Kobieta bez skazy/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta bez skazy |
Wydawca | Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa — Lwów — Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do domu biegła silnym, pewnym krokiem.
— Tak! — myślała. — Zrobię tak! W ten sposób jedynie mogę go posiąść!
Wzdrygnęła się gdzieś w dali.
— Posiąść? — Ja, mężczyznę? I natychmiast usprawiedliwiała się.
— Tak... mężczyznę, ale nie jego! Nie takiego jego!
Usprawiedliwiała najzupełniej teraz już te kobiety, które żyły z nim poprzednio.
— Tak, nie mogły uczynić inaczej... musiały. Bezkarnie nie można być w jego objęciach. Cóż dziwnego, że one padały! Nieszczęsne! Skoro ja...
Histerycznie była teraz podrażniona.
— Skoro ja... — dodała — na wszystko jestem gotowa.
Jakiś smukły cień zamajaczył na trotuarze w pobliżu jej domu.
Był to Kaswin.
— Szedłem właśnie do pani! — pozdrowił ją szykownie.
Zatrzymała się i ogarnęło ją obłędne drżenie. Patrzyła na to młode chłopię i myślała:
— Może... może...
Nagle zdecydował ją łagodny ton mowy „małego“.
— Nie mogę już żyć bez pani!
Czuła błąd — wykrzywienie się linji jej postępków — czuła, że powinna zatrzymać się, namyśleć — ochłonąć.
Lecz „pasja“ kładła jej bielmo na oczy, szumem wypełniała uszy, nie dozwalała na nic, coby graniczyło z jakąkolwiek logiką.
Z poza zaciśniętych zębów rzuciła:
— Mały! Weź mnie dziś na kolację!
Rozpromienił się nagle — rozjaśnił.
— Co?... Renusiu? Ty chciałabyś spędzić ten wieczór ze mną?
Wstrząsnęła się, po tonie jego poznała, iż nie zrozumiał.
— Chcę... ale spędzić inaczej! — zawołała. — Inaczej...
— ?...
— Po waszemu!
— Jak?... Gdzie?
Zaczęła podniecać się coraz więcej gorączkowo.
— A to już twoja rzecz, panie mężczyzno, i to mężczyzno zakochany we mnie. Prowadź mnie, gdzie jest wolno wejść ludźmi obcymi, a wyjść kochankami!
Aż cisnął się, jak małe zwierzątko, radośnie usposobione.
— Reno? Ty mnie kochasz! — wykrzyknął z pewnym rodzajem dziecięcego patosu, który przecież był szczerą prawdą.
Ona roześmiała się.
W półcieniu ulicznym śmiech ten miał fatalny wyraz.
— Ja?... — krzyknęła.
I zaraz dorzuciła, jakby plując słowa:
— Czekaj... coś ci powiem, coś z waszej szkoły — co posłyszałam sama przed chwilą...
Urwała.
— Albo nic! Nic! Chodźmy!
Kaswin nagle ją zatrzymał.
— A! To niemożliwe! — wyszeptał zasmucony.
— Dlaczego? — zawołała. — Idźmy naprzód, tam gdzie gra fałszywa muzyka i drapie nerwy, gdzie kelner z lepkiemi rękami przynosi szampana — gdzie wy czerpiecie odwagę, aby się następnie tarzać w błocie. No, dalej... jedźmy tam!
— To niemożliwe.
— Dlaczego?
Usta mu się złożyły w podkówkę.
— Bo... bo.. to przed pierwszym, a ja nie mam pieniędzy.
Ogarnęła ją rozpaczliwa wesołość.
— Co? Tak?... Cudownie!
Z woreczka dobyła portmonetkę.
— Oto masz... moje, twoje, wszystko jedno.
Tak drżał z radosnej żądzy posiadania wreszcie tej kobiety.
— Tak! Tak! Ja ci oddam!
Schował portmonetkę. Byłaby go uściskała za tę szpetność. Nic jej nie wytrącało ze szpetoty, w którą sama brnęła. Gdyby w Kaswinie zrodził się lepszy odruch, byłby ją może opamiętał.
— Chodźmy!
Podbiegli do stacji dorożek. Nagle przed kamienicę, w której mieszkała Rena, zajechała cicho dorożka. Wysiadł z niej mężczyzna wysoki, ciemno odziany, dziwny. Jakoś szedł inaczej, niż wszyscy. Bardziej miękko, cicho, niezawiśle. Sunął cieniem, bez cienia wszakże, jakby lękał się, że w ten sposób zbyt wiele miejsca na ziemi zabierze. I miał postać tego, który coś ściga, coś goni — coś niewidzialnego dla wszystkich, dla niego jednego dostępnego.
Wywiała go oślizgła czerń nocna — zjawił się — przemknął czarną strugą i zniknął, jakby włócząc ciemnemi, złamanemi skrzydłami po ziemi.