Kobieta bez skazy/List dziesiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST DZIESIĄTY.

Co? Każesz mi właśnie walczyć? Mówisz, że tą moją cnotą zwyciężę? Ależ, Helu, na to trzeba kochać, a ja go nie kocham. Nie rozumiem, dlaczego tak koniecznie chcesz mnie wydać za tego mizernego profesorzynę, nie bardzo tak znowu błyszczącego intellektualnie, rozpustnika i o niepewnym charakterze. Przyznam ci się, że nic mnie do niego nie pociąga, a ta jego piękność fizyczna tak z oddalenia wydaje mi się nawet problematyczna. Odkrywam w jego twarzy doprawdy stygmaty tej nieokiełzanej zmysłowości, jakby zastygła pod maską, która musi w danej chwili przekształcić jego śliczne greckie rysy w szpetotę maszkarona jakiego średniowiecznego tumu. I nie winszuję tego objawienia owej metresie, więżącej go już cały tydzień tak silnie, że nawet ani słowem się ku mnie nie zwróci. Najlepiej zatem zrobisz, nie pisząc mi o nim wcale. — Drogi moje i jego rozchodzą się zupełnie. Ja patrzę w słońce i gwiazdy, on czołga się po ziemi...
A więc przestaje istnieć dla mnie.
Wyobraź sobie — Ali Kaswin zasypuje mnie kwiatami i sonetami. Właściwie powinnam być z tego więcej, niż rada. To jest mój genre. Słodki zapach tuberoz, przystrojonych w bladolila papiery, wita mnie co ranka. Często dołączony bywa sonet. W mussetowskim stylu. Chcesz? Ostatni.

Proszę, niech Pani przyjmie jeszcze raz te kwiaty,
Żal mi, żem Panią wierszy mych czytaniem męczył,
I odkąd list od Panim dostał, myśl mnie dręczy,
Że nie prędko Pani salon, cudny, popielaty

Ujrzę utkany jasno w wzorzyste makaty
I ciche sny złociste, by z siatki pajęczej...
Pozwól, niech, gdy tam jutro jak ten pazik z Tęczy
Znów przyjdę Cię przeprosić z racji czasu straty

I żegnać — niechaj zostanie Pani po tej chwili
Pamięć. A gdy odejdę, niech Ci, Pani, w ciszy
Kwiat ten opowie wszystkie mego życia bole...

Może — gdy Pani czasem nad nim się pochyli,
W tym kwiecie Pani cichej skargi ton usłyszy...
.................
Weź Pani go — i postaw u siebie na stole!

Ot — cacko! Jak i ten Ali. Delikatne chłopię o wielkich, szafirowych oczach. Sądziłam, że już takiego coś niema na świecie, zwłaszcza w obecnem społeczeństwie. I patrz — jest. I patrz — przyplątało się to do mnie, smukłe, ciche, bardzo nie kabaretowe, piszące poezje i kochające nie mnie, ale potrzebę kochania. Przyglądam się temu ze ździwieniem i pewnem nabożeństwem. Tak się to rumieni pod moim wzrokiem, choć, daję ci słowo, nawet używam ten wzrok „na codzień“, bez żadnych domieszek. I nigdy przy Alim nie potrącę o oddrzwia komnat Safony. Bo to niepotrzebne. On i tak cały płonie, jak ten stos ofiarny. Gra we mnie często przekorna chęć wydobycia z niego ohydnych jakichś strun, które przecież musi mieć na dnie. Ale siedzi ciągle przedemną w ekstazie, jakby miał jeszcze mundurek studencki i mówi:
— Pani jedna... pani...
Brakuje więc mandoliny.
Co?
Właściwie czego ja chcę? Taki Kaswin to dla mnie. Taki Halski to dla tamtej, do której pojechał. Każdy ma to, na co zasłużył. Ja hołd delikatnej, nadzwyczajnej jakiejś miłości — ot, trubadura Bertranda d’ Alamansa, a tamta zniewagę zwierzęcej, namiętnej obelgi rozpustnika.
Tylko — to pięknie. Tuberozy, sonety i inne odmiany księżyca, ale tu chodzi właściwie o coś konkretnego. O to małżeństwo...
I czy wiesz, Helu, Ali wczoraj padł mi do nóg i prosił, ażebym „czekała“ — bo on zdobędzie pozycję i wtedy ożeni się ze mną.
Na teraz jest koncepistą w namiestnictwie i z pewnością na te tuberozy czyni srogie wydatki i zadłuża się.
A ja mam czekać!
Aż on będzie mógł uklęknąć u wrót świątyni, w której zamknął swe Bóstwo, treść swego życia, essencję czystej, nieskalanej miłości i wielkodusznej dumy.
Tem wszystkiem jestem ja. Uważasz! Romantyzm nie wyginął zupełnie. Widzę, jak błąkają się po świecie takie cienie Don Kiszotków i szukają koniecznie pretekstu do łzawej a uśmiechniętej miłości. Tylko szkoda, że to nie idzie w parze już z pewnemi solidnemi latami i z pewną ustaloną pozycją socjalną.
Skoro te dwie doskonałości wkraczają w życie ludzkie, cała reszta, to jest biel, piękno, poezja, tuberozy, sonety i t. d., giną, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
A natomiast...
Och! Natomiast występuje taki Halski i jego namiętność i jego zasady co do wartości kobiety...
— Smutne to, Helu — powiadam ci — więcej, niż smutne.
I dlatego należy mi się obejrzeć już za czemś istotnie podstawowem, czemś, coby mnie doprowadziło do pewnych, solidnych rezultatów.
I nie gniewaj się, że list ten może trochę nie — tego — ale dziś mi tak jakoś dziwnie. Może ten Ali siedział za długo. Mówi tak cicho i tak monotonnie. A potem jestem rozdrażniona niezrozumiale... Nie wiem, co mi jest. Muszę trochę odświeżyć swój salon. Zacznę bowiem przyjmować więcej osób. — Trzeba, Helu! Trzeba!

Twoja
Rena.

A propos. Napisz mi, gdzie kupowałaś twój bujający fotel? Muszę kupić sobie taki sam i pół tuzina jedwabnych, ażurowych pończoch, takich, jak ma Matowska w „Dziewczynie z fiołkami“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.