Kobieta o aksamitnym naszyjniku/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta o aksamitnym naszyjniku |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ze swego letargu Hoffman wyszedł wtedy dopiero, gdy uczuł rękę położoną na swem ramieniu.
Podniósł głowę. Wszystko było czarne i pogasłe dokoła niego; teatr bez światła wydał mu się jak trup, który widział żyjącym. Szyldwach przechadzał się tylko samotny i milczący jak strażnik śmierci; znikły świeczniki, orkiestra, promienie i hałas.
Jeden tylko głos mruczał mu do ucha:
— Obywatelu, obywatelu, co wy robicie? Jesteście w Operze, obywatelu; sypiają tu wprawdzie ludzie, ale nie nocują.
Hoffman spojrzał w stronę, skąd pochodził głos i spostrzegł małą staruszkę, która ciągnęła go za kołnierz od surduta.
Była to klucznica orkiestry, która, nie wiedząc, co to za jeden ten widz opery, nie chciała odejść, aż się go pozbędzie.
Nareszcie zbudzony ze snu, nie opierał się Hoffman, westchnął tylko i wstał, szepcąc imię:
— Arsenja!
— Ah, tak! Arsenja — rzekła staruszka. — Arsenja! wam ona także wpadła w serce, jak innym. Wielka to strata dla Opery, zwłaszcza dla nas klucznic.
— Dla klucznic? — zapytał Hoffman, uszczęśliwiony, iże się przyczepił do kogoś, z kim może mówić o tancerce — a cóż to za strata dla was stąd, że Arsenja jest, lub nie jest w teatrze?
— Eh! łatwo to zrozumieć. Naprzód, kiedy ona tańczyła, zawsze bywało pełno, jak nabił, a wtedy publiczność rozbierała krzesła, taburety, ławeczki; w operze wszystko się płaci; toż i nam wpadał grosik za dodatkowe siedzenia. Powiadam grosik — dodała stara ze znaczącym uśmiechem — ale widzicie, obywatelu, czasami — rozumiecie — to i gruby grosz się dostał.
— Gruby grosz?
— A tak.
I stara pociągnęła wzrokiem.
— A jakiż to ten gruby grosz powiedzcie-no mi, obywatelko.
— Gruby grosz pochodził od tych, co chcieli o niej czegoś się dowiedzieć, gdzie mieszka, i co jej przysyłali bileciki. Była cena na wszystko; rozumiecie; tyle za wiadomość, tyle za adres, tyle za bilet; handelek szedł, i żyło się uczciwie.
I stara wydała westchnienie, które, bez obrazy, ujść mogło za westchnienie Hoffmana przy początku rozmowy, jakąśmy przytoczyli.
— A! więc ty, obywatelko, trudniłaś się udzielaniem wiadomości, adresów i doręczaniem biletów, a teraz czy będziesz się tym trudnić?
— Niestety! panie, wam teraz nie byłyby przydatne wiadomości, jakichbym udzielić mogła. Nikt już nie wie adresu Arsenji, i bilet, jakibyście mi dali, byłby stracony. Jeżeli życzycie sobie względem innej, naprzykład pani Vestris, panny Bigottini, panny...
— Dziękuję, dobra kobieto, dziękuję; ja chciałem tylko dowiedzieć się o pannie Arsenji.
Potem dobywając z kieszeni talarka:
— Oto macie — rzekł Hoffman — za to, żeście mnie obudzili.
I pożegnawszy starą, szedł wolno po bulwarze, z zamiarem udania się tą samą drogą, jaką przebywał onegdaj. Droga była ta sama, ale wrażenie inne, i chód też jego odczuwał różnicę tych wrażeń.
Owego wieczora szedł jako człowiek, który widział przechodzącą Nadzieję i biegnie za nią, niepomny, że ona dlatego opatrzoną jest w długie skrzydła lazurowe, by ludzie nigdy jej nie doścignęli. Szedł żywo z ustami dyszącemi i otwartemi, z czołem wyniosłem, z wyciągniętemi rękami; teraz przeciwnie, szedł wolno, jak człowiek, który daremnie ścigając Nadzieję, stracił ją z oczu; usta jego były zwarte, czoło opuszczone, ręce obwisłe. Wówczas zużył pięć minut, by dostać się do bramy Ś. Marcina na ulicę Montmartre; dzisiaj szedł tam z godzinę i jeszcze za godzinę z tej ulicy nie dostałby się do swego hotelu, gdyż w tem zgorzknieniu, w jakie zapadł, mało mu na tem zależało by przybyć prędzej lub później, albo i nie wrócić wcale.
Powiadają, że jest Opatrzność nad pijakami i zakochanemi; Opatrzność ta snadź czuwała nad Hoffmanem. Uniknął patroli, trafiał dobrze na place zbrzeżne, potem na mosty, trafił nareszcie do hotelu, dokąd ku wielkiemu zgorszeniu gospodyni przybył o wpół do drugiej w nocy.
Jednakże wpośród tego wszystkiego mały promyczek złocisty tańczył w głębi wyobraźni Hoffmana, jak błędny ognik w nocy. Lekarz — jeżeli tylko istniał, nie był prostym wytworem jego wyobraźni, halucynacją — lekarz ten powiedział mu, że Arsenję wyrwał z teatru kochanek jej, tknięty zazdrością o młodzieńca z orkiestry, z którym Ansenja zamieniła kilka czułych spojrzeń.
Lekarz ten dodał nadto, że do szczytu zazdrości tyrana, doprowadziło to, iż młodzieniec ten zaczaił się naprzeciw korytarza od wychodni artystów, a potem jak warjat biegł za karetą i otóż młodzieńcem tym, nie był kto inny, tylko on. Arsenja więc zwróciła na niego uwagę, skoro poniosła karę za swą dystrakcję i cierpi za niego. On wszedł do życia pięknej tancerki przez wrota boleści, ale wszedł, to rzecz główna, jego rzeczą tam się utrzymać. Ale jakim sposobem? Jaką drogą korespondencji z Arsenją, dać jej o sobie znać, powiedzieć, że ją kocham? Odnaleźć tę piękną Arsenję utopioną w ogromnem mieście, było zadaniem niemałem dla paryżanina czystej krwi, było niepodobnem dla Hoffmana, który przybył przed trzema dniami i sam jeszcze nie mógł się rozpoznać w mieście.
Nie myślał więc nawet szukać; rozumiał, że tylko przypadek może mu przyjść w pomoc. Co dwa dni zaglądał do afisza Opery, i co dwa dni z żalem dowiadywał się, że Parys wydaje swój sąd w nieobecności tej, która więcej jeszcze, niż Afrodyta zasługiwała na jabłko.
Odtąd już nie myślał wracać do Opery.
Przyszło mu wprawdzie raz na myśl iść na posiedzenie czy to Zgromadzenia narodowego, czy klubu Cordelierów, przyczepić się do kroków Dantona, a szpiegując go dzień i noc, dojść, gdzie ukrył piękną tancerkę. Poszedł; ale ani tu, ani tam, nie było już Dantona; nie bywał tam od tygodnia. Znużony walką prawdziwą od dwóch lat, zwyciężony przykrościami raczej, niż wyższością, Danton zdawał się wycofywać z areny politycznej.
Mówiono, że bawi w swym domu wiejskim, ale gdzie jest ten dom, nie wiedział nikt i jedni mówili w Rueil, drudzy w Auteuil.
Danton był więc również nie do znalezienia jak Arsenja.
Myślałby kto, że ta nieobecność Arsenji zwróci Hoffmana ku Antonji; rzecz dziwna! ale tak nie było. Daremnie czynił wszelkie usiłowania by sprowadzić umysł swój ku biednej córce dyrektora opery Manchejmskiej. Raz tylko, potęgą woli, dokonał tego, że wszystkie jego wspomnienia ześrodkowały się w gabinecie mistrza Bogumiła Murra; ale po chwili partytury zgromadzone na stołach i fortepianie, mistrz Bogumił przed pulpitem, Antonja wsparta na kanapie, wszystko to znikło, ustępując miejsca wielkiemu obrazowi, w którym poruszały się najprzód cienie, potem cienie te nabierały ciała, potem ciała te przybierały kształty mitologiczne, ci bohaterowie, nimfy, bogowie, półbogi, znikały ustępując miejsca jedynej bogini, bogini ogrodów, pięknej Florze, czyli cudownej Arsenji, kobiecie o aksamitnym naszyjniku z brylantową spinką. Wtedy to Hoffman zapadał już nie w marzenie, lecz w ekstazę, z której nie wychodził dopóty, aż się rzucił w życie realne, ocierając się o przechodzących na ulicy, mieszając się w tłumie i zgiełku.
Kiedy halucynacja była zbyt silna, wychodził, spuszczał się placem na most i nie zatrzymywał się zwykle, aż na rogu Menniczej. Tam znalazł piwiarnię, schadzkę największych palaczów stolicy. Tam też Hoffman nie mógł mniemać, iż się znajduje w tawernie angielskiej, w jakiem musico holenderskiem, lub restauracji niemieckiej, tak dalece dym z fajki czynił tam atmosferę niepodobną do oddychania dla każdego, kto nie był pierwszej klasy palaczem.
Wszedłszy do tej piwiarni, zwanej piwiarnią Braterstwa, zwykle zasiadał Hoffman przy małym stoliku umieszczonym w najgłębszym zakątku, kazał sobie stawiać butelkę piwa z browaru pana Santerre, który tylko co na rzecz pana Heriot zrzekł się stopnia generała gwardji narodowej paryskiej, — nabijał tę ogromną fajkę, którą już znamy, i w kilka chwil otaczał się obłokiem tak gęstym jak ten, którym piękna Venus otaczała syna swego Eneasza, ilekroć ta czuła matka uważała za konieczne ukryć swego gagatka przed gniewem wrogów.
Upłynęło z dziesięć dni od przygody Hoffmana w teatrze, a więc od zniknięcia pięknej tancerki; była godzina pierwsza popołudniu; Hoffman prawie od pół godziny siedział w swej garkuchni, ze wszystkich sił płuc zajmując się tworzeniem około siebie tego dymnego kręgu, który go oddzielał od sąsiadów, kiedy poza obłokiem zdawało mu się, że spostrzega postać ludzką; następnie, ponad gwarem jedzących, pijących i rozmawiających, usłyszał podwójny szelest podśpiewywania i bębnienia, właściwy czarnemu człowieczkowi; dalej, pośród tej mgły, zdawało mu się, że jakiś punkt świetlany rozrzuca iskierki. Otworzył oczy, napół zamknięte błogą sennością, z trudnością rozciągnął powieki, i naprzeciwko siebie, siedzącego na taburecie, poznał sąsiada z Opery, a to tem wyraźniej, że fantastyczny doktór miał, a przynajmniej zdawał się mieć, brylantowe sprzączki u trzewików, brylantowe pierścionki na palcach i trupią główkę na tabakierce.
— Dobrze — powiedział sobie Hoffman — otóż znowu chwyta mnie obłęd.
I spiesznie zamknął oczy.
Ale im szczelniej je zamykał, tem lepiej słyszał i podśpiew i bębnienie palcami, a wszystko to z taką dokładnością, iż zrozumiał, że wszystko to ma pewną podstawę rzeczywistą, a różnica zachodzi tylko co do mniej, lub więcej.
Otworzył więc jedno okno, potem drugie; czarny człowieczek wciąż siedział na miejscu.
— Dzień dobry, młodzieńcze — rzekł do Hoffmana — zdaje mi się, że śpisz; zażyj tabaki to cię rozbudzi.
I otworzywszy tabakierkę, podał do zażycia młodzieńcowi.
Ten machinalnie wyciągnął rękę, wziął szczyptę i zażył.
W tej samej chwili uczuł, że oświecają mu się ściany umysłu.
— A! — zawołał Hoffman — to wy, kochany doktorze? jakże miło mi widzieć się z wami!
— Jeżeli miło, czemużeś mnie nie szukał?
— Alboż wiedziałem wasz adres?
— Wielki interes; danoby ci go na pierwszym lepszym cmentarzu.
— Wiedziałżem wasze nazwisko?
— Doktór z trupią główką, pod tem imieniem znają mnie wszyscy. Przytem, jest jedno miejsce gdzie mogłeś mnie zawsze napewno zastać!
— Gdzież to?
— W teatrze Opery. Jestem lekarzem Opery. Wiesz o tem dobrze, skoroś mnie tam widział dwa razy.
— Oh! Opera! — rzekł Hoffman potrząsając głową i wydając westchnienie.
— Tak, już tam nie wracasz?
— Nie, już nie wracam.
— Odkąd nie Arsenja wykonywa partję Flory?
— Istotnie, a dopóki nie ona, nie wrócę.
— Kochasz ją, młodzieńcze, kochasz?
— Nie wiem, czy choroba, której doświadczam, nazywa się kochaniem, ale to wiem, że jeśli jej nie zobaczę, umrę skutkiem jej nieobecności, lub dostanę obłędu.
— O! nie trzeba dostawać obłędu! o! nie trzeba umierać! Na obłęd mało jest leków, na śmierć żadnego.
— Cóż więc robić?
— Trzeba ją zobaczyć.
— Jakto, zobaczyć?
— Niewątpliwie.
— Czy macie na to jaki sposób?
— Być może.
— Jakiż?
— Zaczekaj.
I doktór zaczął marzyć mrugając oczyma i bębniąc po tabakierce.
Po chwili otwierając szeroko oczy i pozostawiając ręce zwieszone nad hebanem:
— Mówiłeś mi, że jesteś malarzem? — rzekł.
— Tak malarzem, muzykiem, poetą.
— Na ten raz potrzebujemy tylko malarstwa.
— A zatem?
— Arsenja zleciła mi wyszukać malarza.
— W jakim celu?
— W jakimże celu szukają malarza? Oczywiście, ażeby zrobił jej portret.
— Portret Arsenji? — zawołał Hoffman wstając. — Jestem gotów! jestem, natychmiast!
— Ciszej! nie zapominaj, żem ja człowiek poważny.
— Jesteś pan moim zbawcą! — zawołał Hoffman zarzucając ręce na szyję czarnego człowieczka.
— Młodości, młodości! — rzekł tenże zcicha, dodając do tych słów taki śmiech, jakby wydała jego trupia główka, gdyby była wielkości naturalnej.
— Chodźmy! chodźmy! — powtarzał Hoffman.
— Ależ potrzebujesz pudełka z farbami, pędzli, płótna.
— Mam to wszystko u siebie, chodźmy.
— Ano, to chodzimy! — rzekł doktór.
I obaj wyszli z piwiarni.