Kobieta bez skazy/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta bez skazy |
Wydawca | Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lwów — Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W parę dni później Rena poszła do Weychertowej. Nie wiedziała, dlaczego tam idzie. Ale nie mogła wytrwać dłużej w samotności i opuszczeniu. Nawet Ali wyjechał na kilka dni do swej siostry, baronowej Von Dorf, na wieś. Wszyscy gotowali się do letniego wyjazdu. Rena to czuła przez skórę i zdenerwowanie swoje składała na to, iż ona jedna razem z niewolnikami bruku „tkwić“ musi w mieście. Wiedziała jednak, że z jej paczki jest jeszcze Maryla i Weychertowa. Miały one dzieci, a te musiały czekać, aż wakacje pozrywają ich pęta.
W gorące, upalne, pełne burz popołudnie poszła Rena do Weychertowej.
Bez starania ubrała się. Nie miała do tego „smaku“. — Włożyła jakąś suknię, jakiś kapelusz. Widziała się jednak w lustrze interesującą, bladą, z wyrazem jakiegoś zawodu na twarzy.
— Gdybym była mężczyzną — myślała — szalałabym za taką kobietą. Tymczasem ja...
Idąc pełnem słońcem, jakby wyzywając całe piekło i chłonąc je wszelkiemi porami ciała, szydziła:
— No i cóż?... Czyż nie szaleją za tobą? Szaleją! Tylko co? Żenić się nie chcą!
I w jednej chwili miała ochotę stanąć tak na ulicy i zacząć wołać:
— Łaski! Nie znęcaj się nademną!
Jakaś urosła w niej ta druga, która zaczęła smagać ją biczem brutalnej krytyki.
Wlokąc się tak ulicą, potknęła się o jakiegoś mężczyznę.
Był to Ottowicz.
Stał przy jakiejś wystawie sklepowej damskich kapeluszy, w postawie wyczekującej. Był piękny jak zawsze i melancholijny. Nie miał pozoru uwodziciela, lecz raczej uwodzonego. To się odrazu wyczuć dawało.
Zobaczywszy Renę, powitał ją uprzejmie.
— Gdzież tak? Gdzież tak spiesznie? — żartował.
— To mniejsza, gdzie ja dążę... ale co pan tu robi przed naszą wystawą?
— Czekam!
— To pana rola...
Zaczął się śmiać.
— Ma pani rację. Jestem z tych ludzi, którzy zawsze czekają. Gdy budzę się rano, czekam, że mnie coś we dnie spotka, czekam w południe, czekam wieczorem, czekam całe życie.
— Obecnie czeka pan na kogoś, który jest w sklepie z kapeluszami. A więc... kobieta.
— Naturalnie.
— A!... Ona tam jest?
Troszkę się zafrasował.
— Nie, nie... — wyrzekł szybko — tam jej niema. Tam jest moja żona!
— A!...
— Wybiera kapelusz na drogę, jedzie jutro.
— A pan ją odwozi?
— Tak... do Bad Hall — potem wracam.
— I odwozi pan Jankę?
Zaczęli śmiać się oboje. Pozycja, jaką sobie Ottowicz wytworzył, lawirując pomiędzy kochanką i żoną, była wcale niepowszednia. Proces rozwodowy Ottowiczów prowadził się gorliwie, mimo to małżeństwo nie przestawało mieszkać pod jednym dachem. Rozwiązano tylko tę sytuację w ten sposób, że pani Ottowiczowa, która była trochę estetyzująca i artystyzująca, urządziła sobie na wyższem piętrze kamienicy, zamieszkiwanej przez nich oboje, małe mieszkanie i tam przesiadywała parę godzin dziennie.
Mówiło się wtedy, że pani jest „u siebie“.
To „u siebie“ nie przeszkadzało schodzić pani Ottowiczowej co chwila na dół, siadać do wspólnego stołu i zajmować swojej sypialni. Wszystko to stanowiło przedmiot uciechy służby i domowników, a dla gości było źródłem ciągłego podziwu i najkomiczniejszych pomyłek.
Właściwem jednak usprawiedliwieniem tej afery były tu dwie małe dziewczynki, drobniuchne i mądre, które oboje rodzice kochali do szaleństwa. Wyrok separacyjny przyznał Ottowiczowej obie córeczki. Ottowicz przecież nie mógł się rozstać z niemi. Dzieci także ubóstwiały ojca.
I tak — pod pozorami komedji, a nawet farsy dla ludzi, którzy są po prostu w sprawach bardziej skomplikowanych krótkowzroczni, rozgrywała się bolesna tragedja ludzi uczuciowych, którzy wpadłszy w zasadzkę, poradzić sobie w niej nie mogli.
Dla służby, dla trywialnych natur było to wszystko niezrozumiale komiczne, w gruncie rzeczy była to szalona walka wyższych, doskonalszych, bardzo uduchowionych instynktów.
„Świat“ tego nie rozumiał i naśmiewał się z tej małżeńskiej pary, napełniającej wrzawą swego rozwodu całe miasto, a spacerującej razem obok dzieci, lub czuwających w nocy nad łóżeczkiem gorączkującej dziewczynki. To przechodziło zakreślone linje szematu. Małżeństwo rozchodzące się powinno wyszczerzać na siebie kły i odkrywać tajemnice pożycia. Wtedy będą nieśmieszni i łatwo zrozumiali.
Rena przez wielkie szyby wystawy widziała smukłą, pańską postać Ottowiczowej i jasne główki dzieci. Ktoś im przymierzał bretońskie czapeczki z miękkiego fularu. Barwa purpury migała w rękach kobiet, jak świeżo zerwane pęki maków.
W oczach Ottowicza, patrzących także w głąb sklepu, Rena dostrzegła przeogromną głębię uczucia. Tam były jego dzieci i matka tych dzieci...
Rola uświadomionej Janki wydawała się w tej chwili bardzo drugoplanową i bardzo niewyraźną.
— Byłem u pani Weychertowej — podjął nagle Ottowicz.
— Właśnie tam idę.
— Zastanie pani jeszcze pannę Janinę. Halski, który tam był także, wyszedł razem ze mną.
— A! Pan Halski był także.
Ottowicz roześmiał się.
— Ha! Co pani chce!... On revient toujours â ses premiers amours...
— Och!...
— Tak! Tak! Pani o tem nie wie? To tajemnica poliszynela. Jeszcze przed kilku laty...
Rena wyprostowała się.
— Nie było mnie tu przed kilkoma laty!
— Prawda, prawda. Pani dopiero spłynęła do nas lat temu trzy, czy cztery. Wówczas już ta aferka była skończona...
Wszystko w Renie dyszało przyspieszonem tempem. Zmarszczyła brwi, zagryzła usta. Czuła potrzebę wyrzucenia ze siebie dławiącego ją gniewu, żalu, bolu, czegoś strasznego, czego określić nie mogła.
— Z dziwną lekkomyślnością wyraża się pan o Weychertowej — panie Ottowicz — wyrzekła wyniośle.
— Ach! Mój Boże! — odparł z uśmiechem człowieka, który, sam grzesząc, potrzebuje pobłażania — to są małe grzeszki, które dodają tylko wdzięku kobiecie.
— Nie, panie! — tylko wielkie zbrodnie podnoszą występki do rozmiarów cnoty. Te drobne grzeszki, to robactwo, które szpeci...
— Och! Och! Zbyt pani surowa. Dla mnie Weychertowa, nadto prude, nie miałaby cechy kobiecej.
— Mimo to żona pańska, która jest bez zarzutu, ma wielkie cechy kobiety.
Rzuciła mu to w twarz, prawie wyzywająco. Oczy jej płonęły, usta drżały.
On popatrzył chwilę w głąb sklepu i odrzekł trochę zmienionym głosem:
— Tak... zapewne... Ale, widzi pani, są rozmaite rodzaje owej kobiecości. Żona moja należy do tego rodzaju, który się szanuje...
— Ale który się porzuca i zdradza! — dokończyła. — Żegnam Pana!...
Pozostawiła go zdumionego, nie podając mu ręki. Wzburzona pędziła w stronę domu Weychertowej.
— Więc to tak? — myślała — to tak? Dawny jej kochanek! Podli! Oszukali mnie, niegodziwi!...
Zdawało się jej w tem zapamiętaniu, że Halski i Weychertowa, kochając się przed kilkoma laty, dopuścili się względem niej najpotworniejszej zdrady...
— Ja ich nauczę!... Ja powiem wszystko redaktorowi, ja z niej zedrę maskę!... Ja jemu wykażę, kim są te kobiety, które on stawia mi przed oczy, jako wzór do naśladowania. Ostatni raz będę u niej, ale pójdę! Pójdę! Pójdę!
Wpadła do bramy. — Upudrowała się jednak na pierwszym załamie schodów. Żałowała, że nie ubrała się staranniej. Gdyby wyszła pół godziny wcześniej z domu, zastałaby tu Halskiego.
— Lepiej jednak, że go niema!
Dzwoniąc już do drzwi, chciała się cofnąć. Kto wie, czy nie wrócił później, wyszedłszy dla niepoznaki z Ottowiczem. Lecz już drzwi otworzyła bosa piastunka, której fartucha, wątpliwej czystości, trzymało się dwoje przestraszonych dzieci. Od progu uderzył Renę wieczysty, inkrustowany w portjery przedpokoju zapach smażenin wszelkiego rodzaju. Badawczo przebiegła oczyma wszystkie kąty. Krytycyzm jej wyostrzał nagle. Dojrzała furę starych palt, płaszczów i kapeluszy Weycherta, jakiś smoking, wyranżerowany, zwalony na kufer i niesprzątnięty.
Dawniej nie raziło jej to wszystko, lecz dziś wzmogło tylko jej nienawiść.
— Śliczna, podniosła atmosfera! — szydziła w duszy.
Piastunka pytała ją ordynarnie:
— Czego?
Prawie popchnęła ją i nie odpowiadając, weszła do salonu. Weychertowie mieszkali w jednej z tych starych kamienic, które się przechowuje z ekstazą, jakoby konserwując bezcenne pamiątki. Pokoje były w wieczystej kłótni z umeblowaniem, piece nie funkcjonowały, okna zdawały się wylatywać z futryn. Weychertowa brakiem smaku nie potrafiła przyczyniać się do wydostania jakiej takiej harmonji. Subtelniejsze natury musiały się tu potykać ciągle o jakieś kontrasty, szarpiące nerwy.
Weychertowa siedziała właśnie na nizkim pufie z obdartą frendzlą i żarliwie wykładała jakieś kombinacje mody klęczącej Jance. Obfity biust, wylewający się po prostu na brzuch, nie powstrzymywany gorsetem, był jakby głównem atutem tej kobiety. Ubrana była w biały, muślinowy szlafrok, dość świeży. Pod lekką tkaniną widać było błękitne wstążeczki, któremi nawleczona była koszula.
— Jak młode dziewczę! — szydziła w duszy Rena.
Witała się z obiema kobietami na pozór serdecznie. Rzuciła się na fotel, z którego poprzednio zdjąć musiała jakiś kawał papieru, zasmarowany zieloną i czerwoną farbą, przedstawiający próby malarstwa młodych Weychertów.
— Ach te dzieci! Nie można nawet porządku w domu utrzymać!...
Rena patrzyła na nią badawczo.
— Zapewne. Jeżeli się chce mieć czyste i estetyczne interieur, należy nie mieć dzieci.
Weychertowa roześmiała się na całe gardło.
— Więc co zrobić? Podusić? Potopić?...
— Nie! Lecz skoro się ma dzieci, należy zrezygnować z roztaczania jakiegoś uroku, właściwego kobietom!
Uświadomiona panna podjęła natychmiast!
— Tak! Tak! Racja! Dlatego ja zapowiedziałam Ottowiczowi, że nie będziemy mieli dzieci!
Rena uśmiechnęła się ironicznie.
— Ottowicz lubi bardzo dzieci...
— Nie sądzę!
— Ale ja jestem przekonana. Przed chwilą widziałam go przed sklepem Au Gainsborough. Stał jak zahypnotyzowany. W głębi widać było jego dziewczynki, którym przymierzano podróżne kapelusiki.
Lecz uświadomiona panna zdawała się nie brać do serca ironji Reny.
— Phi! — zawołała — to są jego ostatnie familijne podrygi!
Słowa te wprawiły Weyhertową w szaloną wesołość. Śmiała się, a spazm śmiechu podrzucał masy jej różowego ciała.
Rena patrzyła na nią z coraz więcej wzrastającą odrazą. Nie mogła sobie na razie uprzytomnić Halskiego, z jego wykwintnym erotyzmem, związanego stosunkiem z tą tłustą, bardzo pospolitą kobietą.
Zwłaszcza ten śmiech, przelewający się po prostu w głębi jej gardła, wydętego i podanego naprzód, był nad wszelki wyraz ordynarny i niemiły.
— Jak on to mógł znieść! Jak on to mógł znieść! — myślała — i nie tylko znosił, ale nawet pożądał!...
Janka odwróciła się ku Renie z figlarnym błyskiem w oczach.
— Chwalisz się zawsze instynktem! — zaczęła — a teraz instynkt zawiódł. Przed chwilą był tu Halski!
Rena była przygotowana, iż lada chwila to nazwisko padnie. Niemniej kosztowało ją dużo wysiłku, aby odparować.
— I cóż z tego?
— Sądziłam, że ci będzie przyjemnie spotkać się z nim. Mówiliśmy o tobie i...
Weychertowa rozłożyła się ciężko na przysuniętym fotelu.
— Janko! — wyrzekła — nie rób plotek!
— Jakich plotek? — oburzyła się uświadomiona panna — Halski nic tak dalece złego o Renie nie mówił...
Na Renę uderzyły płomienie.
— Jakto tak dalece złego? — zapytała.
Weychertowa pragnęła interweniować.
— Ależ Janko... proszę cię...
Rena się porwała.
— A nie! A nie! Proszę o bliższe wytłumaczenie. Chcę wiedzieć — co taki pan ośmiela się o mnie mówić.
— Och mój Boże! Powiedział, że... że nie masz temperamentu!
— ?...
— No tak. To nie jest nic złego. Ale w ustach Halskiego urasta to do rozmiarów wielkiej złośliwości. Według niego kobiety, obdarzone temperamentem, jedynie są godne uwagi i liczą się na świecie.
Rena wydęła usta wzgardliwie.
— Dla takiego pana rzeczywiście jedynie ladacznice przedstawiają się zajmująco!
Jakiś błysk zapłonął nagle w oczach siwych Weychertowej. Nie poruszając się z miejsca, odparła:
— Och! Gdybym ci wyliczyła nazwiska dam, które uległy Halskiemu...
Rena przebiła ironicznie:
— Załóżmy się, że nie wyliczyłabyś. Przynajmniej ominęłabyś niektóre!...
Leniwie, powolnie Weychertowa podniosła się na łokciu i spojrzała w oczy Renie.
Bez słów — porozumiały się. Weychertowa odczuła, że Rena wie... i że ją nienawidzi.
— Zresztą — ciągnęła Rena — z tym panem nie zgodzę się nigdy, gdyż dla mnie jedyne prawo do miana kobiety ma taka istota, która przeszła przez życie bez zarzutu.
— O! — zaczęła się bronić Weychertowa — mówisz to dlatego, że Halski nie ferlakurował ci z blizka, tylko na żarty zdaleka. Gdybyś jednak odczuła, co jest zbliżenie się takiego człowieka, gdyby on uwziął się na ciebie...
Rena przerwała jej nagle:
— A skąd wiesz, że tak nie było?
Weychertowa obrzuciła ją pewnym siebie wzrokiem.
— Przypuszczam. Halski nie gustuje w takim właśnie rodzaju kobiet. Jemu trzeba zupełnie innej piękności.
Panna uświadomiona zaczęła śmiać się cichutko a złośliwie.
— Ha-re-mo-wej! — zaśpiewała na nutę orjentalną.
Rena popadła jakby w rodzaj wściekłości, starannie ukrytej.
— Mylnie sądzicie! Halski czynił wszystko co mógł, abym mu uległa...
Może byłaby tu zatrzymała swe zwierzenia, gdyby w oczach obu kobiet nie było powstało zaakcentowanie sceptycznego niedowiarstwa.
— O! o!... — zamruczała Janka, czołgając się na kolanach aż do Reny.
Weychertowa milczała, ale oczy błyszczały jej, jak u kota.
Rena triumfalnie powiodła po nich wzrokiem.
— A ja mu się oparłam! — wyrzekła dobitnie, prostując się w hieratycznej pozie.
Weychertowa pokręciła głową.
— I odszedł z niczem?
— Z niczem!
Tyle było siły w głosie Reny, że pierwsza uległa jej uświadomiona panna.
Rzuciła się cała ku Renie.
— Gdzie to było? Jak? Kiedy? Moja złota! Opowiadaj!
— Trzy dni temu — po waszem wyjściu odemnie...
— W nocy?
— Tak!
Weychertowa próbowała opozycji.
— Wszak wyszedł i to bardzo niegrzecznie — wtedy właśnie, gdy pokazywałaś swoje podwiązki.
Rena odczuła ukłucie.
— Tak! Ale powrócił! — odparła hardo.
Teraz już i Weychertowa powstała i przysunęła ku niej swój puf.
— I jak? I jak?
Rena wyzyskała sytuację.
— Och! Jak zwykle w takich razach. — Rzucił się jak zwierz, szalał, błagał, prosił. Płakał nawet, włóczył mi się u nóg...
Za ręce gorączkowo porwała ją panna.
— A czy całował?
Rena milczała.
Panna dalej nacierała:
— A jak? — Czy umie całować? Czy ma dobrą szkołę?
I znów milczenie.
Obie kobiety przeżywały w tej chwili całą serję dziwnych, wstrząsających dreszczów. Na ciele ich ożywały stygmata pocałunków Halskiego. Pierwsza otrząsnęła się Rena. — Na szept lubieżny Janki pytającej:
— A czy całuje w ucho? Podobno to najprzyjemniejsze w ucho!
Odparła ostro:
— O tem nie wiem! Wogóle za co mnie bierzecie? — Czy przypuszczacie, że ja pozwoliłabym się całować?
Urwała chwilę, wreszcie dodała:
— Odtrąciłam go natychmiast!
Panna uświadomiona zaczęła zanosić się od śmiechu.
— Musiał mieć głupią minę.
— O, bardzo głupią! — odrzekła Rena.
Weychertowa powróciła na dawne miejsce. Opadła znów na kombinację pufu i poduszek. Zamyślona wyrzekła jakby do siebie:
— Nadzwyczajnie!
Rena rzuciła niedbale:
— Według mnie, bardzo zwyczajnie! Uwodzicielowi gęsi i pokojówek zachciało się sięgnąć po prawdziwą kobietę. Dostał po palcach i będzie miał naukę.
— Tak! Tak! — dodała jakby sennie Weychertowa — to może i lepiej. Nauczyłaś go rozumu za nas wszystkie...
— Jakto za was wszystkie? Czy i ty?
Weychertowa broniła się miękko.
— Ja? Cóż znowu! Mówię wogóle o kobietach. Zresztą... ten pan i do mnie czuł zapały...
Jak na sprężynach, panna uświadomiona zwróciła się ku niej.
— I cóż? Oparłaś mu się? Rzucił się na ciebie także?
— Nie! — odparła Weychertowa, kłamiąc z całą bezczelnością. — Na mnie się rzucić nie śmiał!
Płomienie oblały Renę. — To kłamstwo, odziane w dodatku w bezczelne szyderstwo, zraniło ją. Chciała odpowiedzieć coś brutalnego, ale przerwał jej żałosny głos Janki, tarzającej się po dywanie.
— Na mnie się nikt nie rzucał.
— Przyjdzie i to! — uspakajała ją Weychertowa.
— Kiedy? Przecież idę za mąż!
Rena odzyskała panowanie nad sobą.
— Właśnie — kiedy pójdziesz za mąż.
Przyczyniło się do opamiętania Reny wsunięcie się do pokoju najmłodszego dziecka Weychertów. Było brzydkie, miało krzywe nogi i źle było ubrane. Nie usprawiedliwiało swej obecności w salonie, nawet takim, jak ten, w którym trochę rezedy i bławatków gniło w jakimś lanym wazoniku szklanym, a meble w rodzaju mebli, strojących poczekalnie dentystów, zdawały się wstydzić swej szpetoty, pokrywając się szarym welonem dawno nie ścieranego kurzu.
Dziecko przypełzało do matki i zaczęło ocierać swe zamorusane ręce o biały batyst szlafroka.
— Daj mi spokój! — ofuknęła je Weychertowa.
Dziecko zaczęło się mazać, jak to czynią dzieci „niższej klasy“, bez łez, jedynie dla potrzeby zajmowania sobą uwagi.
— Wynoś się stąd! — krzyknęła słodko dama.
Dziecko uderzyło w jeszcze większy płacz.
— Niańka! — wrzasnęła Weychertowa.
Z głębi mieszkania doleciał tupot bosych nóg.
Na Renę te tajniki macierzyńsko-domowe działały w sposób wysoce niemiły. Jednak z jakąś pasją nurzała się teraz w tej atmosferze.
— Oto — myślała — co wystarcza takiemu Halskiemu. Nie twoje rododendrony, Ropsy i plecy Imperji. Patrz się, ażebyś wiedziała, z kim miałaś do czynienia. Szeroki biust Weychertowej kryje szpetotę otoczenia.
Dziecko wrzeszczało coraz głośniej.
Panna uświadomiona porwała się, zatykając uszy.
— A! A! Nie mogę tego znieść!
— Rzeczywiście! Ta mała jest nieznośna! — odezwała się Weychertowa. — Ale to wina niańki. Czemu ją wpuszcza? Ale to jest niepodobieństwo dostać porządną sługę. To już trzecia w tym miesiącu...
Rena powstała.
Dyskusja dalsza groziła objęciem terenu służbowego. To już było nad jej siły. Dziecko wrzeszczące wydało jej się nagle podobne do Halskiego. Wstręt jej wzmógł się. Taki bękart, podrzucony w cudze gniazdo, napawał ją pogardą i gniewem.
— To komplet! — pomyślała z największą goryczą.
Odrąciła jakiś marny zeszycik widoczków z Wenecji, plączący się samotnie na stole.
— Odchodzę!..
— Ja z tobą! — zawołała uświadomiona panna, wciągając pośpiesznie śliczny płaszcz z mieniącego się jedwabiu.
Weychertowa pożegnała je, leżąc ciągle na swej kombinacji meblowej.
— Może będziecie wieczorem w kawiarni na Zamku? Gra muzyka. Przyjdę.
— Czy z redaktorem?
— O nie! Dałam mu urlop — pojechał do Zakopanego.
Rena zaczęła śmiać się szyderczo.
— Jakżeś łaskawa.
— ?...
— Że mu pozwoliłaś odwiedzić żonę.
Weychertowa przybrała pobożną minę.
— Spełniam mój obowiązek względem tej biednej kobiety. Czuwam, ażeby jej nie stała się żadna krzywda. — Zawiózł jej kapelusz i lekarstwo, które mi bardzo pomogło na kaszel.
— Jesteś aniołem!
— Ach nie! Nie mogłabym tylko znieść, aby z mego powodu cierpiała kobieta.
Uświadomiona panna, przypinająca w tej chwili do rozwianych włosów coś nakształt tureckiego feza, ozdobionego dwoma rogami, przytakiwała gorąco.
— Tak być powinno! Tak być powinno! Ja także czuwam, ażeby Ottowicz dał swojej żonie alimenta. — Naturalnie w odpowiednich rozmiarach. Nie pozwolę go obdzierać. Coś przecież musi i dla nas pozostać!
— Zostanie! Zostanie! I wcale nie mało — uspakajała, śmiejąc się, Weychertowa.
— Spodziewam się! — zawołała wesoło Janka, podając jej rękę. — Coś, za coś! Mam opinię zupełnie zepsutą. Niechże wiem dlaczego!...
Rena w milczeniu dotknęła dłoni Weychertowej, wiecznie miękiej i gorącej, i wyszła szybko na wschody. — Dusiła się w obecności tych dwóch kobiet, które wydały jej się w tej chwili do gruntu zepsute i bezczelne. — Czuła się doskonałą i nieskazitelną w porównaniu z niemi.
— I duchowo i fizycznie!... — powtarzała w myśli, jakby suggestjonując sobie radość z powodu swej doskonałości.
W bramie dopędziła ją Janka. Czemprędzej wsunęła jej rękę pod ramię.
— Doprawdy... — wyrzekła — ta Weychertowa jest bezczelna...
— ?...
— Widziałam kapelusz, jaki wybrała dla żony redaktora. — Ubrany wstążką z pękiem akacji. Powiadam ci, horrendum. Chyba umyślnie, ażeby uwidocznić jej szpetotę...
— Och!
— No tak! A potem z tem lekarstwem. Ja na miejscu redaktorowej nie brałabym tego lekarstwa.
— Dlaczego?
— Bałabym się!
Rena aż drgnęła. — Była to potworna insynuacja uczyniona z dziką lekkomyślnością. Lecz uświadomiona panna już cieszyła się innem wrażeniem.
— Widzisz! Widzisz! Oglądają się za nami!
— Jesteś bardzo pięknie ubrana.
— O! Nie!... Ale to dlatego, że o mnie coraz gorzej mówią!
— I cieszy cię to?
— Szalenie! To dowodzi, że jestem coś warta. — Biada kobiecie o której już nikt nic nie mówi.
— Zapewne. Niech mówią, ale coś dobrego!
— Och, moja droga! Co za komiczne przesądy, lepiej niech nad taką kobietą śpiewają requiescat in pace!..
Śmiała się, kręciła głową — fez jej przekrzywił się na bok. — Dostrzegła to w szybie — zatrzymała się, aby go poprawić. Rena zauważyła, iż rzeczywiście ludzie oglądają się za nią. — Podrażniona chciała ją pożegnać, lecz Janka chwyciła ją za rękę.
— O! Nic z tego!... Weźmy dorożkę — pojedziemy do „Splendidu“, tam na terasie będzie na mnie czekał Ottowicz. Pojedziemy na raki. Może i dla ciebie się kto znajdzie!
Rena chciała zaprotestować. Wymawiała się swoją niedbałą tualetą.
— Przeciwnie, w tej białej sukni i w tej panamie z welonem bardzo ładnie wyglądasz...
Śmiała się wesoło.
— Prawie jak panna... żeby tylko nie te ażurki w bluzce... Jesteś chytra, wiesz jak się ubierać, aby działać... Cóż dziwnego, że się na ciebie rzucają?
Westchnęła.
— Ale ty masz ciało! — Ja nie mam.
Wsiadły do dorożki. Renę ogarnęło jedno pragnienie. Chciała dowiedzieć się jak najwięcej szczegółów o dawnym stosunku Halskiego i Weychertowej. Wreszcie przemogła nieśmiałość, która ją napadła.
— Po co Halski był u Weychertowej?
Uświadomiona panna wzruszyła ramionami.
— Ha... redaktor wyjechał... — rzuciła przez zęby.
— Jakto?
— Bardzo prosto?
— O!
Zajechały przed kawiarnię „Splendid“. W ostatnich blaskach dnia, na terasie zaczynało mrowić się od ludzi. Purpurowe, rozpięte parasole nad białemi stolikami rzucały krwawe refleksy.
Uświadomiona panna stanęła demonstracyjnie w dorożce i gestami przyzywała Ottowicza, który siedział przy jednym ze stolików w towarzystwie kilku mężczyzn. — Pośpieszył zaraz. Za nim szedł jeszcze ktoś z naciśniętym na oczy panamą.
— Ależ to Halski! — zawołała Janka.
Mężczyźni obaj doszli do dorożki. Witali się wesoło.
— Bierzcie drugą dorożkę i wieźcie nas gdzie za miasto! — rozkazywała Janka.
— Cudowna myśl!
Zawołali przejeżdżające „gumy“. — Za chwilę dwie dorożki mknęły po kawalersku, wyścigując jedna drugą.
A Rena, która kombinowała od kilku dni, jakie to będzie jej spotkanie z Halskim — dziwiła się, jak rzecz ta stała się prosto i szybko.
I była prawie szczęśliwa.