<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Ręce mimowoli załamały się jej strwożonym gestem i potem rozplotły, jakby zawstydzone. Szalało w niej ciało i dusza z niemocy i braku zupełnego siły. Milczenie, które przed progiem było dla niej konieczne, tu zaczęło ją zmagać bezlitością. Bezradna, ociężała, czuła się jakby na pręgierzu, na jaśni dywana w jasno kasztanowe liście i wśród rzadkich postaci mebli o rudem, lśniącem odrzewieniu. Gdzieniegdzie migotała złotawa łyżka, jakiś gwóźdź. Bolały ją te blaski, szydziły z niej zadomowieniem się swojem. Jak zbite zwierzę, odwróciła konające oczy ku niemu. Stał nieruchomy, pilnie w nią wpatrzony. Zdawał się rozbierać coś w niej, w jej postąpieniu, robić jakiś obrachunek. Nie było tylko w jego twarzy zdziwienia ani śladu. Widniały stąd dwie możliwości. Albo przypuszczał, iż tak się stanie napewno, albo sądził, iż rzecz cała zajdzie prędzej lub później. Zdawała się, według niego, przychodzić za prędko.
To jedno tylko drgało mu w niecierpliwem trochę podniesieniu kącika wargi. Zresztą kurtuazja wyczekująca przejąć zdolna śmiertelnym dreszczem rozpaloną istotę kobiety.
I jakieś spojrzenie, powleczone mgłą, jakby gotowe i zastygłe w wieczystem uwodzeniu i przywleczeniu sobie do nóg.
On był nasycony i przesycony. Wolno mu bowiem było sięgać i wyciągać rękę.
Ona — konała z głodu...
Więc łatwą tu była rola wyższości i zrozumiałe przyczyny.

· · · · · · · · · · ·

I tak to trwało, a wlokło się jakiemiś wiecznościami — aż ona pierwsza, drżącym, zmienionym, brzydkim głosem spytała:
— Pan mnie nie pyta... dlaczego ja..
Zrobił wytworny gest. — Dyskretny był, szanował przyczyny.
I ta dyskrecja nie opamiętała jej.
— Bo... bo...
Przetarła ręką skroń.
— Myślałam, że pan nie jest sam.
— ?...
— I... tak... umyślnie...
Już nic więcej nie umiała ze siebie wydobyć — tylko to głupie i płaskie „umyślnie“...
On jeszcze milczał.
I teraz ją to wzięło, ale tak, iż podcięło jej nogi zupełnie i fizycznie zwaliło ją. — Nie patrząc, osunęła się na jakiś fotel, obrzucony złotawą, perską materją. Ciemny szafir mieniący jej płaszcza, połączył się szczęśliwą kombinacją bogatych barw. Głowa jej zaciężyła znużonym, prawie bezprzytomnym wyrazem na drobnej piersi. Była wyniośle nędzna i w pohańbieniu swem majestatyczna. W skrócie osunięcia się na fotel odzyskała rodzaj pewności siebie. Drżenie obłędne ciała na chwilę przycichło. Złożyła ręce na kolanach i poddała się zupełnie wrażeniu, które na nią kłębami bezlitosnemi waliło się od tego człowieka.
Mógł był tak milczeć ciągle, to było już jej obojętne. — Czuła, iż inaczej być nie mogło.
Wreszcie i on oderwał się od miejsca. Coś nakształt żalu przemknęło mu po twarzy. Co to był za żal i za czem? Tego sformułować nie było podobna. Może żal mu było, iż ta wyniosła kobieta, taka wśród złota i szafiru, jest biedna i starta w sobie. Lecz żal ten był w takim razie czysto egoistycznej natury. Nie żałował jej bolu i tego, że ona cierpi, walana tak w bezsilności zupełnej, lecz żałował, iż łamie mu się coś i maleje, że oddalenie zmniejsza się i zaczynają już karleć rzeczy niedościgłe i niezdobyte. Było w tem coś z otwarcia wrót świątyniowych, przed któremi człowiek jęczy w tęsknocie życie całe...
Oto słyszy kroki odźwiernego, rozlega się brzęk odkładanych łańcuchów i tu zamiera oczekująca dusza.
— Więc już? Więc tak?
Z uczuciem litosnej troski, właściwej mężczyźnie, gdy chce upiększyć jakoś swoje zwycięstwo, oderwał się Halski od miejsca i zatroszczył się o Renę..
Ściemnił jaskrawe światło, o które biły się jej oczy, przymknął okno, ziejące wilgotnym chłodem na jej oczy, podsunął jej pod nogi poduszkę. Patrzyła na niego z początku martwemi oczami, i ta milcząca troska o jej dobro chwilowe zdziwiła ją.
— Pani przemokła.. pani zimno!...
Oto były pierwsze słowa. Łagodne, miękkie, głos zciszony, ręce kojące. W jednej chwili zwyczajną asocjacją skojarzyły się wszystkie przebyte przez nią bole rwania się i cierpienia. Uczyniła go winnym za nie i jak błysk, szarpnęły nią całą. Cóż była ta drobiazgowa troskliwość, z jaką otaczał jej przemokłe lakierki, płaszcz, ręce zmoczone? Czy nie ironią to tchnęło na nią i zmagało ją korowodem nocy o piekielnych mękach, porankach rozpacznych, szarych godzinach, wyjących tragicznie, potwornie, beznadziejnie.
I nic, nic nie znalazło się w Renie więcej odpowiedzią...
Jak — naturalniej po kobiecemu — płacz.

· · · · · · · · · · ·

Lecz był to ten „płacz“ kobiecy, na którym się już poznać należy. Zresztą w ogóle, na płaczu kobiecym wyznać się należy i zrozumieć go. Kobieta nie płacze prawie nigdy o rzecz obecną, teraźniejszą, tę, która jest. Na to kobieta ma masę odpornej siły. Ona daną chwilę wchłania w siebie z całem okrucieństwem i łakomstwem, wysysając to, z czego później odtworzy sobie łożysko bolu. Lecz kobieta płacze nad tem co przecierpiała, płacze, bo nie zapomina, bo przeżywa ciągle, nieskończoną ilość razy to, co mężczyźni z całą pychą strącają w otchłań rzeczy minionych.
I stąd powstają dziwactwa płaczu u kobiet, które „już nie mają powodu do płaczu“. Kobieta każda jest cmentarzyskiem, a groby na tym cmentarzu otwierają się na każdy, choćby najczulszy dźwięk, odnośny do jej odczuć życiowych. I stąd, nawet w chwili upojenia radosnego kobieta łka rozpacznie.
Z grobów, z trumien rozwartych, od gnijących nieszczęść, od fosforyzującego próchna, szaleje pomruk rzeczy, nigdy nie wygasłych i — nigdy nieprzebolałych.
Lecz — oto niestety — mało kto o tem wie, mało kto rozumie przyczynę „płaczu kobiety“.
I każdy zapyta — czego płacze?

· · · · · · · · · · ·

I Halski pyta.
— Czego Pani płacze?
Rzeczywiście. Ogląda się dokoła. Musi mu dać pretekst tego płaczu, wytłumaczyć i sobie dać pretekst.
Więc chwyta się drobiazgu, zazdrości.
— Myślałam, że Pan nie sam... że...
Halski, pochylony nad nią, wyprostował się jakby z niesmakiem.
— A! Więc Pani o to chodziło! Nieskończona jest miłość własna u kobiet...
To zregestrowanie ją w całą kohortę kobiet targnęło nią gwałtownie.
— Więc Pan sądzi, że to tylko... z miłości własnej... obrażonej...
Halski już był jakiś niedbały.
— A z czego innego? — zapytał. — Pani ma olbrzymią dozę tej ambicji dla siebie, ale nie szanuje jej pani u drugich.
— Nie rozumiem Pana!
Halski skrzywił się banalnie.
— O! Nie mam do pani żalu. Niech pani jednak nie sądzi, że to tak wielki triumf, to cnotliwe zwycięstwo, ta cnota...
Porwała się z oczyma roziskrzonemi pomimo łez.
— Milcz Pan! Ja tej cnoty nienawidzę...
Cofnął się, jakby zdumiony.
— Och! Odkąd że to?
Wybuchnęła bez okiełzania.
— Od dawna! — zawołała. — Może od zawsze! Niewiem! Niewiem! Lecz to wiem jedno, że duszę się w tej masce, że poznałam, że zrozumiałam, iż dłużej mi w tej masce nie chodzić, bo skonam — skonam. Pan mi powie, „niech się pani uspokoi“. Ja to czuję na ustach pana, ale niech pan teraz żadnych komunałów nie mówi. Dosyć mam ich. Dosyć!...
Zbliżył się do niej. Osunął się na taburet, stojący naprzeciw niej. Przybrał postawę kogoś zaciekawionego. Patrzył na nią z natężeniem.
Była bardzo piękną i ta spowiedź zaczynała czynić z niej istotę wolną od wszelkiej pospolitości.
— Żyłam niemi — powtórzyła. — Stworzyłam sobie z tych komunałów religję, uczepiłam się ich ołtarzy. Wyście przyszli! Wy, ludzie swobody i nieskrępowanych instynktów i rzuciliście się na mnie z całym pędem waszych pożądań, pasji, pragnień i namiętności!...
Urwała — odetchnęła ciężko i bezbronnie rozwarła ręce.
— I otom jest wasza! Wasza! Wasza!...
Teraz już nie pospolitość odlatywała tylko od niej, lecz z głębi samych dobywać się zaczęły przedoskonałe przeczucia piękności.
Halski doznał jakby olśnienia. Zesunął się w siebie, patrzył — na twarz mu szła powolna fala, jakby szacunku bezwolnego, nakazującego ciszę.
Ona mówiła dalej — rozmodlona w swej ekstazie, płomienna, iskrząca ustami — falą krwi — gorącem słów, ciała, drżenia rąk...
— Pan wiódł ten korowód rozkoszy ku mnie. Pan to w owej nocy, gdy w swawolnym geście chwycił mnie w ramiona — nie wiedział, że trzymasz w tej chwili przepełnioną do brzegu czarę swych zmysłów. Gdyby była tam, na dnie ciebie, miłość ku mnie, nie byłabym ci się wydarła z rąk — bo każdy puls bił ku tobie tętnem płomiennem i rozszalałem — ale była w tobie tylko swawola — chwilowe pożądanie.
Przyzwał na pomoc gwałtowność i odparł:
— To jedno — w takich chwilach niema miłości — jest tylko powód rozkosznych pragnień i uniesień!
Przerwała mu z nieopisanym smutkiem.
— Dla ciebie, dla was, którzy życie całe szliście w tym kierunku — ale ja jeszcze rozróżniałam, jeszcze się broniłam...
Załkała nagle bez łez — tem ciężej, tem boleśniej.
— Dziś — jestem bezbronna — nie walczę, poddaję się rozkoszy... poddaję się tobie.
Pochyliła się kornie — czarująco, kwiat rozkoszny oddający swój kielich — w tem półcieniu, jakby raczej wizja osunięta z mrocznych mgieł.
Halski porwał się z miejsca. Był to ruch bezwiedny — pęd płciowy — szarpnięcie się mimowolne.
I tak mało było szlachetności w tem czemś banalnem i przewidywanem, że wobec nieruchomej piękności gestu kobiety zamarło, jakby strącone anielskim ruchem skrzydeł.
Przeszedł mimo niej — nagle zwarty w sobie — przysunął się do okna i oparł czoło o szybę. Poza nim szemrał głos korny Reny.
— Nie wiem nic ze świata waszego... nie znam nic... jestem ślepa.
Pociągnęły go te słowa, kazały mu się odwrócić — podejść ku niej cichym krokiem nieufnego kota.
Spotkała się z jego wzrokiem, lecz była tak zbłąkana, że nie rozumiała, o co mu będzie chodziło.
Instynktownie osunęła się znów na krzesło. Zakryła oczy.
Uczuła go ponad sobą. Pochylał się. Woń jego włosów, jego odzieży przepoiła ją.
— Więc istotnie — zapytał prawie szeptem — istotnie nie miałaś nigdy kochanka?
— Nigdy!
— Oprócz męża nie znałaś innego mężczyzny?
— Nie! Nie!
Triumfalnie, radośnie zabrzmiał jej głos. Sądziła, że tą czystością swoją podbija go i wiąże.
I gdy pochylony już tak, że spijał z jej ust oddech i chłonął w siebie iskrzenie się jej oczu — zapytał:
— Przysięgasz?
Odparła mu bez wahania, szeptem mniszeczki, ujawniającej czystość swego ciała w adoracji północnej.
— Przysięgam!
Oczekiwała ramion, ust, zwarcia się ciał...
Oderwał się od niej, jakby z żalem, z trudem.
Sądziła, iż jej nie wierzy. Szybko mówić zaczęła.
— Jestem szczera, uwierz! — Czuję się jak dziecko i widzialnie zarysowuje się we mnie całe usposobienie moje obecne. Będziesz.. pierwszym, który wprowadzi mnie w wasz świat, w świat upojeń i szałów. Powiesz — przeszłam czar poślubnych chwil? — Nie! Stokroć razy — nie! Tamten człowiek — tamten strzęp człowieka był tylko mrocznem złudzeniem, on to był przyczyną główną, bezsprzeczną, iż z obelgą na sercu cisnęłam się w walkę życia przeciw temu, co wy, wielcy, w miłości cudem zowiecie.
Łkanie jej odczuwało się znowu.
Łkanie bez łez, a raczej z podłożem śmiechu, w którym dźwięczały tony rozkosznych spazmów zamierających w ekstazie kobiet. Intuicją wiedziony rozegrał się jej organizm pieśnią o najmocniejszych i najwspanialszych dźwiękach. Pieśniarką była w tej chwili, genjalną twórczynią hymnu, który zapiera się doczesności i wstępuje nagle w górne, prześwietlne regjony.
— Ja czułam, wiedziałam, że to jest Cud, klękałam przed tą Cudownością — mówiła wśród łkań — w mej bieli dziewiczej — ale przed tą prawdą, bez dreszczów i bez celu — cofnęłam się wpółtrupem. A przecież ja waszą formę miłości uznawałam za jedyną formę...
Umilkła, wyczerpana — prawie padająca. Cichym szeptem dodała:
— Oto jest spowiedź moja! Jestem gotowa iść za tobą... nie będę się więcej broniła...
I znów czekała napróżno. Halski milczał. Teraz on zasłonił oczy i oddychał ciężko.
Wyciągnęła ku niemu ręce, a potem ściągnęła je ku sobie, na swe piersi, jak dwa ptaki, które zbyt wcześnie wysłane zostały, jakoby dwa posły. Natrafiły miast pożądanego lasu purpurowego kwiecia, bijącego żarem — na lodową mgłę, zwartą i nieprzeniknioną.
Cofnęła się w drobiazgowość i z bólem zaczęła się doszukiwać w niej przyczyn.
— Milczysz! — zaczęła nieśmiało. — Czy jeszcze w głębi pana tkwi obraza za moje dziecinne, marne przechwałki...
Szybkim ruchem przeciął jej słowa.
— Nie krzywdź mnie posądzeniem, iż jeszcze we mnie gra jakaś drobiazgowość. To jest marne, żadne wobec tego, co się rozegrywa między nami w tej chwili.
Głos jego był zmieniony. Brzmiał surowo, z wielką przymieszką smutku.
Z radością wsłuchała się w jego słowa.
— Tak! tak! — zawołała w uniesieniu. — To wszystko nie istnieje, tylko moja miłość ku tobie, nic więcej. Ona trwała od tak dawna! Od tak dawna! Ja miałam inne myśli, ja się teraz przyznaję. Ja myślałam, że zdołam rozerwać moje małżeństwo — że... Ale dziś ja się na wszystko godzę — ja będę pana... kochanką! Ja będę! Będę pomiędzy temi pana kobietami, mnie wszystko już jedno! Wszystko jedno!
I z temi słowami osunęła się prawie na ziemię, w najwyższym, uczuciowym nieładzie i rozterce. Było to oddanie się tak zupełne, tak zdanie się na łaskę i niełaskę — takie zaparcie się dobrowolne, ekstatyczne, sięgające największych głębin — iż więcej od kobiety nikt żądać nie mógł i nie śmiał.
Przed jakimś tronem, wszechwładztwem, jakąś siłą i przemocą padała w proch jej władza i rozścielała się całunem.
Czekała.
Lecz było to napróżno.
Halski blady, z twarzą zacienioną — prawie stary — podniósł się z miejsca i odsunął w cień.
— Powstań pani! — wyrzekł, nie patrząc na nią. — Powstań! Proszę! To są królewskie dary! Ja nie jestem ich godny.
Zaczęła szukać kontaktu jego oczu, nie znalazła — zmartwiała spytała zbielałemi usty.
— Jakto? Dlaczego?
Opancerzył się surowością głosu. Wygnał z niego nawet naloty smutne.
— Pani mi przynosi zbyt wiele! — wyrzekł twardo. — Nieskazitelność swych uczuć, swych zmysłów. Jesteś tak piękną, jak tylko może być piękną kobieta w uniesieniu miłosnem. Co ja pani dam w zamian? Rutynę miłosnej ekstazy — wydoskonalenie w szkole miłosnej zmysłowości. Gdy przejdzie pani uniesienie i rozpętany głód wrażeń erotycznych, będzie pani miała do mnie żal straszny, że to tylko przezemnie zeszła pani ze swego tronu, na którym, bądź co bądź, z taką wyniosłością doskonałą trzymała się pani dotąd. I będzie mnie pani nienawidziła!
Porwała się z ziemi, wybiegła ku niemu.
— Nigdy!
Cofnął się jeszcze więcej, jakby w obronie.
— Będzie mnie pani nienawidziła — powtórzył z całą siłą. Ja to wiem, ja to czuję, a ja tego nie chcę!
Przerwał mu krzyk Reny, nie krzyk, ale skowyt raczej, od głębin jej tak tajemnych, że aż groźnych.
— Pan mnie nie kocha!...
Zwinęła się cała, jakby skazana, zatraciła kształt, linję. Była jak kolumna na opuszczonej mogile.
On odegnał jej słowa, jak chmurę opadających go nagle motyli.
— Ja nie wiem! Nie wiem! Nie mogę zrozumieć jeszcze tego. To jedno już tylko wiem, że nie mogę znieść myśli, iż pani nienawidzieć mnie kiedyś możesz...
Głucho mówił dalej:
— Niech kto inny podejmie się roli inicjatora. Ja nie mogę. Honor mi na to nie pozwala. Tak samo, jak honor nie pozwala mi uwodzić dziewczyny, tak samo nie pozwala mi uwieść kobietę, która ma nieskalaną opinię.
Z oczyma zamkniętemi — z wyrazem nieokreślonego cierpienia wyjękła:
— Och, przeklęte to wszystko... przeklęte.
Wyciągnął ku niej drżącą rękę.
— Błagam panią! Niech pani nie utrudnia mi sytuacji. Muszę być prawie w tej chwili bohaterem... Jesteś pani cudowna... powab idzie od ciebie, garnie mnie, a ja muszę być od ciebie zdaleka. Wierz mi, na to potrzeba wielkiej siły woli...
Podniosła powieki i spojrzała na niego. Blady był, wyczerpany — a oczy miał wielkie, świetliste — żyjące. I przejął ją nawskróś rozpalony ból pragnienia, aby za cenę bodaj życia należeć do tego właśnie człowieka, gdyż sądziła, iż on jeden — jeden tylko potrafi wydobyć u niej ukojenie zupełne.
I razem z tem pragnieniem powstało w niej postanowienie dojścia do tego posiadania jakąkolwiek drogą.
Zamajaczyły, zakłębiły się jakieś myśli.
Otarła oczy.
— Chwilę jeszcze... — wyrzekła twardym już, chropawym głosem. — Gdybym nie była bez skazy, lecz taką, jak.. te inne — te pana kochanki, te.. wyszkolone, które przeszły przez ręce nie jedne — słowem, gdybym miała już innych kochanków — nie wahałbyś się pan?
Rzucił się ku niej jakiemś konwulsyjnem drgnieniem, choć pozostał na miejscu.
— Ani na chwilę!
— I nie miałbyś do mnie obrzydzenia!
— Nigdy!
Zawirowało, zakłębiło się od pasji, od nerwowej namiętności, możliwej pomiędzy tymi dwojgiem ludzi. Z poza zaciśniętych zębów — skurczonych rąk, szalały pragnienia i wymieniały się — tem silniejsze, gorętsze, że z oddali, że wstrzymywane na uwięzi. Bez słów, cali w oczach — w oddechach, tonęli w sobie i mdleli w niedokończonych spazmach, które ich od szczęk, wzdłuż pleców przeszywały.
Była to minuta strasznego wtajemniczenia się w siebie samych, porozumienia się i położenia z oddali piętna posiadania. Cała pasja miłości i nienawiści dwóch płci ujawniła się w tej minucie, szczególniej w zwarciu się uczuciowem źrenic i we wrogim skurczu szczęk, pragnących ssać ciało, krew — jednoczyć się tą krwią i triumfować bolem, wyrywającym krzyk z piersi przeciwnika.
Pierwsza ocknęła się Rena. Z ciężkiem westchnieniem wydarła się z płomieni, któremi dyszała. Wyprostowała się — odetchnęła — otarła pot z czoła. — Twarz jej zmieniła się. Z rozpłomienionej pasją stała się jakby nagle przetworzona w uosobienie kamiennej woli.
Zmiana ta była tak widoczna, iż Halski mimowoli zapytał:
— Co pani postanowiłaś?
Odparła, zabierając się do odejścia:
— Nic! Potrzebuję tylko być samą, uspokoić się...
Postąpił za nią ku drzwiom.
Odwróciła się i ogarnęła szybko przestrzeń całego mieszkania.
— Tak! Miałeś pan rację! — wyrzekła. — To zbyt królewski dar... Żegnam pana, a raczej do widzenia!...
Gdy ujrzał ją naprawdę odchodzącą, porwał go żal za utratą tak wielkiej, pięknej rozkoszy. Wyciągnął ku niej ręce — lecz ona cofnęła się dawnym swoim, królewskim gestem.
— Nie tak! Nie tak! — rzuciła.
Przez myśl mu przemknęło, iż ma w projekcie znów jedynie małżeństwo.
I pierwszy raz — nie zraziła go tem, nie odepchnęła — przeciwnie, był jej wdzięczny za to wstąpienie znów na stopnie ołtarza nieskazitelności.
Spojrzał uważnie w jej oczy. Nie było w nich chuci — był natomiast jakiś z determinacją połączony smutek. — Owiał go także. — I nagle jakaś cisza, dobro, ukojenie przemknęło się pomiędzy niemi.
— Do widzenia! — padło z jej strony, jakby ciche i niewyraźne.
I gdy już niknęła w fałdach portjery, wyłoniła się jeszcze ze złocistych opon.
— Uścisnąć mnie pan możesz! — doleciało doń, jakby obcym wymówione głosem.
Czuł, że jeśli zezwala mu na ten uścisk, to instynktem przedziwnym zrozumiała, iż odnalazł w sobie dość spokoju, aby na ten uścisk pozwolić. Zagarnął ją w ramiona, przytulną i swoją. Lecz szybko linja giętka jej pleców zaczęła mu ożywać pod rękami i dawać znać o istnieniu ciała. Za chwilę przywarli do siebie ustami, całem ciałem i zamienili się w strugi prądów, wymieniających się wzajemnie.
— Ty! Ty! — padło z jego ust zaciśniętych.
Ukąsiła go nagle do krwi w dolną wargę i przy tem zwinęła ruchem żmiji. — Wysunęła mu się z rąk, jakby podcięta szpicrutą — zawahała się u progu — i znikła, rzuciwszy w świście charczącego oddechu:
— Do widzenia!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.