Kobieta bez skazy/List dziewiąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta bez skazy |
Wydawca | Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lwów — Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znów pytasz o Halskiego? Chcesz wiedzieć? Nie widziałam go. Przyczyna? — Oto wyjechał, rozumiesz mnie? Wyjechał do Warszawy. Dowiedziałam się o tem od Maryli, którą spotkałam wczoraj na ulicy. Zatrzymuje mnie i mówi: „Twój Halski wyjechał“. — Zrobiło mi się tego ten — rozumiesz.. o! ale bardzo mało. Ale zaraz odpaliłam: „Jakto — mój“? — Robię minę pełną godności. Nie lękaj się. Ja wiem, że należy nawet cień ze siebie strącać. I patrzę na nią — wiesz — temi mojemi niedobremi oczyma, któremi potrafiłam w ostatnich czasach uprzyjemniać panu Bohuszowi obiady rodzinne. Ona zmieszała się trochę.
— No... mówię dlatego, ponieważ wszyscy wiedzą...
— Co?
— Qu’ il te fait la cour.
(Czy zauważyłaś, że jeśli się chce powiedzieć jakie bezeceństwo, albo osłodzić jaką pigułkę, to najczęściej mówi się to po francusku).
— A więc?
— Qu’ il te fait la cour.
Wstrząsam lekko ramionami. Ona zaraz szybko dodaje:
— Ach!... pour le bon motif...
Aluzja do mego rozwodu i możności wyjścia za mąż.
Dystyngowanie uśmiecham się słodko-kwaśno.
— Jakże mogłoby być inaczej.
Maryla, która także często otwiera komnaty Safony, a lękam się, czy nie jest na punkcie zgubienia do nich klucza, przeraża się.
— No... ależ tak... tak...
— Więc cóż ten Halski?
— Wyjechał.
— Gdzie?
— Nach Warschau.
Widzę, że jej okrągła bródka dygoce. Ma ochotę powiedzieć mi coś przykrego.
A ja mam ochotę to usłyszeć.
— Po co?
— No... z odczytem.
— A!
— Ale i...
— No... no...
Z pruderją usta sznuruje. Wiem, że to będzie coś z szóstego przykazania.
— Bo.. Halski ma tam stałą metresę.
— Co?
— No... kogoś... jakąś damę.
Całą siłą woli jestem zimna i nieposzlakowanie zacna.
— Moja droga — taka istota przedewszystkiem nie może być dama...
— Przepraszam cię, mówią, że to zupełnie uczciwa osoba...
— Skoro to mówią, to już nie jest uczciwa. O mnie, o tobie tego nie mówią, bo jest to rzecz tak pewna, jak się nie mówi, że o świcie słońce wschodzi. Ta osoba nie zasługuje na to, abyśmy się nią zajmowały.
— Tak, my... ale Halski?
— Ach, moja droga, i on w takim wypadku nie zasługuje na zajmowanie się nim.
I mrużę oczy.
I mówię:
— Niezły twój turban! Gdzie kupiony? Czy sprowadzony?...
Ale ona nie daje za wygranę.
— Bo widzisz — ciągnie już rozzuchwalona — Halski to jest właściwie rozpustnik.
— ?...
— Tak. Wiem, jakie wyznaje zasady.
— Mówi zawsze, że dla niego kobieta zaczyna być kobietą dopiero od tej, która choćby raz upadła.
— Nic podobnego nie słyszałam z ust tego pana.
(Kłamię, bo mówił mi to rzeczywiście niezliczoną ilość razy).
Ale dodaję z uśmiechem:
— Widzisz więc, że jeżeli ta.. pani... w Warszawie...
— Ta jego metresa?
Oglądam się dokoła.
— Pst! Nie mów tak głośno takich wyrazów.
— Jeżeli więc mówię, ta pani go rzeczywiście pociąga, to w takim razie musi być z nią tak, jak ja przed chwilą mówiłam.
— To jest...
— Nie może być uczciwa. Musiała bowiem (prawie szeptem):
— Upaść...
— No tak... ale z nim.
— Więc?
— No to...
I Maryla sama nie wie, co powiedzieć.
Nagle dodaje bardzo szybko:
— A kto wie... może pomimo to być bardzo uczciwa.
Tu już — rozumiesz, Helu — naprawdę się oburzyłam. Jak widzisz, mam rację, pisząc, iż Maryla jest na drodze zgubienia klucza do komnat Safony.
— Nie rozumiem cię! — mówię z wyniosłym chłodem, który naprawdę pochodzi z głębi mych niewzruszonych przekonań. — Czy usprawiedliwiałabyś kobietę, mogącą się zapomnieć aż do tego stopnia?
Na pucołowatą twarz Maryli wybiega rumieniec.
— Skoro kocha...
Jest komiczna, bo silnie zapudrowuje swoją dawno przekroczoną trzydziestkę. A wymawia tak nieśmiało, tak jakoś dziwnie to „skoro kocha“...
Mam właściwie ochotę parsknąć śmiechem, ale to jest mgnienie oka. Oburzenie moje wzrasta. I to naprawdę, Helu. Tak we mnie coś drga, coś nerwowo drga. Gdy zaczynam mówić, nie poznaję mego głosu. Brzmi twardo, jakby ktoś siekł kwiaty szpicrutą.
— Nic nie usprawiedliwia kobiety z podobnego kroku. Nic. A miłość tembardziej. Skoro kocha, więc kocha bez skazy. Rozumiesz mnie, Marylo?
I szybko, wyniośle odchodzę od niej, bo czuję, że nie powiem nic więcej, że coś ze mnie, z mego serca, wypełza i dławi mnie. Nie chcę bowiem dyskutować o formach namiętności w tej właśnie chwili. Czynię to chętnie, ale z mężczyznami i gdy mi to przynosi pewną miłą senzację — tak, bezużytecznie wznieca we mnie to tylko gniew, jakiś bezrozumny prawie...
Lecz — przeciw komu?
Czy przeciw Maryli, czy przeciw tym dwojgu tam w Warszawie? Właściwie nie powinnam nawet myślą ku nim podążać. To mnie już kala i dręczy. Są to czyste objawy zezwierzęcenia, a tylko obłudnicy wmawiają w otoczenie, iż jest to godzina Cudu i tym podobnemi fioriturami upiększają najszpetniejsze zbrodnie przeciw anielskiej linji naszej, kobiecej Piękności. Pomijam już Dostojność skromności kobiecej, dalej Majestat nieskalanej cnoty, która jedna rzeczywiście musi stanowić istotny czar i urok w miłości. Ci, którzy mówią inaczej, czerpią swe argumenta w samolubnej rozpuście, w niczem więcej...
Tak muszą rezonować w tej chwili Halski i ta jego metresa.
Z jakąś dziką nienawiścią piszę te słowa, Helu...
Ciekawe.
Nienawidzę w tej chwili Halskiego. Tembardziej, że muszę go wykreślić już zupełnie z listy możliwych kandydatów do mej ręki...
Cofam się zatem w cień i — czekam.
Fatalne!
Rena