Kobieta bez skazy/List jedynasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST JEDYNASTY.

Znów mnie karcisz w swym liście. Piszesz, że raczej czekać winnam na owego zbawcę w postaci przyszłego małżonka z rezygnacyą cichą i spokojną panienek bezposażnych i mających mało nadziei. Tak — zapewne. Ale, owe panienki mają więcej odemnie czasu, a przytem może nie przesunęły się nigdy przed ich „jaźnią“ pojęcia trochę gorące, wymówione ustami takich Halskich, o namiętnym rysunku ust.
Każesz mi, aby i nadal moje sprawy odnosiły się do drobnych jeno afektacyj, jak mawiał miły Kardynał Laute. Widocznie masz przekonanie, że drobne strumyki wytworzą rwący potok. Widzę, jak przerażona podchodzisz z tym listem do światła. Sądzisz, że przeczytałaś błędnie, jakieś słowa odnoszące się do mnie. Uspokój się, miła, to tylko taki wieczorny uśmiech w stronę rzeczy niedozwolonych, mały, ledwo zaznaczony Kratzfuss ku temu, co mnie ani ciągnie, ani porywa — ale może, może za-cie-ka-wia.
Voilà tout.
Zresztą winien tej ciekawości Halski. Wszak on kiedyś piał hymny na cześć namiętności, twierdząc, iż ona jedna jest zajmująca, ponieważ w niej są rzeczy nieprzewidziane. Nie myślałam o tem, przeleciało to mimo mnie, jak tysiące jego słów w tym rodzaju, lecz widocznie pozostało w mej podświadomości. Bo nagle dziś dzień cały mam przymusowo w umyśle to słowo zakazane i mnie i tobie.
Namiętność...
Zacznę więc o czem innem.
Dziś dostałam od krawcowej nową bluzę czarną z wielce ciekawą wkładką z cieniuchnego tiulu. Powiadam ci, gors, ręce, ramiona — nagie. Cudowną mamy wreszcie okazję nie chowania światła pod korcem i należy z niej korzystać. Cóż? Kiedy krawcowe mają manje rozróżniać — i oto moja podłożyła mi przyzwoitkę z czarnej tafty, bardzo niesympatyczną. Ale od czegóż nożyczki? Szybko puszczono je w ruch i powstała ze mnie bardzo urocza madame Recamier na czarno, podczas gdy kochanka Chateaubriand’a była na biało. Ona także była sans reproche, jak ongi Bayard, tylko na innem terytorjum. A więc jeśli ujawniano tę część wdzięków za czasów Napoleona, dlaczegóż nie można za czasów prezydenta Neumana? Wyszłam tedy na ulicę, niosąc przed sobą z niedbałym wdziękiem to, co Salomon nazywał:

Sarneczki dwie bliźnie,
W liliowym co pasą się lesie..

Akcentowałam jeszcze ich piękność, rzucając oświetlenie purpurowej parasolki, przez którą królewsko przelewało się słońce. Lecz cóż!... Miasto wymarłe, puste, słomianych wdowców garstka po biurach.
Słowem — rozpacz.
Należało jednak komuś zaprezentować pieśń nad pieśniami za tiulową zasłoną i za to chyba mnie ganić nie będziesz. Prawda? To jest pragnienie zupełnie w mojem położeniu słuszne. Pomyślałam: zajść do Namiestnictwa, odszukać Alego, udać jakąś ważną sprawę, narobić rumoru między nadętemi, a bardzo szczudłowatemi ekscellencjami, ale dałam spokój. Nienawidzę biurokracji, nawet jako przedmiotu chwilowej rozrywki! Pozostał mi więc adwokacina.
Z szumem (bo ja nie pozbędę się nigdy denerwującego szumu jedwabnych dessous), wtargnęłam do kancelarji. Pił właśnie wodę sodową i przykładał sobie do skroni chustkę, zmoczoną w tejże wodzie. Na biurku przybyły dwie fotografie żony, jedna szkaradniejsza od drugiej. Szczególna była jedna z nich, profilem ujawniająca nadzwyczajny, kaczy nos tej damy. Natychmiast narzuciłam się na nią z żarłocznością wampira. Zaczęłam podkreślać piękność „drobnego, klasycznego noska“. Czyniłam to z najniewinniejszą minką. On potakiwał, lecz widziałam, że wrzał cały chęcią wydarcia mi nosatej fotografji z ręki. Rzuciłam słowa uwielbienia i jakby żalu z powodu tej wielkiej miłości, jaką widzę w nim dla niej, a w niej prawdopodobnie dla niego. I przytoczyłam z djabelskim uśmiechem (tak na lewo, wiesz) djabelski artykuł z kodeksu miłosnego z XII-go wieku:
Małżeństwo nie jest wymówką dostateczną przeciw miłości“.
Skłonił się w milczeniu i zerknął w stronę domowego telefonu, jakby lękał się, by stamtąd ktoś nie posłyszał tej, napozór niewinnej, ale troszkę podejrzanej rozmowy.
Bo — niezaprzeczenie — c’ est le ton i t. d., a właśnie ja usiłowałam zastosować ten ton do... pieśni nad pieśniami, które w gorącu przybierały pod czarnym tiulem śliczną barwę różową, jakby ktoś przed mleczną kulą zaświecił nocną veilleuse’ę.
I nagle stała się rzecz niespodziewana.
Oto adwokacina zdobył się na jakiś krok, zbyt szybki, według mnie. Z całą atencją oznajmił mi, iż ma zamiar być u mnie w tych dniach ze „swoją małżonką“...
Schwyciłam sposobność w lot za włosy. Upiekłam przy jednym ogniu dwie kuropatwy. — Pierwsza — to niechęć do nudnej i bezpożytecznej znajomości. Błyskawicą przebiegłam korzyści z zawiązania stosunku z tym domem. Młode małżeństwo nie przyjmuje nikogo z męzczyzn solidnych i wogóle żadnych. Po cóż mi więc tracić czas i nerwy?
Dalej — druga kuropatwa — rzucenie wielkiego niepokoju pod doskonałym pretekstem w serce adwokaciny.
Gdy więc posłyszałam pełen szacunku anons wizyty, drgnęłam cała i przygryzłam usta.
Przez chwilę nic nie odpowiadałam, tylko „wbiłam“ po swojemu oczy w syfon z wodą sodową i siedziałam tak, jakby martwa. Wreszcie odpowiedziałam cicho:
— Nie... nie...
Adwokacina zadziwił się tą całą aferą.
— Co — nie?...
— To... co pan mówił przed chwilą.
Lecz on tak „zdębiał“, że już zapomniał.
— Co ja mówiłem?
— Ta... wizyta...
— Nasza?
— Tak.
— Moja i Stasi — to jest... żony.
— Tak — właśnie.
— Dlaczego?
— Bo...
Wzrok jeszcze więcej w syfon wbity.
Ręce kurczowo zaciskają ramiona fotelu.
— Bo... żony pana...
Mówię bezbarwnie, matowo — umyślnie, aby wywoływać zapytania.
— Bo — mej żony? Nie rozumiem!
— A!...
— Więc?
— Pan dużo rzeczy nie rozumie i nie rozumiał...
Adwokacina zaczyna rozumieć, choć tępo.
— Na Boga... co pani... co...
Kręci medalion u łańcuszka od zegarka, w którym to medalionie tkwi pewnie trzydziesta pierwsza fotografia „żony“...
— Jaśniej tłumaczyć się nie będę.
— !...
— Nie nalegaj pan...
(Nie nalega wcale. Zapada w jakieś ogłupienie).
— Nie nalegaj pan! Zbyt wiele powiedziałam.. Nie powinnam była... Ale czasem są takie chwile, że i duma opuszcza i sił brak...
(Ogłupienie przechodzi we wzruszenie. Widzę to, bo wąsiki migają, a oczka maleją. Ja bawię się cudownie).
Wreszcie „on“ hazarduje.
— Błagam panią, niech się pani uspokoi.
(Jestem tak rozbawiona, że zapomniałam zupełnie, że powinnam być wzruszona w wysokim stopniu, biedactwo jednak widzi moje wzburzenie przez falę własnego zaniepokojenia).
Wzruszam się tedy.
— To nic... to nic... to przejdzie. Niech pan nie zważa... Tylko widzi pan — ta myśl, że pan zaraz chce mnie wprowadzić w towarzystwo żony swojej — kobiety, która... bezwiednie... zrobiła mi... tyle złego...
To już cios może zbyt silny — lękam się o to, więc porywam się, chwytam parasolkę, żałuję w myśli, że w pokoju nie mogę puścić na siebie czerwonego oświetlenia, i bez podania ręki kieruję się ku wyjściu.
On drepcze za mną.
— Pani! Pani Reno?... proszę... ja nie wiedziałem.
Namyślam się, czy nie mam gdzie w zapasie jakiego efektownego słowa na „wyjście“, ale jakoś pusto mi pod czaszką z powodu upału. Więc tylko czynię doskonały gest ręką i nie odwracając się, ginę za drzwiami wyjściowemi, jakby cień!...
A tam w kancelarji, przepojonej zapachem mojej „kombinacji“ i mnie samej, przed syfonem wody sodowej siedzi adwokacina zdenerwowany, podrażniony, niepewny, z maluchnym robaczkiem w sercu, który powoli — da Pan Bóg — zamieni się w psychiczną ranę, a ta rozpocznie wysyłać na wszystkie strony swe zatrute promienie...
Bardzo to będzie zabawne.
Ale to dopiero w przyszłości! Tymczasem na dziś, coś fatalnego. Wracając — przyznaję ci się — byłam tak jakoś podniecona sceną u adwokaciny, iż czułam się bardzo en beauté. Wsiadłam do tramwaju, bo dorożki nie było w pobliżu. Zrobiłam maluchne wrażenie na jednej Dulskiej, która właśnie zajęta była kopertowaniem okien i wpychaniem do uszów kłębów waty, i na kilku mężczyznach i jednym podrostku. Również i motorowy porozumiewawczo spojrzał na konduktora, co mi dało poznać, iż moje arystokratyczne piękno potrafi być ocenione przez wszystkie warstwy społeczeństwa. Ulokowałam się jak najdalej od Dulskiej, a najbliżej przystojnego mężczyzny, w trochę źle wyprasowanym garniturze z surowego jedwabiu. Usiadłszy, naszumiałam się dosyć taftą, nadzwoniłam brelokami, wreszcie zaczęłam błyszczeć oczami, co jest moją specjalnością. Natychmiast pan w garniturze z surowego jedwabiu odpowiedział mi równem zabłyszczeniem źrenic. Były wielkie, siwe, cudownie oprawne — tak zwane „świńskie“. Nie uciekłam z mojemi, przeciwnie, bardzo zachęcająco skrzyżowałam szpady. Zapanowała fluidyczna wymiana i ta zaczynała szybko wzrastać — ze względu na krótkość przestrzeni i czasu...
A teraz zasłoń oczy, o matko dwojga nieletnich dzieci!
Bo jakby torpeda, nogi mej, obutej tak czarująco w śliczny lakierek Louis XV., dotknęła noga, obuta w dość ładny i zgrabny, acz trochę démodé but z jasnożółtej skóry.
I dziw...
Jakby nie było ani lakieru, ani skóry — nic, tylko dwie bose stopy, rozpalone i drżące.
Tak, Helu! Tak, nie usunęłam swej nogi. Analizowałam tę senzację, której nie mogłam nigdy przecież odczuć w zwyczajnym trybie mego życia. Znasz moje zasady i wiesz, że nigdy nie dozwoliłabym na podobne zbliżenie ani Halskiemu, ani Alemu, ani nikomu z tych, którzy mi ont fait, albo font la cour. Ale tu ten człowiek nieznany, obcy, który nie miał nawet prawa przypuszczać, iż ja czynię to z całą wiedzą i umyślnie...
Zresztą — nie lękaj się. Nasyciwszy się wrażeniem, a czując, że zbliżamy się do stacji, na której muszę wysiąść, usunęłam nagle nogę, jakby budząc się z głębokiego zamyślenia.
I powiedziałam:
— A!... Przepraszam!...
Z tak ślicznem zakłopotaniem, że i on cofnął się i powiedział jak echo:
— A przepraszam!
Potem siedziałam zimna i obojętna, z przygasłemi oczyma, gdyż naprawdę lękałam się, aby nie pomyślał sobie Bóg wie co.
Ale — la sensation était très agréable. Będę częściej jeździć tramwajem.

Twoja
Rena.
P. S. I wiesz co? Oto przez cały czas owej senzacji myślałam... zgadnij — o... Halskim. No, tak!... Jestem szczera. O Halskim!

To dziwne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.