Kobieta bez skazy/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta bez skazy |
Wydawca | Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lwów — Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Siedzieli teraz przy stole okrągłym, na którym stały bardzo prymitywne przybory do jedzenia.
Gdzieniegdzie — na innych stołach paliły się już świece w kloszach. Oni korzystali z resztek dziennego światła, które sączyło się przez wachlarzowe liście ogromnych, wspaniałych kasztanów.
— Szabasowe oświetlenie!... — zawyrokował Ottowicz.
Restauracja była bez charakteru. Nawet poprawna. I przez to dziwnie niemiła. — Aż prosiło się o trochę niepoprawności na tem podnóżu góry i w niedalekiej odległości bardzo przejrzystych i jasnych stawów.
Po hotelowemu podano jedzenie, fraki kelnerów przypominały zaduch i ciasnotę miasta.
Rena jednak czuła prawie radosne jakieś podrażnienie. — Siedziała naprzeciwko Halskiego, który do tej chwili nie zwrócił się jeszcze wprost do niej słownie. Lecz patrzył na nią ciągle i badawczo. Ona drętwiała pod tym jego wzrokiem, zapominając o Weychertowej, o swej urazie, o wszystkiem. — Nagle Janka, której ręce splatały się bezustannie z rękami Ottowicza, zapytała:
— Dlaczego Pan tak dziwnie patrzy na panią Bohuszową?
Ocknął się jakby ze snu.
Rena uznała za stosowne odeprzeć atak.
— Zapewne Pan zapomniał, jak wyglądam, nie był Pan u mnie tak dawno...
Janka w tej chwili poczęła szydzić.
— Napoleon, gdy przegrał jaką bitwę, nie lubił oglądać pobojowiska!...
Halski zwrócił się ku niej gwałtownie.
— Jak to Pani rozumie?
— To już rzecz moja! Na każdego przychodzi kolej... ale to źle... to zły znak... skoro zaczyna się rewja....
— Nie mogę pojąć!...
— No! No! Niech się pan nie sili! W każdym razie sądzę, iż Rena hołduje zasadzie: Gloria victis!... przeto...
— Przeto?
— Może Pan śmiało bywać u niej w dalszym ciągu.
Przyniesiono raki. — Wszyscy udawali, że są tem zachwyceni. — Właściwie jednak nikt nie lubił tej brzydkiej, niebezpiecznej i cuchnącej potrawy. — Rena wręcz odmówiła, zadawalniając się szklanką herbaty.
— Pani Rena dziś zdenerwowana! — zawyrokował Ottowicz.
— Bo powiedzcie coś, coby ją zajęło! — radziła panna.
— Nie, wystarczy, niech powiedzą to, co ich zajmuje.
— O! — przerwał Halski — to Pani nie zajmie. Naprzykład co do mnie. Erotyzm Pani nie zajmie, a to jest podstawa mego charakteru.
Rena ściągnęła brwi.
— Przepraszam — pan się myli. Bezwstydu nie można brać za charakter.
Panna uświadomiona chciała dać dowód pewnego sentymentu.
— Miłość... bezwstyd?
Rena zwróciła się ku niej prawie gwałtownie.
— Nie mówi się tu o miłości. Tu mówi się o erotyzmie i te dwa ornamenta życiowe nie mają ze sobą nic wspólnego.
Ottowicz, który zajmował się bardzo jedzeniem przyzwoitem raków, wybełkotał:
— Nie rozumiem.
— Tak — odparła Rena — naprzykład pan Halski, gdyby kochał, nie kochałby naprawdę, on byłby chory erotycznie, nic więcej.
Halski odsunął się od stołu i patrzył przez chwilę na Renę z pod ronda swego kapelusza.
— Mam Pani dać jedną radę! — zaczął.
— Proszę!
— Niech Pani nie wychodzi poza ramy dla pani nakreślone...
— To jest...
— Pewnej melancholijnej pruderji. Zgadza się ona z pani rysami i linią postaci. Najlepiej zatrzymać całokształt.
Rena uczuła się dotkniętą.
— Dziękuję, że się pan troszczy o mój całokształt! — odparła. — Co do mnie nie mogę się Panu odwdzięczyć podobną uwagą, gdyż jest mi to obojętne, w jakich się Pan przedstawia zarysach.
On roześmiał się swobodnie.
— Doskonale to pojmuję! — odparł. — Dla mnie również całokształt mężczyzn nie wiele ma intesesu. — Widzi pani — w świecie erotycznym mężczyźni nabierają tylko wartości od kobiety, przy której się znajdują. Tak! Tak! Mężczyźni bowiem zaczynają się liczyć od takiego... Buonarottiego, Bayarda, Lorenzaccia, Aretina, Króla Słońca, Casanowy i t. d. — Tacy pokrywają blaskiem postacie swych kochanek. — Ale reszta!...
Niech mi pani wierzy, ma tylko ten blask, jaki bije na nich od kobiety, którą kochają.
Rena rzuciła mu ironicznie:
— Stąd Pan szuka zdobywania kobiet o coraz wyższej wartości.
Halski ukłonił jej się.
— Tak pani!
Lecz Rena zamiast czuć się rozbrojoną tym hołdem, jaki on jej właściwie składał — zapamiętała się jeszcze więcej w swem uniesieniu.
Przed jej oczyma stanęła nagle z całą dokładnością szpetota otoczenia Weychertowej, to dziecko zamorusane, ta kobieta o olbrzymim, obwisłym biuście, zdolnym rozpłomienić wygłodniałego żołnierza — biuście, który pokrywał pustkę duszy i umysłu tej kobiety.
— Jednem słowem... baby! — zaopiniowała ze wstrętem.
I gruntując się na tym terenie, z całą, na jaką ją było stać, pogardą rzuciła:
— Nie zawsze Pan hołdował tym zasadom.
Odparł energicznie:
— Zawsze!
— Znam osobę, której zdobycie nie przysporzyło Panu z pewnością blasku..
Zdawał się szukać w pamięci, wreszcie wyrzekł żywo:
— Są rozmaite blaski. Czasem wystarcza żywiołowe piękno bujnego ciała. To ma w sobie także królewską potęgę.
Rena chciała coś odpowiedzieć — lecz Ottowicz przez stół błagał uświadomioną pannę, która uznała za stosowne czegoś się najeżyć.
— Czy można w łokietek pociumać?
Lecz ona odburknęła groźno:
— Nie! Łokietek jest dziś w złym humorze. Proszę iść i kazać mi przynieść truskawki!
Ottowicz zerwał się i poszedł posłusznie w stronę restauracji.
Halski solidarnie napominał Jankę.
— Pani maltretuje tego biednego człowieka!
Lecz uświadomiona panna uśmiechnęła się z ogromną zarozumiałością.
— Och! Wiem doskonale, co robię!
Rena ją podparła:
— Ottowicz jest teraz w terminie miłosnym u Janki! — wyrzekła powoli — Pana ukochany Buonarotti powiedział: „miłości, wróć mi moje trwogi!“ — Kiedyś Ottowicz będzie tak mówił. — Wedle mnie, Janka obdarza go po królewsku. Daje mu to, za czem będzie kiedyś tęsknił.
Halski wsłuchiwał się w ton mowy Reny. Mimowoli dźwięk ten szlachetniał i piękniał w przestrzeni. Chwila przedwieczorna sprzyjała mu. — Był prawie pieszczotą.
Odrzekł jednak:
— Mężczyznę upokarza zbyt długie zdobywanie.
— Jeżeli tak, widocznie mu na tej kobiecie nie zależy.
Uświadomiona panna porwała się i pobiegła w stronę restauracji. Po chwili ujrzeć było można, jak pod rękę z Ottowiczem odchodziła w cienie drzew. Teraz — w oddali, w sąsiedniej restauracji, jakaś przygodna orkiestra grała nieuniknione, powolne walce. Kelner przyniósł owoce, herbatę i zniknął. Ta część ogrodu była samotna, ze względu, iż „mało było widać“. Żydowska plutokracja, która przeważnie zapełniała wieczorem ten zakład, lubiła widzieć i być widzianą.
Halski i Rena pozostali sami. Ona patrzyła ciągle uparcie w cienie i gąszcz drzew. Lękała się dojrzeć plamy jego twarzy. Teraz z całą mocą powróciły na nią wrażenia przeżytej owej pamiętnej nocy. Ogarnął ją jakiś wstyd kobiecy przed tym człowiekiem, z którym omal nie zapomniała się wśród nocnej ciszy. Czuła, iż on także uosabiał sobie drastyczne szczegóły tych chwil i na tę myśl drętwiała.
Nagle on wyrzekł jakby do siebie:
— Biedna!
— Kto?
— Pani! Tyle sił zużywa Pani w walce z wiatrakami, które już tyle kobiecych egzystencji zmełły na proch!
Rena uczuła jakby podcięcie szpicrutą.
— Proszę się nademną nie litować! — odparła hardo. — Jestem szczęśliwa w owej walce, stokroć szczęśliwsza, niż te, które tym wiatrakom ulegają. Przedewszystkiem mam szacunek...
Przerwał jej żywo:
— To ułuda. Czy Pani sądzi, że my pogardzamy kobietami, które się nam oddają? Pani się myli. My, przeciwnie, pogardzamy tylko fałszywą pruderją i brakiem siły, który każe trwać w więzach...
— Wygodna teorja, ale bezczelnie obłudna.
Zaczął śmiać się i odparł spokojnie:
— Nie mam potrzeby być przed Panią obłudnym. Przedłożyłem Pani moje ultimatum — pani swoje. Porozumieliśmy się. Dziś patrzę na Panią z całym spokojem. Pani już nie ma dla mnie ani płci, ani urody, ani tego, co się nazywa wieczystą kobiecością. Pani jest dla mnie tem, czem dziewica. Pani nie istnieje.
Jakby dla poparcia tych słów odsunął od siebie jakąś natrętną kwieciarkę, która z koszykiem róż wyłoniła się z ciemności i narzucała swe wiązanki.
Rena w tej właśnie chwili uczuła się nie kobietą... Nie dano jej kwiatka.
Próbowała żartować.
— Pan się myli; choć krótko, ale byłam mężatką...
— Pani mnie nie rozumie! — odparł żywo. — Pani jest dla mnie dziewicą w sferze występku — nie dziewicą w sferze rozkoszy. Jedno i drugie nie mają dla mnie znaczenia.
Jakieś znużenie czuć było w jego głosie. Obejrzał się dokoła.
— Gdzież są ci państwo? Już późno.... należałoby powracać.
Ją zadławiło coś w gardle.
— Pan się śpieszy?... — zapytała cicho.
— Tak! Mam się z kimś spotkać dziś wieczorem.
Chciała brutalnie rzucić mu w oczy, iż to pewnie z Weychertową ma się spotkać gdziekolwiek, lecz powstrzymała się.
Dysząc jednak ciężko, rzuciła jakby do siebie:
— Nie rozumiem, jak można się kochać w matce trojga dzieci!
Zdziwiony odparł:
— Zaręczam Pani, że można. Zwłaszcza, jeżeli taka kobieta ma tyle sprytu, aby tych dzieci nie demonstrować. Złudzenie trwa.
— Trudno dzieci nie demonstrować. Krzyczą, pchają się wszędzie...
— O! Tu chodzi tylko o chwilę porozumienia się na punkcie miłosnym. Wtedy dzieci zostawia się w domu.
— Lecz gdy się widzi taką damę w otoczeniu rozwrzeszczonych dzieci, brudnej niani...
— O to jest bez konsekwencji. To może wpływać tylko na rozromansowane wyobraźnie — zdrowe wszakże natury potrafią zawsze wyeliminować to, co na nie dodatnio działa...
— Pan to nazywa dodatnio!
— Byle w granicach naturalnych — dodatnio!...
Uczuła, że jest u kresu swej djalektyki. — Spotykała się z przeciwnikiem uzbrojonym silniej, niż ona. — Nieznany płomień ją trawił i przeszkadzał argumentowaniu. — Z nich dwojga on, mimo swego kultu zmysłów, był w tej chwili prawdziwie spokojny i zrównoważony. — Ona zdawała się miotać w pętach, których właściwego gatunku określić nie była w stanie. On zaś, którego mianowała niewolnikiem instynktu, miał pełną władzę i świadomość swych czynów i zasad.
Uczepiła się jednak szablonu.
— Ale dzieci! — zawołała — dzieci?
— Cóż dzieci?
— Gdy dorosną...
— Ba! Gdy dorosną — matka ich odzyska najzupełniej „opinję“ w oczach świata. — Owe występki (według Pani) pomniejszą się na odległość. Staną się, ot... peches mignons.
Niczem więcej.
Rena podniosła się z miejsca.
— To wstrętne!
— Ach nie!... To proste. Wy, moraliści, macie pasję komplikować życie. Z pomyłek stwarzacie przykazania i wiedząc doskonale, że to są tylko pomyłki — padacie przed niemi na kolana. — Żal mi was!
— Mnie pana żal!... — rzuciła bez przekonania.
Ottowicz i Janka — nadchodzili od strony najciemniejszego gąszczu. — Rena usiłowała odsunąć zbyt ciężkie krzesło, Halski pośpieszył jej z pomocą. — Chwilę ręce ich na poręczy krzesła się spotkały. Uczuła szalony, bolesny dreszcz, przeszywający ją całą. — On usunął natychmiast rękę.
— Pardon! — wyrzekł spokojnie.
Janka rzuciła się pomiędzy nich.
— Moi drodzy! — wyrzekła konfidencjonalnie — jeżeli chcecie, możecie tu zostać, my wracamy do miasta!
Mówiła to my specjalnym, jakby rozpieszczonym tonem.
— Ja także powracam! — przebiła Rena. — Pan Halski śpieszy się także na jakieś rendez vous!...
— Ha! ha! ha! — zadźwięczał śmiech uświadomionej panny.
I Rena doznała wrażenia, jakby ją ten śmiech znieważał, jakby ten człowiek, śpiesząc do innej kobiety, popełniał przeciw niej straszną zbrodnię zdrady.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Dwiema dorożkami powracano do miasta. Rena jechała z Halskim, gdyż Ottowicz z Janką wskoczyli do swojej z takim pośpiechem, iż Halski ze swej strony roześmiał się serdecznie.
Powozy jechały w dość ciasnej alei, obrośnięte po obu stronach olbrzymiemi wiązami. Gałęzie z szumem rozstępowały się, oblewane światłem latarni. Konie parskały cicho. — Z ziemi biła woń czarująca letniej, parnej nocy.
Rena zasunęła się w sam róg powozu. Uczuła, że te lata, które trawiła w służbie piękności, przeszły bez rezultatu. Bo oto człowiek, który rzucał swą kulturą, jak olśniewającemi fajerwerkami, w dziedzinie odnośnie do kobiet zadawalniał się brakiem najzupełniejszego wyszkolenia w kierunku estetyki. Rozlane ciało Weychertowej — jej otoczenie, w którem mógł nietylko czuć się dobrze, ale pielęgnować swe uczucie, wystarczało mu. — Nie mogła go zrozumieć. — Pogańskie „trzymanie się na wodzy“, dążenie do stania się pięknym, przebywając właśnie w chwili miłosnej ekstazy jedynie w milieu wysubtelnionem, zdawało się wynikać z jego negowania wszelkiej obłudy, a hołdowania odruchom naturalnym, które jedne mogą zdobyć się na gest wielkiej miary. — Tutaj przecież wykazywało się w nim wzgardliwe poniewieranie, dbałość o ciało, nieusprawiedliwiając nawet już zupełnym „powrotem do natury“ — lecz zadawalniając się zatęchłą i molami zjedzoną podkulturą kołtuńskich gniazd.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Gałęzie drzew kilkakrotnie uderzyły Renę po twarzy. — Jedna nawet dość dotkliwie. Dostrzegł to Halski. Wyciągnął rękę i zaczął odgarniać troskliwie mogące ranić ją pręty. — Lecz ona nie uczuła wdzięczności za ten gest. — Przeciwnie. Ogarnęła ją jeszcze większa gorycz.
— Oszczędza mi chwilowej przykrości! — myślała — a nie wahał się zakłócić mi spokój w tak brutalny i podły sposób!
I nagle popadła w straszne wzburzenie. Właściwie — powinna była odmówić podania mu nawet ręki, powinna była raz na zawsze odwrócić się od tego człowieka za to, że postąpił z nią, jak z pierwszą lepszą, sądząc ją zdolną do oddania mu się na jego żądanie.
Powinna była...
Lecz ona natomiast spędziła cały wieczór z nim razem, pozwalając się znieważać w dalszym ciągu. Obecnie jedzie spokojnie u jego boku i przyjmuje zdawkowe objawy grzecznostek męskich. Z wielką niecierpliwością w głosie, zawołała prawie gniewnie:
— Niech się Pan nie trudzi!
— Gałęzie mogą zranić Panią!
— To mniejsza.
— Wcale nie. Oszpecą Panią. Szkoda Pani piękności.
Poruszyła się gwałtownie.
— Przed chwilą powiedział Pan, że nie jestem dla Pana piękną.
— Tak! Teraz Pani dla mnie nie jest piękną. — Oszczędzam jednak piękności pani dla drugich.
Nie patrząc nań, zapytała:
— Był więc czas, kiedy byłam dla Pana piękna?
Odparł jej prosto:
— Była taka chwila.
— Kiedy?
Ściszył trochę głos.
— Tej pamiętnej nocy, kiedy trzymałem Panią na wpónagą w mych objęciach. — Byłaś rzeczywiście piękną — byłaś kobietą pełną, doskonałą, stojącą na progu zrozumienia wreszcie, co jest rozkosz...
Szarpnęła się wzburzona.
— Kłamstwo!
On odparł z mocą:
— Nie! Nie kłamstwo! Patrzyłem na ciebie w półświetle. Gdybyś się widziała, jak bladłaś, jak ci się rozchylały usta... jak mi piękniałaś w rękach...
Zamieszanie jej doszło do szczytu.
— To... nieprawda! Ja... odtrąciłam Pana.
— Tak! Ale chwila była taka.
Zasłoniła twarz rękami.
— Kłamstwo! — powtórzyła znacznie słabiej.
I nastało pomiędzy nimi milczenie.
Powóz unosił ich szybko w stronę miasta.
Wjechali teraz w cuchnące przedmieście. Po obu stronach szerokiej ulicy przypadły do ziemi nizkie domostwa, ciemne i tajemnicze.
Gdzieniegdzie błyskało światło. Jakieś cienie czasem przesuwały się szybko, ginęły.
Gdzieś w oddali psy ujadały zaciekle. Rena, ciągle owiana uczuciem głębokiego żalu, siedziała nieruchoma. — Oprócz wstydu ze wspomnienia tak dokładnego i brutalnego owej nocy pamiętnej, które Halski przytoczył — dominował w niej z jakiemś przerażeniem skonstatowany zimny ton, z jakim Halski mówił o tem wszystkiem. Nie było ani śladu namiętności w jego głosie, była tylko siła przekonywująca. Przypisała to temu, iż pragnienie jego musiało zwrócić się w stronę Weychertowej i że teraz ku niej ciąży całą mocą. — Myśl ta stała się jej tak wstrętną, iż wyprostowała się nagle i przepojona złością — odezwała się:
— Pan robi ciągle nowoczesnego Don Żuana.
Roześmiał się.
— O Pani! Don Żuan był komiwojażerem w miłości.
— ?...
— Tak jest! Don Żuan robi na mnie wrażenie komiwojażera, który na gwałt umieszcza próbki swego towaru, gdzie może i jak może, byle jak najwięcej.
— Więc dla Pana tego rodzaju ludzie są wstrętni?
— Bezwarunkowo!
— To dziwne... Jakże się to dzieje, że Pan nie czuje wstrętu do tego rodzaju... kobiet?
— Ach! — zawołał — bo co jest pogardy godne w mężczyźnie — dowodzi w kobiecie sprytu i bujności siły życiowej.
— Jakto?
— Bardzo prosto! — odparł łagodnie. — Często rzecz wstrętna w mężczyźnie — jest zachwycająca w kobiecie. Będę jaśniejszym. Swoboda rozporządzania sobą jest zakazana kobiecie, dozwolona mężczyźnie. Jeżeli on to czyni, nie dokonywa odważnego dzieła — natomiast kobieta daje dowód siły i wspaniałości natury!
Z szumem przeleciała mimo nich dorożka, w której siedzieli Janka i Ottowicz. Rena ze zgrozą dostrzegła, iż buda dorożki była podniesiona. Nie wiedziała dlaczego, lecz przelękła się, aby Halski nie zrobił do tego aluzji. Lecz milczał dyskretnie.
Wyczerpana, jakaś zwalczona — lecz nieustępująca, zapytała cicho, jakby po wahaniu:
— Pan... dokąd?...
I zaraz szybko dodała:
— Przepraszam — za niedyskrecję.
— Bynajmniej! — odparł niedbale i wymienił nazwę kawiarni, którą nazwała przed kilku godzinami Weychertowa.
Nie mogła oprzeć się pokusie.
— Pan tam znajdzie towarzystwo?
— Tak, kogoś...
— Panią Weychertową...
— Prawdopodobnie...
Uczepiła się jakiegoś środka, który nie przynosił zaszczytu jej dyplomacji.
— I redaktora...
Sądziła, że to powstrzyma go od pójścia na spotkanie tej kobiety.
Lecz on zaczął śmiać się spokojnie.
— Madame Weychert est doublement veuve aujourd’hui — odparł, niewiadomo dlaczego, po francusku.
— ?...
— Redaktor w Zakopanem, mąż w Kissingen.
— A!...
Wjechali już w miasto. Właśnie mijali ową restaurant-café. Na werandzie pełno było i gwarno. Światła kolorowe migotały. Liście kasztanów kładły na to wszystko palczaste, mistyczne, olbrzymie dłonie.
Rena z jakąś pasją trąciła dorożkarza parasolką w plecy.
Ten zatrzymał konie.
— Dlaczego pani zatrzymuje powóz?
— Dlatego, iżby pan wysiadł.
— Chcę odwieźć panią do domu.
— Zbyteczne! Proszę, niech pan wysiada. Tam czekają na pana!...
Zawahał się. Zrobił gest, jakby chciał koniecznie zajrzeć w jej oczy, które trzymała uparcie od niego odwrócone. Wreszcie powstał i wysiadł z powozu.
— Skoro pani tak każe...
Teraz ogarnęła ją prawdziwa, szalona pasja. Czuła, że dzieją się dokoła niej i z nią samą rzeczy, które się dziać nie powinny. — On tymczasem spokojnie załatwiał sprawę pieniężną z dorożkarzem.
To dopełniło miary. Ten brzęk pieniędzy, liczonych przy blasku latarni, który oświetlał jego prześliczny profil, godny być profilem któregoś z Colonnów lub Orsinich Odrodzenia — przejął ją nawskróś zjadliwą, ohydną rozpaczą. Musiała uciec od niego, od tych miejsc, gdzie w pobliżu znajdowało się ciało tej drugiej, czekające i gotowe do posłuszeństwa.
Podniosła się w dorożce.
— Jedź! — krzyknęła do dorożkarza tak niesamowitym głosem, że aż przeraziła się sama tego dźwięku.
Wyrwała mu bat, zacięła konie.
Te pomknęły, szarpiąc się z furją zwierząt, nagle niesprawiedliwie sieczonych.
Dorożkarz zaklął, ściągając lejce.
Ten i ów przechodzień przystanął, przeczuwając jakąś „scenę“.
Ona opadła na poduszki, cała spocona i drżąca.
— Niegodziwi! Niegodziwi!... — szeptała, dysząc ciężko... Czuła się rzeczą żadną, drobną, osamotnioną, bezcelową. Pędziła wśród wszechświata, przesadzając przeszkody, lecąc do jakiejś mety, którą już czuć i uosabiać sobie przestała.
— Niegodziwi!
A w głębi jej jakiś skowyt lękliwy.
— Żeby mu tylko koła dorożki nóg nie przejechały!...