<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Na wezgłowiu tradycjonalnego szezlągu opadła głowa Reny. Usta jej rozwarły się — biel zębów błyska. Nieporządek ubrania, bezwład ciała świadczy, iż stało się to nieuniknione — stało się w najfatalniejszy i zgubny dla niej sposób. Charakterystyczny upadek całej postaci, jakby zupełnie pozbawionej siły życiowej, jakby starganej i unicestwionej u samego źródła, czyni ją podobną do tragicznej lalki, którą swawola dziecka podarłszy na strzępy, pozbawiła trocin, stanowiących naśladownictwo mięśni, kości i nerwów. W poprzek, na jej martwo wyciągniętych, nieruchomych trupio nogach, nasycony, znużony Kaswin. Dziecięco radośnie uśmiechnięte usta — bezmyślne oczy — ręce, drgające jeszcze konwulsyjnie.
Jaskrawe, fatalne oświetlenie elektryczne... resztki pozornej kolacji, trochę wina w kieliszku. Reny kieliszek nietknięty. Pijana była sobą samą i tem, co się w niej działo. Postanowieniem swojem.
Niczem więcej.
Z oddali jakaś muzyka, jakieś Czornyja oczy — trochę gwaru, ale tępego, niewyraźnego. Nic, coby wryło się w pamięć stalowemi, rozpalonemi zgłoskami.
Tylko twarz Reny tak zmieniona, iż każdegoby przejęła rozpaczliwem zdumieniem. W jednej chwili maska starości zmysłowej przywarła się, zwłaszcza do jej ust i oczu. To się nie da określić takiej zmiany, która przetwarza w jednej chwili istotę rzeczywistej piękności kobiety. Na to trzeba bardzo wzgardliwego czynu, graniczącego z rozpustą, aby po akcie miłosnym, zamiast anielskiego wypięknienia bezpośrednio z głębin najtajniejszych wydobywały się jakieś szpetoty i szły bezlitośnie, niszcząc to, co mogło porywać urokiem i powabem.
Wzrok taki, opadnięcie ust, skalane i dziwne, dostrzedz można na twarzy ludzi, powracających po zbrodni w domowe schronisko. Ukosem, czernią, patrzą poza siebie, wlokąc się jakby z przegniłym powrozem u szyi. Czegoś czekają, na coś patrzą, sami nie wiedzą, co popełnili.
Tylko to jedno wiedzą, iż nie wracają ci sami — że już nigdy nie będą tymi, którzy nie byli im nigdy wstrętni — a zawsze święci!
I teraz poznali największą torturę, na jaką się zdobyć mogli — poznali wstręt do samego siebie.

· · · · · · · · · · ·

Tej nocy Rena poznała wstręt do samej siebie. Ten wstręt istotny i już niepokonany. Czuła, widziała, że to pozostanie w niej niewyrwane niczem, że musi pozostać i wiecznie będzie.
I w myśli tej skostniała, jak trup żywy, a mimo to umarły.

· · · · · · · · · · ·

Porwał się nagle Kaswin i radośnie przypadł do niej.
— Dzięki! Dzięki!
Patrzyła na niego obojętnie. On nie miał dla niej znaczenia. Nie istniał.
Tylko był czyn — ten niewypleniony Czyn!...
Powlokła się z szezlonga.
— Zapłać! Chodźmy!...
Patrzyła w lustrze, jak ciskał napiwki kelnerowi, i ogarnęło ją straszne przerażenie. Zupełnie inaczej przypuszczała, że będzie odczuwała nastrój swój w chwilę po oddaniu się Kaswinowi. Ponieważ uczyniła to dlatego, aby módz powiedzieć Halskiemu: „nie jesteś tym, którego będę nienawidzieć, bo jest ten inny“... sądziła, iż cała jej istota rwać się teraz będzie ku tej miłości, dla której nie wahała się skazić szpetnie.
Lecz — oto działa się rzecz nieprzewidziana.
Gdyby teraz stanął przed nią Halski i ujrzał ją na tem miejscu i w towarzystwie Kaswina, oszalałby z jakiejś grozy i trwogi. Cel, do którego dążyła, zdawał się jej jakąś mściwością przepojony i nieubłagany.
Bez słowa wyszła pierwsza z restauracji. Za sobą słyszała dreptanie lakierków Kaswina. Gdy uchylał przed nią ciężkie odrzwia, mignęła jego biała ręka, na której z pod mankietu złocił się wąziuchny łańcuszek bransoletki. Ten śmieszny szczególik drażnił ją dawniej do szaleństwa. W tej chwili spotkał się z jej obojętnością. Było to drobne, a przecież zastanowiło ją.
— Jakby mnie ujął! — pomyślała.
I łagodnie, bez nienawiści usunęła go od dorożki, do której chciał wsiąść z nią razem.
— Pozwól pan! Pojadę sama.
W świetle latarni twarzyczka młodzieńca okazała szczere zmartwienie.
— Renusiu! Dlaczego?
— Chcę być sama!
Nadała pewną stanowczość swemu głosowi. Pokornie posłuchał.
— Dobrze!
Wsunął jej w rękę portmonetkę, którą mu dała poprzednio.
I ten szczegół, zamiast ją przejąć odmiennem uczuciem — ujął ją.
— Dobranoc!
Wpiął się na stopień powozu.
— Dobranoc!
Szukał jej ust. Nie odmówiła mu.
Podała je — choć martwe.
— Dobranoc!
Rozjechali się. Za kilka minut Rena weszła do kamienicy, w której mieszkała. Miała ciągle pustkę pod czaszką.
— Nie wiem nic! Nic! — myślała. — Ach, o niczem myśleć nie chcę... nie mogę!...

· · · · · · · · · · ·

Zadzwoniła i zdziwiła się, że natychmiast jej otworzono. Przedpokój był otworzony. Pokojowa ubrana.
— Nie śpicie? — zapytała, dziwiąc się dźwiękowi swego głosu.
— Tu jest ktoś, kto czeka na panią — odparła służąca, zdejmując z niej płaszcz.
Cisnęła się cała strwożona. Jedna myśl ją przejęła: To Halski! — I równocześnie pragnienie ucieczki — ucieczki za jakąbądź cenę.
Służąca złożyła ręce.
— Proszę Jaśnie pani się nie martwić, to już tak Pan Bóg chciał.
Zatrzymała się, nie rozumiejąc.
— A ten mówił, że mu Jaśnie Pani kazała czekać!...
— Ja?
— Tak — jest w salonie już ze dwie godziny.
Otwiera drzwi i Rena zdaleka widzi jakąś nieznaną postać, siedzącą na tle draperji, zasłaniających drzwi sypialni.
— Nie Halski!
Wchodzi do pokoju. Służąca cofnęła się i zamknęła drzwi. Boczna lampka elektryczna, matowa, rzuca ukośne światło na siedzącego nieruchomo człowieka, który, z głową opuszczoną, na piersiach, spał.
Skurczony był i zebrany w sobie. Tylko ręce długie, białe, ułożył na kolanach formą, jaką układają ręce spensjonowani urzędnicy, skromni księża — lub nawykli do poczekalni lekarskich chorzy. Głowa, silnie spuszczona, dawała mało dostrzegać trójkątnej, widmowej twarzy. Była ona Hoffmanowska, coś z poza silnie zamurowanej ściany — twarz o lotnych spojrzeniach upiora, lub opuszczeniu powiek cmentarnego anioła.
Nie był to człowiek już zupełnie z tego świata. Był on jakby częścią, jakby przedblaskiem czegoś, co ma być wyjaśnieniem naszem, a mimo to staje się zapadaniem w jeszcze większą grozę i czerń.
Powiało odeń trupem i śmiercią.
Na tle białych draperyj przypadł jak zwinięty, skulony nietoperz.
Rena wpatrzała się weń uparcie.
Chłonęła go po prostu. Wydarł ją z apatji, istniał niezaprzeczony, mimo widmowego piętna. Istnieniem tem i ją do istnienia zmuszał.
Wyczuł jej wzrok. Otworzył oczy. Chwilę patrzył w nią zuchwale jakoś, wyzywająco. Miał wielkie, szare źrenice. Jakby ją ogarniał i jakby widział jeszcze coś poza nią.
Lecz przygasił w sobie ten wzrok i podniósł się uniżonym gestem.
— Łaskawa pani raczy wybaczyć, że ośmieliłem się...
Mówił cicho — dziwnie cicho — specjalnem sciszeniem.
— Kto pan?
— Przedsiębiorstwo pogrzebowe przysłało mnie. Lękałem się, że mnie uprzedzą konkurenci, więc użyłem fortelu.
— Przedsiębiorstwo pogrzebowe?...
Na twarz Reny wystąpiła gwałtowna bladość. Zapomniała, iż może być związana jakkolwiek z ludźmi, którzy umierają, których kładą do trumien, którym się kupuje groby...
— Pan? Dlaczego do mnie?...
— Ach! Łaskawa pani nie wie?
— O czem?
— W sanatorjum mówiono mi, iż zawiadomiono nad wieczorem łaskawą panią o śmierci jej małżonka!
— Umarł?
— Po obiedzie. Były to jakieś wrzody mózgowe... przyczyniły się rozmaite inne powody...
Zapadła długa cisza.
Nie modlił się w tej ciszy nikt — nie łkał nikt — nie prosił zmiłowania, ani spoczynku.
Coś było więcej, niż żałobnego, coś więcej, niż biło w dzwony cmentarne.
Była wielka lodowa pustka. Była nicość...
Groteskowa figura agenta przedsiębiorstwa pogrzebowego traciła swe charakterystyczne cechy.
Był sługą Nicości — był odźwiernym nieogrodzonej lodowej pustki, cmentarzyska, z którego mur rozsypał się w gruzy.
— Pan niech odejdzie!... — wyrzekła wreszcie Rena.
— Odchodzę! I polecam się. „Concordia“ — stara, dawna firma...
Zgiął się.
— Proszę mi nie brać za złe... obowiązek...
I już go nie było.
Rena odetchnęła ciężko...
Otwarto drzwi jej kraty. Skończyło się jej małżeństwo.
I po co były te przysięgi krzywe, te wstrząsania nią w jej wierzeniach, te obalania jej ołtarzy?
Tak cicho, łatwo zakończyło się to wszystko.
Umarł!
Niemniej była jego własnością. Tulił ją do siebie, należała ciałem do tej już poczynającej się zgnilizny.
Tak łatwo przecież rozwiązało się to wszystko.
Tak cicho, tak grzecznie...
To samo mogło nastąpić teraz z Kaswinem, z Halskim...
Całe upędzanie się zbyteczne, niepotrzebne, teatr prowincjonalny, który buduje świątynie z połatanych prześcieradeł.
W poprzek jej sypialni — jakby czarna smuga — nieruchoma.
I tonące w nią stopami widmo z opuszczoną na piersi głową, tak, że widać tylko biel czoła i szczotki brwi, ściągniętych w jedną, upartą linję.
Rena usiadła na fotelu.
Nie miała odwagi wejść do sypialni. Nie chciała pozostać w niej sama ze swojem ciałem, które zdało się jej w tej chwili szczelnie powleczone szatą, wykrojoną z trupiego całunu.
Oddawanie się jej zmarłemu, a teraz Kaswinowi, zaczynało identyfikować się w jej umyśle i nerwach.
— Już nie wiem, który, nie wiem nic... nic...
Chciała wydobyć jakiś pierwiastek czystości, coś, coby ją obroniło przeciw bezmiernej nienawiści, która w niej wzrosła, do niej samej.
— Kochasz przecie... kochasz! — powtarzać sobie zaczęła rozpaczliwie.
Lecz takie drobne, takie żadne stało się jej to słowo. Nie niosło nic w żadnym kierunku.
Walczyć już nie mogła — ogarnęła ją lodowa próżnia.
Zwaliła się głową na bezwładnie opartą o poręcz rękę...
I — twardo, zwierzęco — zasnęła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.