Kochanek Alicyi/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kochanek Alicyi |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Śliwińska |
Tytuł orygin. | L’Amant d’Alice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Noc była jeszcze, kiedy pan de Nancey tryumfujący, a Alicya rozpaczona, opuszczali wiejski dworek, w którym od tej pory ciężki zasiał się smutek.
W chwili wyjścia małą furtką prowadzącą na pole, uciekające dziecię zatrzymało się. Uklękła na progu, który po raz ostatni miała przestąpić, wyciągnęła ramiona ku domostwu w którem spędziła szczęśliwe i bez zmazy dzieciństwo, którego już więcej oglądać nie miała, a przesyłając długi pocałunek tym, którzy kochali ją tak czule... szepnęła:
— Żegnam was!... żegnam... żegnam... przebaczcie mi.
Poczem wstała z twarzą skropioną łzami, i w cichości udała się za swoim uwodzicielem.
Paweł wiedząc, że pan Laféne udawał się co dnia do Frankfurtu pierwszym pociągiem, nie mógł ani myśleć o tem by udać się do pociągu, ani pozostać w mieście, w którem wielu ludzi znało Alicyę.
Udał się przeto do wynajmu karet, zbudził stróżów i woźnice, wszystkie ręce napełnił talarami, pokonał zwycięzko ospałość niemiecką, dokazał tego że zaprzężono mu wreszcie karetę, a pocztylionowi przyrzekł okrągłą sumkę pod warunkiem, jeżeli dzielne rumaki przepędzą w jak najszybszym czasie przestrzeń dzielącą Homburg od Frankfurtu.
Pasport wysłany z Paryża panu de Nancey, dla zastąpienia tego który skradł po pojedynku Gregory, nie wskazywał bynajmniej, jakoby hrabia podróżował z kobietą. Skutkiem braku małej tej formalności, Paweł mógł mieć kłopot na granicy, a lękał się wszelkiego opóźnienia. Czuł że pan Laféne puści się za nim w pogoń, a spotkania nie życzył sobie bynajmniej.
W owej epoce nie istniały jeszcze formalności pasportowe pomiędzy Niemcami a Belgją, jak również pomiędzy Belgją a Francją.
Zbiegi skierowali się w stronę Bruksellii, gdzie zatrzymali się przez dwa dni dla nabycia niezbędnych rzeczy, wiemy bowiem, że wyjechali nic nie zabrawszy.
Alicya nie miała nawet rękawiczek, a obówie jej składało się tylko z pokojowych pantofelków.
Po zaopatrzeniu się w sprawunki, hrabia i młoda dziewczyna udali się znów w drogę ku Francji przez Quiévraise i Blanc-Misseron.
Wiadomo nam, że wieczór tego samego dnia kiedy Alicya dom opuściła, pan Laféne udał się do Paryża w towarzystwie Lebel Givarda.
Zaledwie tam przybył, pobiegł natychmiast do pałacu na ulicę Bulońską, i zapytał o hrabiego de Nancey.
Służba odpowiedziała, że pan był już od kilku tygodni nieobecnym, że o blizkim swoim powrocie nie uwiadomił, i żadnej od niego wiadomości nie było.
Nie wierząc w szczerość takiej odpowiedzi, pan Laféne użył nie zawodzącego nigdy talizmanu, który ma szczególny dar rozwiązywania języków służby: — sypał złoto.
W zamian za napoleony, liberja zaproponowała mu aby zrewidował pałac od piwnic aż do stropu. W ten sposób miał się przekonać że nie oszukiwano go wcale.
Pan Laféne powrócił do mieszkania, jakie, zazwyczaj przybywszy do Paryża zajmował, a usłuchawszy rady Lebel Givarda, zorganizował na ulicy Bulońskiej pewien rodzaj warty.
Dwóch posłańców na jego żołdzie dostało zlecenie by niespuszczali oka z mieszkania pana de Nancey. — Ten zaś któryby oznajmił przybycie hrabiego, miał za trudy swoje otrzymać pięćset franków.
Łatwo się domyśleć, że ta policja nowego rodzaju zachęcona miłą perspektywą, zajęła stanowisko z całą gorliwością, lecz nadaremnie; pan de Nancey nie pokazywał się wcale.
I tak minął tydzień.
Rozjątrzenie umysłu pana Laféne wzrastało z każdą upłynioną godziną.
— Mój stary przyjacielu — rzekł mu pewnego dnia Lebel Givard — zdaje mi się żeśmy fałszywą obrali drogę, Zbrodniarz ten musi się ukrywać z pańską siostrzenicą w Normandyi, w swoim pałacu Lipowym.
— A może pan masz słuszność — odparł wuj Alicyi, jadę do Normandyi.
— Jadę z panem... — Kiedy już tyle zrobiłem, żem się wyrzekł podróży do Niemiec, dla towarzyszenia ci, będę towarzyszył aż do końca...
Smutna nadzieja jaką miał jeszcze pan Laféne, rozwiała się z przybyciem jego do Lipowego pałacu.
Nie widziano hrabiego. — Tyle tylko miano o nim wiadomości, że w merostwie i w kościele wyszły jego zapowiedzi; Przypuszczano we wsi, że się ożenił powtórnie.
Widocznie włościanie z Lipowego dobrze wiedzieli o nieobecności pana de Nancey. Zresztą aleje w parku pozostające w największem zaniedbaniu, i wszystkie żaluzye w pałacu hermetycznie pozamykane, wskazywały, że mieszkanie pustką stoi.
Pan Laféne i Lebel Givard powrócili do Paryża.
Hrabia nie zjawił się tam, ale za to ofrankowany list z Niemczech, oczekiwał na wuja Alicyi. Pani Laféne nie mogąc się oprzeć podkopującemu zdrowie zmartwieniu, zachorowała. Niebezpieczeństwo groziło lada chwila, to też wzywano jak najspiesznej do powrotu jej męża.
W dwie godziny po odczytaniu tego listu, zacny człowiek, tak źle przez los wynagrodzony za całe życie poświęceń i pracy, utraciwszy nadzieję odszukania swej siostrzenicy i ukarania jej uwodziciela, powracał stroskany do Frankfurtu, z podwójną goryczą w duszy, z podwójną w sercu raną.
Gdzież podział się hrabia z młodą dziewczyną, podczas gdy szukano ich nadaremnie w Paryżu i w Normandyi.
Paweł, jakieśmy to wyżej powiedzieli, miał silne przekonanie, że pan Laféne będzie go ścigał, że go wyzwie, i uczyni wszystko co się da, dla wyrwania z rąk jego siostrzenicy. Wiemy również że młody człowiek, pomimo najstraszniejszych swych zboczeń, strzegł usilnie odwagę swej rasy, i nie cofał się nigdy przed spotkaniem.
Tym razem jednak uciekał; — ocean byłby nawet przepłynął w razie potrzeby, aby tylko uniknąć zejścia się oko w oko z wujem Alicyi. — Rozumiał bowiem dobrze, że stanąć do pojedynku ze starcem którego dom zbezcześcił, byłoby czynem haniebnym tak dla niego, jak wobec świata. Pobity byłby śmiesznym — podłym zaś w przeciwnym razie.
Cóż jednak wypadałoby zrobić, gdyby go pan Laféne obraził? gdyby go spoliczkował? Człowiekowi żądającemu satysfakcyi za odebranie czci dziecka, niepodobna odpowiedzieć:
— Bić się nie będę! Jeden więc tylko był punkt wyjścia, jeden jedyny, to jest ukryć się dobrze.
To czytelnikom naszym tłomaczy dokładnie, dlaczego Paweł nie pokazał się ani w Lipowym pałacu, ani przy ulicy Bulońskiej.
Ukrył on się z smutną swoją towarzyszką bardzo daleko, na drugim końcu Francyi, na wybrzeżu bretońskiem w blizkości Roxoff, w małej wiosce, — pewny że tam go szukać nikomu na myśl nie przyjdzie, że policya nawet, w razie gdyby chciała w sprawy jego się wmięszać, tam go nie wytropi.
Paweł wynajął rybacką chatę. — Tapicer przybyły z Roxoff, musiał zadać sobie wiele pracy, by z niej urządzić przyzwoite mieszkanie, zasoby bowiem miasteczka, bardzo ubogie były w niezbędne ku temu ingredyencye.
Ściany zaledwie lepione, i sufit o belkach drewnianych, pokrytemi zostały prostą bawełnianą materyą w paski niebieskie i białe, co wszakże ładne robiło wrażenie.
Rodzaj starego dywanu, jaki artyści i koczujący kupcy nazywają kobiercem, pokrył ordynarną podłogę, za zimną na drobne nóżki Alicyi.
Wielkie japońskie postisze cokolwiek wyszczerbione, weneckie lustro szlifowane w hebanowych ramach, cokolwiek starożytnych mebli, którym nie brak było charakteru; zmieniły do niepoznania dwie stancye, z których składał się domek, a jeżeli dać wiarę bretońskiej służącej która zajmowała się gospodarstwem, przekształciły chatę w pałacyk.
Musielibyśmy pisać całe rozdziały przepełnione najdrobniejszemi szczegółami, chcąc dać dokładne pojęcie czytelnikom naszym o egzystencyi młodych ludzi, pośród samotności w jakiej żyli. Kilka rodzin rybackich zamieszkujących wybrzeże, mówiło tylko narzeczem bretońskiem, a język francuzki rozumieli zaledwie.
Nie mamy jednak czasu zatrzymywać się nad tem. Powiemy tylko, że w początkach pobytu tamże, Alicya płakała prawie ciągle. Patrząc na nią, podziwiaćby należało niezmierną obfitość łez, jaka się zawiera w oczach kobiety.
Powoli jednak uspakajać się zaczęło zbolałe jej serce. Wiedziała że jest kochaną, bo istotnie hrabia, jakkolwiek potwornego dopuścił się względem niej czynu, otaczał ją bezgraniczną miłością. Posiadł ją w sposób nikczemny i nieprawy, i bez wahania byłby oddał za nią życie! Z radością byłby krew z żył swoich wytoczył, gdyby takowa była wstanie okupić łzy Alicyi.
Biedna dziewczyna zrozumiała, że smutek jej był nieustannym dla pana de Nancey wyrzutem, to też postanowiła kres temu położyć, i więcej w jego obecności nie płakać. Nadszedł dzień, w którym młodość i uczucie wzięły górę. Łzy stały się coraz rzadsze, w końcu oschły zupełnie.
Czyż to znaczyło że Alicya czuła się szczęśliwą?
Nie. — Życie jej zaprawione było podwójną boleścią, podwójnym wyrzutem.
Nieszczęsne dziecię poczytywało sobie za zbrodnię pomimowolną, swą niewdzięczność względem krewnych których kochała...
Młode dziewczę o czystem sercu i pobożnej duszy, której umysł nigdy żadną sprośną myślą nie był owiany, cierpiało okropnie czując się tak upokorzoną, wiedząc że jest towarzyszką człowieka, który nie miał do tego najmniejszego prawa. Położenie jej przerażało ją.
Czasem znów chwilowo namiętność brała górę nad wyrzutami. Alicya kochająca, Alicya kochana, zapominała o wszystkiem, by chociaż godzinę przeżyć w tej upajającej atmosferze, którą otaczał ją kochanek...
Lecz niestety gdy szał minął, biedne dziewczę nie poznawało siebie. Obrzydzenie samej siebie opanowywało ją w okropny sposób. Wtedy mawiała do siebie załamując ręce:
— Żyję w sromocie, i już nie buntuję się nawet przeciw takowej. Znajduję rozkosz tam, gdzie powinnam znachodzić niesmak. — Oh! teraz dopiero upadłam zupełnie! Jeżeli jednak hrabia nadszedł w czasie paroksyzmu, miała odwagę uśmiechnąć się doń, by go nie zasmucić...