dobrze byłoby pogodzić się z mężem?
Wytrzeszczył oczy zdumiony.
— Jakto? Z czyim?
Swawolny, przeciągły śmiech przepoił ją całą.
— Przecież nie z mężem pańskiej żony! Z moim własnym! Z panem Bohuszem!...
Cieszył ją podwójny spadek jego humoru.
Przerwany proces, więc brak honorarjum, dalej ten mąż, wkraczający nagle w podbójcze zamiary...
— Przecież pani się z nim rozwodzi! — wybełkotał.
— Ach, panie! Jakże pan mało zna kobiety! Dziś się rozwodzimy, nienawidzimy, gotowe jesteśmy wynająć zbira, któryby zakłuł takiego pana na rogu ulicy... Na drugi dzień, co mówię — czasem w kwadrans, w pięć minut, konamy z pragnienia, aby połączyć się z nim na nowo.
— Daruje pani, ale to chyba czynią kobiety, których nie można brać na serjo!
Porwała się nagle i zaczęła ze swawolą dziecka rozrzucać dokoła siebie kwiaty i poduszki. Radość jej wzmagała się. Teraz przez wszystko przebiła się myśl, jaką niespodziankę urządziłaby Halskiemu, gdyby tak nagle ujrzał ją w najlepszej zgodzie opartą na ramieniu męża.
— Wściekłby się ze złości! — myślała błyskawicznie — tem bardziej, że taki Bohusz jest tak bardzo dekoracyjny... o wiele piękniejszy od Halskiego i bardziej mężczyzna. — Byłaby to znakomita zemsta... tak... tak...
Zapomniała zupełnie o „adwokacinie“. On zaś ze swej strony patrzył na te nagłe jej wyskoki temperamentowe, jak na coś niepojętego. Miał w życiu do czynienia z doskonale unormowanemi kobietami burżuazji. Raz jeden tylko zawiązał romansik z młodą cyrkówką, która, ile razy się upiła, robiła tego rodzaju wyskoki, jak Rena. Czyżby ta jego klientka była także pijana od samego rana?...
I nagłe zapytanie Reny — zrobione bezwiednie — prawie bez jej woli, utwierdziło go w tem przekonaniu.
— Może się pan ze mną napije koniaku?
Popatrzył na nią z większem jeszcze zdziwieniem, a potem powstał, zbrojąc się nagle w honorowy obowiązek.
Nie powinien był korzystać z chwili podniecenia tej damy. Zdawało mu się bowiem, że z wielką łatwością przyszłoby mu stać się panem sytuacji. Lecz on miał inne pojęcie o podobnej sytuacji. Zupełnie zimno, correkt, wziął swoją panamę i powstał z miejsca.
— Pani daruje... ale muszę spieszyć do pracy.
— Szkoda!
— Ja także bardzo żałuję. Ale mam termin.
Nie ruszyła się z miejsca. Już wesołość jej powoli ginęła. Wyciągnęła ku niemu rękę.
— Do widzenia zatem.
— Żegnam panią. A proszę nie zapomnieć stawić się na wezwanie w konsystorzu.
— Ah! Mon Dieu!... Qui!...
Wyszedł.
A na Renę opadł nagle jakiś wampir rozpaczliwego smutku. Wgryzł się w jej mózg, w serce. Zdawało się jej, że nagle postarzała się, że tak, jak rano przy przebudzeniu, znajduje się odgraniczona od całego zewnętrznego, wydzielonego jej świata przejrzystą, ale nieprzebytą zasłoną.
I myśl owa pogodzenia się z mężem zdawała się jej wymyśloną chyba katorgą, aby ją jeszcze więcej zamęczyć i pogrążyć w udrękę.
— Nawet aby się na nim zemścić, nie mogłabym! — myślała.
I nagle przeraziła się.
Halski wyrastał w jej myśli do godności owego niego, którym kobieta chrzci dominującą postać męską w swej egzestencji uczuciowej. Gdy mężczyzna traci w myślach kobiety nazwisko, imię, a staje się Nim, jest to niezbity dowód, iż wstąpił na tron, który jej pasja, namiętność czy sentyment wznosić zaczęła.
— Cóż to znowu? Cóż to znowu?... — warczała formalnie w kierunku lustra, które odbijało jej postać, spowitą w fałdy szlafroka — oszalałaś? Mało cię sponiewierał, odtrącił, obraził? Ty... ty... bez ambicji...
I nagle, prawie głośno, wyrwało się jej pijane gniewem słowo:
— Małpo jedna!...
Obejrzała się trwożnie. Nie było nikogo, ktoby podsłuchać mógł tę szkaradną brutalność, z jaką przywoływała sama siebie do porządku.
Zrozumiała jednak, że będzie teraz musiała być bezwzględnie okrutną względem siebie, że jeśli kiedy, to właśnie obecnie zaczyna się okres jakiejś walki z wrogiem olbrzymim, silnym, potężnym, nieznanym jej jeszcze, a wyłaniającym się ku niej z obsłonek mrocznej tajemnicy.
I samo spojrzenie na zgniecone poduszki sofy, które zachowały jeszcze odcisk jej ciała, przypomniało jej chwile, w których rzeczywiście omdlewała w uścisku i oddechu Halskiego.
Dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy. Dreszcz gorący, pełen echa rozkoszy.
— Nie! Nie! — krzyknęła, rzucając się gwałtownie ku drzwiom sypialni — wszystko, tylko nie tak...
Ogarnął ją bowiem lęk, że ten wróg, idący z nią do walki, to będą jej zmysły, trzymane jak pantera czarna i tragiczna na uwięzi, w głębi mrocznej i okratowanej prętami klatki.
To był tej kobiety najwyższy lęk.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.